[168]XVII.
I znowu włosy błękitne rozwiawszy
pod świt, co z dala się znaczy nad knieje,
w blaskach księżyca, który coraz krwawszy
na nieboskłonie wspiera się i mdleje,
gmach lazurowy z błękitnego czaru
i srebrne pośród sinych mgieł aleje
purpurą barwiąc i w gankach oparu
złocisto-krwawe zwieszając festony:
natchniona, złota od złotych fal żaru,
co się paliły od zachodniej strony,
w sine od wschodu mieniąc się bławaty,
śpiewała — mówię — a jam grał natchniony:
— Patrz mój kochanku, mój ojcze, coś szaty
dał mi cielesne i stworzył swą matkę,
kochankę bogów dziewiczą, jak kwiaty
[169]
lotosów, które w moich włosów siatkę
wplątane mdleją i skarżą się wonią, —
patrz na mnie piękną, bo oto zagadkę
życia przed sobą masz! — O, jak się płonią
lica me, gdy je twej pieśni dłoń pieści!
O, jak tęsknotą pierś wzbiera, gdy tonią
idzie twej harfy duch i w mgle szeleści
srebrnemi skrzydły. Dźwięku, jeszcze dźwięku!
pieśni! rozkoszy! — Ptak już ranny wieści
chwilę rozstania... Śpiewaj! Drży ci w ręku
harfa — to duch mój! Śpiewaj — księżyc blednie —
śpiewaj! — czy słyszysz miłość w moim jęku,
którym cię żegnam? To chwile poślednie
nocy, — wnet słońce brutalne wypije
rosę z mych kwiatów... cudu niema we dnie!
Śpiewaj! — już niknę... Twoją pieśnią żyję
i żyję nocą... Jaskrawość poranku,
wroga tajemnic, blaskiem mnie zabije — — —
Wieczór — na wieki — jam twoja — kochanku!...