[170]XVIII.
Wrogiem mi słońce było od tej pory,
jasność przeklęta mi była, dzień wstrętny!
Ludzi, jak parja, unikałem chory
szczęścia nadmiarem i rozkoszą smętny...
Już w tajemnicze półciemne krużganki
świątyń nie wpadał szept słów mych namiętny,
bom się li modlił do mojej kochanki
w świątyni świata. Słońce mnie żegnało
nad świętą wodą i blade poranki
me ogniem spiekłe, wynędzniałe ciało
chłodnemi usty muskały nad strugą
rzeki tajemnej. A ja — kiedy dniało —
tam ku zjawisku, co mgły lekką smugą
nikło nad tonią, wyciągałem ręce,
przekleństwem zaćmić chcąc słońce i drugą
[171]
noc znów sprowadzić. W niewymownej męce
dziennego życia tęskniłem do nocy,
która w to błędne koło, gdzie się kręcę
przez klątwę życia i w byt mój sierocy
rzucała blaski jasnego zaświata
i przedsmak słodkiej zachwyceń niemocy!
Ta rzeczywistość barwna i bogata,
która zachwyca tu tłumy powszednie,
tak mi się zdała, jak jarmarczna szata,
którą świat ducha swego kryje we dnie,
by go pospólstwa nie skalały oczy...
Dopiero kiedy dzień bezczelny zblednie
i noc swe skrzydła gwiaździste roztoczy,
świat patrząc w gwiazdy jak gwiazda się czyści
i ducha swego wywija z obłoczy,
jak tajemniczy kwiat z zazdrosnych liści.
Duch tylko widzi tą tajemną duszę
i niewolnicy tęsknót wiekuiści,
którzy na życia skazani katusze
wiedzą, że noc się dnia jasnego wstydzi,
a to jest prawdą w ułud zawierusze,
co duch z swej treści porodzi i widzi!