Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Ale nazajutrz, gdy pierwszy zakręt rzeki zakrył domy Paturanu przed moim wzrokiem, wszystko, com widział tam, straciło swą barwę, rysunek i znaczenie, jak malowidło na płótnie, gdy się do niego plecami zwrócisz. Ale pozostało w mej pamięci nieruchome, jakby tam życie cudownym sposobem powstrzymane zostało.
Ambicye, trwogi, nienawiści, nadzieje pozostały w mej pamięci.
Odwróciłem się od obrazu malowanego, a wracałem do świata, gdzie wszystko żyje, rusza się, zalane światłem padającem tak na błoto, jak na kamienie. Nie myślałem zanurzać się w niem, dość, jeżeli głowę utrzymano na powierzchni. Co zaś do tego, co za sobą zostawiałem, nie mogłem wystawić sobie żadnej zmiany.
Ale postać, wokoło której wszystko się grupuje, jedna żyjąca postać — tej pewny nie jestem.
Żadna pałeczka czarodzieja unieruchomić jej nie zdoła w oczach moich, on do nas należy. Jim, jak wam mówiłem, towarzyszył mi do pierwszego etapu powrotnej mej podróży do tego świata, którego się wyrzekł; droga nasza wieść się zdawała przez samo serce niedostępnej puszczy.
Pustkowia po jednej i drugiej stronie rzeki zalane były słońcem; tu znów masy wysokiej roślinności spuszczały się do wody, a łódź, pchana potężnemi rzutami wioseł, próła powietrze zgęszczone jakby i gorące w cieniu wyniosłych drzew.
Cień nieuniknionej rozłąki wytworzył już olbrzymią przestrzeń między nami i gdyśmy rozmawiali, to przychodziły nam słowa z wysiłkiem, tak, jakby głosy nasze z trudnością tę przestrzeń przebywały.
Łódź szybko mknęła; siedzieliśmy obok siebie w stojącem, rozgrzanem powietrzu; zapachy mchów, błota, kwiatów, tej ziemi płodnej, biły nam w twarze; aż nagle, jak gdyby jakaś wielka prawica podniosła ciężką zasłonę, roztoczył się przed nami bezmierny widok.
Samo światło jakby drgnęło, sklepienie niebios nad naszemi głowami pogłębiło się, szum oddalony dobiegł uszu naszych, świeżość owiała nas, napełniła płuca nasze, przyśpieszyła bieg myśli, krwi — zginęły lasy, a ukazał się ciemno-błękitny brzeg morza.
Odetchnąłem głęboko, odżyłem w tym bezmiarze otwartego widnokręgu, w tej atmosferze, zdającej się drgać trudem, życiem, energią świata. To sklepienie niebios, to morze otwarte było dla mnie. Dziewczyna miała słuszność — był znak, było wezwanie w nich, na które odpowiedziałem każdym atomem istoty mojej.
Pozwoliłem oczom moim błąkać się po tem przestworzu, jak człowiek z pęt uwolniony wyciąga swe członki, biega, skacze, poddaje się wzniosłemu uczuciu wolności.
— Jakież to wspaniałe! — krzyknąłem i wówczas spojrzałem na grzesznika, siedzącego u mego boku.
Z głową spuszczoną na piersi, nie podnosząc oczu, odparł: — Tak! — jak gdyby obawiał się ujrzeć wypisaną na tle tego jasnego nieba ukrytą troskę romantycznego swego sumienia.
Pamiętam najmniejszy szczegół tego popołudnia.
Wylądowaliśmy na kawałeczku płaskiego wybrzeża, zaraz za nim wznosiły się wzgórza skaliste, pnącą się roślinnością u podnóża spowite. Równa, spokojna powierzchnia morza, barwy ciemno-błękitnej, zlewała się z linią widnokręgu na poziomie oczów naszych.
Wzdłuż brzegu ciągnęły się łańcuchem o nierównych ogniwach wysepki i odbijały się w wodzie, jak w błyszczącem zwierciedle.
