<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lubonie
Podtytuł Powieść z X wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.



Naznaczonego dnia na Krasnągórę zawczasu się zaczęli zjeżdżać sąsiedzi.
Na przyjęcie ich we dworze wszystko już było gotowém, lecz że się wielu spodziewano, a dwór acz obszerny, nie starczył dla tylu gości, dzień się zaś obiecywał pogodny, bo od rana białe tylko chmurki przebiegały po niebie, a wiatr chłodnawy powiewał ze wschodu; w lasku za dworem poustawiane były w cieniu drzew starych długie stoły z tarcic, ręcznikami szytemi czerwono pookrywane. Do przyjęcia gości niewiele naówczas było potrzeba, gdy wszyscy z jednéj czerpali misy i z jednego krajali sobie mięsa nożami, które każdy miał u pasa. Proste kubki do napoju służyły, a z wytoczonéj beczki nalewano do dzbanów, które po stole krążyły. Pańskie stoły tylko bogatszym kruszcem naczyń się różniły. Zamiast w kuchni, u ognisk na podwórku piekły się całe kozły, barany i dziki.
Cała służba niewieścia od rana w wielkim była ruchu, a stara Dobrogniewa, choć nie rzucała kądzieli, wlokła się często niespokojna zaglądać, co się z jéj dziewczętami działo, zwłaszcza, gdy głośniejsze śmiechy od strony ognisk się rozległy. Naówczas wychodziła stara ze swojego zakąta i rękę z wrzecionem, którego nigdy nie puszczała z niéj, podnosząc do góry, niemą tą groźbą zmuszała zbyt wesołą gawiedź do chwilowego milczenia.
Wkrótce jednak potém, gdy groźne widmo znikło z oczów, zaczynały się szepty i gżenia, rosły, podnosiły, śmiech ogarniał znowu i zwyciężał strach, a rodził wrzawę.
Od rana Luboń w najpiękniejszym swym stroju z sukna cienkiego, sznurami szytym i taśmami, chodził rozglądając się około domu. Taką samą suknię jak sobie, na znak następstwa, kazał wdziać synowi, odziawszy go zupełnie jednako.
Mieczyk mu dobrano podobny i wszystek przybór, a przykazanie było, aby się od boku ojcowskiego nie oddalał.
Jarmierz stał na czele pachołków i służby. Żłoby dla koni wcześnie pozasypywano owsem, siano świeże zapełniało drabiny; pomyślano wedle praw staréj gościnności, aby i ludzie i konie i psy gościnne głodne nie były. Wielu bowiem jadąc psy z sobą zabierało, aby przez lasy i pola jadąc, nie próżnować.
Już kilku bliższych sąsiadów w podwórku z gospodarzem rozmawiało, na syna spoglądając a żaląc się nad nim, iż blado a mizernie powrócił do domu, gdy zatętniało i szybkim konia pędem wpadł na podwórze barczysty, zarosły, zasapany człek, wesołego oblicza, oczu wypukłych, raźny a butny, i z konia skoczył, mimo otyłości, jak młody chłopak, ale cugli jego z rąk nie puszczając, z nim razem podszedł do gospodarza.
Ten skinął aby mu konia wzięto, ale przybyły oddać go nie chciał.
— Ja zaraz powracam — rzekł — słowo tylko, szczęśliwy Luboniu, panie mój... Dobrą wam zwiastuję nowinę. Mieszko, pan nasz miłościwy zasłyszawszy, że u was gody, sposobi się téż przybyć, choć nieproszony. Bałem się, abyście frasunku ztąd nie mieli, gdyby niespodzianie was zaskoczył... Wziąwszy więc konia na przełajem się puścił lasami... byście w gotowości byli na przyjęcie pana miłościwego...
Luboń pobladł trochę i czoło pocierał.
— Wielka to cześć dla domu mojego — rzekł — miłościwego pana gościć... anim wart...
— Miłuje bo was nad innych — odparł zasapany poseł.
Luboń głowę skłonił pachołkowi, który stał niedaleko, miodu kazał podać, aby się przybyły pokrzepił, ale na twarzy więcéj widać było zakłopotania niż radości.
Miód wnet przynieśli, a Stogniew, który był u dworu knezia starszym, pił za zdrowie gospodarza i syna jego.
Potém ledwie okiem rzuciwszy po podwórzu i zebranéj drużynie, rękę podał i już na konia się sadowił, a tak raźno znów na grzbiet mu skoczył, iż się aż patrzący zaśmieli. Ręką ich pozdrowiwszy dokoła, do wrót nazad ruszał, ledwie za nie wyjechawszy, konia pocisnął i już tylko tuman kurzu zwijał się przez pólko bez drogi ku lasowi.