W górze samotny ptak wielki, cały czarny, to wznosił się, to spuszczał powolnym ruchem skrzydeł. Brudne, osmolone lepianki, mające dachy z podartych mat urządzone, skupiły się wewnątrz ogrodzenia z pali koloru hebanowego.
Na wodzie ukazała się mała łódeczka, siedzieli w niej dwaj chudzi, zupełnie czarni ludzie, z trudem pracowali, by łódkę przesunąć po błyszczącem zwierciedle. Lepianki te tworzyły wieś rybacką, cieszącą się specyalną opieką białego Lorda, a przybywający ludzie — to wódz plemienia i zięć jego. Wylądowali i zbliżali się ku nam, chudzi, ciemno-brunatni, jakby w dymie uwędzeni, z popiołem przylepionym do ich skóry na nagich plecach i piersiach.
Głowy ich owiązane były brudnemi, lecz starannie ułożonemi chustami i stary rozpoczął natychmiast swe skargi, wyciągając chude ramię, wlepiając w Jima koprowe oczy z wyrazem wielkiej ufności.
Ludzie Radży nie dają im spokoju; napadli na nich za jaja, które mieszkańcy wsi zbierali tam, na tych wysepkach — mówił, wskazując ręką.
Jim słuchał czas jakiś, nie patrząc na nich, nareszcie powiedział łagodnie, by poczekali. Później rozpatrzy ich sprawę. Cofnęli się posłusznie i siedli w kucki w niejakiem oddaleniu, złożywszy wiosła na piasku; oczy ich ze srebrzystym połyskiem biegały za każdym naszem ruchem; w tym bezmiarze morza i ciszy wybrzeża czułem Potęgę, czuwającą nad nami, karłami, rzuconymi na ten szmat błyszczącego piasku.
— Niema spokoju dlatego — mówił Jim — że już od wielu pokoleń rybacy z tej wsi uważani byli za osobistych niewolników radży — i ten stary grzyb zrozumieć nie może...
— Żeś ty to wszystko zmienił — zawołałem.
— Tak, zmieniłem to wszystko — mruknął posępnie.
— Trafiłeś nareszcie na sposobność, okazyę.
— Doprawdy? a no tak, przypuszczam — odparł. — Jak odzyskałem ufność w samego siebie, dobre imię, ale czasami chciałbym..! Nie! Trzymać się będę tego, co mam. Niczego więcej spodziewać się nie mogę. Wyciągnął ku morzu ramiona. — Nie tam w każdym razie. — Tupnął nogą w ziemię. — Tu moja granica, mniejszem nie zadowolniłbym się.
Chodziliśmy po wybrzeżu. Jim rzucił ukośne spojrzenie na dwóch rybaków i rzekł:
— Tak, zmieniłem to wszystko, ale wystaw sobie tylko, coby to było, gdybym to porzucił. Gorzej w piekle nie mogłoby być. Nie! Jutro pójdę znów na kawę do starego Tunku Allanga i narobię wrzawy o te nieszczęsne jaja. Nigdy spocząć nie mogę. Muszę uczepić się tej ich wiary we mnie, by się czuć bezpiecznym i by...
Namyślał się nad odpowiedniem słowem, zdawał się go szukać na morzu — by... mieć coś wspólnego z tymi, których może już nigdy nie ujrzę, z tobą naprzykład.
Głęboko czułem się upokorzony jego słowami.
— Na miłość Boga — rzekłem — nie unoś się nademną, drogi chłopcze; myśl o sobie.
Czułem dla niego wdzięczność, że on mnie wyróżnił z szeregów nic nieznaczących tłumów. A doprawdy, czemże tak bardzo pysznić się mogłem? Odwróciłem pałającą twarz; w blaskach chylącego się, pociemniałego słońca, przypominającego rozżarzony węgiel z płomienia wydarty, morze — w swym niezmąconem spokoju oczekiwało zbliżenia się płomiennej kuli.