Luboń téż zaraz znikł. Szedł do znanego kamienia, na którym stara prządka siadywała.
— Matko — rzekł — licha nasza dola, choć cześć wielka... Knezia będziemy mieli, Mieszek przybędzie... A nie co go tu prowadzi, ino Hoża, bo mu już świeżéj trzeba... Niechże się schowa, aby jéj nie było... bo kocha on mnie, kocha... miłuje i czci, ale córkę od studni chwycić każe, aby tylko mógł...
Potrząsł głową stary. Dobrogniewa téż wstała biorąc kądziel z sobą i poszła zaraz wnuczki szukać.
Było w obyczaju że niewiasty gościom, zwłaszcza dostojniejszym, służyły, jadło i napoje przynosiły, sługi doglądały z daleka, chociaż do stołu z mężczyznami nie siadały nigdy. Sposobiła się więc i Hoża wystąpić jako gospodyni i przybierała właśnie w izdebce. Dwie skrzynie malowane stały otworem, a niewieście stroje porozrzucane leżały. Hoża tylko co lśniące kosy posplatawszy, wianuszek ruciany świeży miała kłaść na nie, gdy starucha z nieodstępną kądzielą na progu się ukazała.
— Hej! — rzekła — strojuby tego dosyć było... bo wam dziś rumianego liczka na gorące słońce nie wystawiać... Zaświeci nam tu takie, że spalić może i twarz i wianuszek zwarzyć... Niechaj Hożę główka boli... bezpieczniéj w chłodzie przesiedzieć południe...
Dziewczę zdziwione patrzało, gdy stara przystąpiła szepcząc.
— Mieszko kneź przybędzie tu... już o nim ojciec wie... i nie chce, byś się pokazywała.
Spłonęło dziewczę i ręce jéj od wianka opadły.
— Cóż ci? żal? — zapytała starucha. — Ej! czego znowu? Wleź na strych, a odsuń dranicę... będziesz wszystko widziała... a ojciec nie chce, aby na ciebie patrzano.
Hoża siadła na tapczanie i głowę zwiesiła.
— Wola pana a ojca... będęć posłuszna — ozwała się — ani mi tak bardzo żal... aleby mnie téż nie zjadł oczyma!
Dobrogniewa głową kiwała.
— Co ty wiesz? przepiórko ty młoda! — poczęła mruczeć — co ty znasz?.. Oczy jedzą! oj! jedzą oczy! a z kneziami dziewczętom nie żartować. Już on cię, prawda, napatrzył raz, już słali od niego, że za siódmąby cię brał, a ojciec mu powiedział, tylko za jednę i jedyną ją dam... A no, cóż? wówczas syna nie było? tyś mu była córką i synem... teraz Własta ma, czemuby cię za siódmą nie miał kneziowi dać?.. Choć — ciszéj mówiła stara — z tego syna, z tego Własta, nikomu nie będzie pociechy... niemiec w nim siedzi...
Widząc dziewczę zasmucone, stara się do niéj zbliżyła, pogłaskała ją po głowie, usta do czoła przyłożyła, westchnęła i powoli wyszła napowrót.
W podwórku i pod drzewami coraz zaczynało być ludniéj i gwarniéj. Przybywali z okrzykami przyjaciele, powinowaci, sąsiady zdaleka nawet. Każdy przynajmniéj ludzi i koni z sobą miał dziesiątek, i czeladzi gromada jeszcze była większa niż gości. Za szopami, gdzie się to wszystko zbierało i gdzie już piwo stało, chleb i pieczone mięsa, wesołość i ochota téż większa była, niż między panami. Śmiech kiedy z tamtéj strony buchnął, to jak grzmot się rozlegał.
Już słońce się miało ku południowi, gdy posadzony na dachu sługa, aby zdala o kneziu znać dawał, począł wołać, że od Poznania tuman kurzu się toczy. Luboń tedy z synem i powinowatymi a rodem całym i przyjacioły wyszli za wrota z chlebem i powitaniem, aby pana przyjąć poczestnie.
Kneziowie już ówczesni cale inną niż dawni mieli władzę. Sto lat wojen z Niemcami i sąsiady łupieżcami, choć jednego rodu a niezgodnymi, zwiększyły potęgę wodza i urósł mu zastęp zbrojny co go otaczał, o wiecach dawnych, radach i swobodzie ledwie się kto śmiał odezwać. Jak czasu wojny kneź był już panem życia i śmierci, i majętności, a choć zważał na to, by ludzi nie drażnić i starszyznę czcił, nikogo o to nie pytał co chciał poczynać, a co chciał to poczynał i dokonał.