Dwa razy Jim chciał przemówić, ale powstrzymał się; nareszcie jak gdyby znalazł formułę — rzekł:
— Będę wiernym, będę wiernym — powtórzył, nie patrząc na mnie, ale pozwalając po raz pierwszy błąkać się oku swemu po tej powierzchni wód, których błękit przeszedł w purpurę w ogniu zachodzącego słońca. Ach! jakimże on był romantykiem. Przypominały mi się słowa Steina:
...Zanurzony w niszczących żywiołach!... Podążać za swem marzeniem, podążać wiecznie — zawsze, usque ad finem...
Był on romantykiem! Kto odgadnie, jakie kształty, zjawiska, jakie ukojenie widział w tych blaskach zachodu?...
Malutka łódeczka odczepiła się od mego statku i zbliżała się, by mnie zabrać.
— A przytem jest Jewel! — rzekł.
Drgnąłem, wyrwany z tej ciszy ziemi, nieba, morza, chłonącej wszystkie myśli moje.
— Jest Jewel! — powtórzył.
— Tak — szepnąłem.
— Nie potrzebuję mówić, czem ona jest dla mnie — ciągnął dalej. — Widziałeś sam, przyjdzie czas, że zrozumie...
— Mam nadzieję — przerwałem mu.
— Ona mi także wierzy — szepnął i nagle zmieniając ton, spytał.
— Ciekawym, kiedy my się zobaczymy?
— Nigdy — chyba ty ztąd wyjedziesz — odparłem, unikając jego wzroku. Nie zdawał się zdziwionym, milczał przez chwilę.
— A więc żegnam — rzekł — może tak i lepiej.
Uścisnęliśmy się za ręce, a ja poszedłem do łódki, nosem wpartej do wybrzeża.
Statek mój rozwinął już żagle i drgał na purpurowem morzu, cały zabarwiony różowym odcieniem.
— Czy wrócisz prędko do domu? — spytał Jim, gdym wchodził do łodzi.
— Zapewne za rok, jeżeli żyć będę — odparłem.
Plusnęły wiosła, raz, drugi.
Jim, stojąc na brzegu, podniósł głowę.
— Powiedz im — zaczął. Dałem znak ludziom, by wiosłować przestali i czekałem z podziwem.
Powiedzieć co? Nawpół zanurzona w wodzie kula błyszcząca rzucała wprost na niego swe promienie, widziałem krwawe blaski w jego oczach, smutnie na mnie patrzących.
...— Nie! nie! — rzekł i ruchem ręki łódkę wysyłał w dal. Nie spojrzałem już na brzeg, dopóki się nie znalazłem na pokładzie mego statku.
Słońce tymczasem zupełnie zaszło. Wschód tonął w zmierzchu, wybrzeże ze swem morzem skał, czarne było prawie, jakby otwierało wrota dla zbliżającej się nocy; zachód gorzał purpurą i złotem, jedna tylko oderwana czarna chmura płynęła po nim, rzucając cień na wodę; ujrzałem raz jeszcze Jima, patrzącego na przygotowujący się do drogi statek.
Dwaj półnadzy rybacy zbliżyli się ku niemu, gdy tylko się oddaliłem; zapewne przelewali w uszy białego Lorda wszystkie swe nędze, bóle, cierpienia, a on słuchał, przejmował się tem, bo czyż to nie było cząstką tego szczęścia, na które on, jak mówił — zasłużył.
Ciemne ich postacie prędko zatarły się w zmroku, dłużej był widzialny ich opiekun.
Od głowy do nóg biało odziany, odrzynał się długo na tle ciemnej nocy z morzem u swych stóp i okazyą u boku — jeszcze zakwefioną.
I cóż myślicie? Czy była jeszcze zakwefioną?
Ja nie wiem. Dla mnie ta biała postać w ciszy wybrzeża i morza zdawała się stać na sercu samem olbrzymiego zagadnienia.
Z obłoków spływał szybko mrok na jego głowę, znikł już grunt z pod jego nóg, a on sam wydawał się nie większym od dziecka — plamą stał się — malutką plamką, zdawał się wchłaniać w siebie ostatnią jasność zapadłego w ciemność świata.. I nagle straciłem go z oczu...