Piastów ród téż niesrogi był, gdy złéj woli przeciw sobie nie widział; pamięć w nim jeszcze żyła, że z ludu wyszedł i między kmieciami powinowatych miał. Ale przeciwieństwa pan znosić nie chciał i nie mógł, aby nieładu nie dopuścić. Lękano się więc knezia i szanować musiano, i była przy nim siła wielka, a może większa niż za onych czasów, gdy Pepełków zrzucono za srogość i ciemięztwo.
Nim się orszak kneziowski ukazał, wszyscy goście z gospodarzem na czele już u bramy stali.
Mieszko dojeżdżając do Krasnogóry zwolnił koniowi kroku, i czas się mieli mu przypatrzyć, jak przodem na siwym koniu, w bok się wziąwszy, z pańską miną, głowę do góry wzniosłszy jechał, uśmiechając się wesoło.
Odziany był płaszczem lekkim, a na sobie miał odzież letnią, ale naszywaną bogato, i pas cały nabity złotemi ozdoby i pióro białe u czapki. Miecz téż u pasa w pochwie złotéj wisiał, sadzonéj kamykami drogiemi. Na koniu siedzenie było purpurowe, lice takież w ręku. Poznać w nim łacno mógł każdy wojaka, tak na koniu bezpiecznie siedział i wiódł go, ani się nim troszcząc, choć siwy mu się rwał i zżymał. Mieszko w saméj był sile wieku, dorodny i urodziwy, brodę miał ciemną postrzyżoną, włos piękny, długi, spadający na ramiona, oko choć ciemne, szafirowym blaskiem jaśniało, zarazem siłę wyrażając i dobroć, i radowanie się życiu a wesele. Usta podobnież rumiane, wydatne, wyraz miały męzkiéj dobroci i zdały się stworzone, by smakowały we wszystkiém, co im świat jako panu podawał. Choćby na sobie nie miał oznak dostojeństwa, poznałby już w nim każdy pana i władzcę, nawykłego do rozkazywania, pewnego, iż mu wszyscy posłusznymi być muszą, a okraszającego swą siłę dobrodusznością i miłością.
Piękna twarz Mieszka, rumiana, świeża, oko pełne, czoło białe, pociągały ku sobie, ale czuć było w nich, że gdy je oblał płomień gniewu, strasznie się zmienić mogły i stać groźnemi. W wejrzeniu téż nie wszystko się wypowiadało, co było we wnętrzu, choć na pozór oko patrzało niezmrużone, wprost na ludzi, czasem błysnęło ono jakimś ogniem z głębi, jakby płomień buchnął z duszy. I wnet uśmiechało się znowu. Tak samo usta, drgały czasem dziko i wracały do dobrodusznego wyrazu.
Kochali go ludzie, ale drżeli przed nim razem, a przyboczni wiedzieli, że choć się na nie[1] patrzeć nie zdawał, widział wszystko. Co dziwniejsza, były rzeczy, które odgadł jakby je widział, choć podpatrzyć nie mógł. W dzień wesela, jak dziś, gdy jechał Mieszko zabawić się u ziemianina swojego, wyglądał raczéj na sąsiada dobrego niż na pana, ale gdy na wojnę konia dosiadł i do ręki miecz wziął, drżało przed nim co żyło.
I w zamku swym w Poznaniu, gdy ze starszyzną się rozrywał przy kubku, albo ze swojemi niewiasty żartował, zdał się miękki, a jakby do niewieścich tylko bałamuctw stworzony, bo się w nich lubował téż bardzo; ale to trwało tylko dopóki nie zapalono wici i na wojnę iść nie trzeba było. Zmieniał się wówczas rozkoszny wódz na surowego wojaka, który ani głodu, ani chłodu się nie zląkł...
Ze swemi się zabawiając, można sądzić było, że tajemnicy żadnéj nie miał, a otwarty był do zbytku; znali go przecie blizcy, że więcéj wiedział niż powiedział, i chytrym być potrafił, gdy tego nastała potrzeba.
A z niemcami tak umiał być, iż go najbystrzejsi nie zbadali. Co w myśli miał, tego nigdy nikt odgadnąć nie mógł. Starszyzna co koło niego chodziła, co go mówiącego słuchała, nierazby była poprzysięgła, że jutro wypocznie, że na jutro o niczém nie myśli, a o świcie pan co wczoraj dziewczętom sobie śpiewać kazał, jakby o niczém nie myślał, konia dosiadał i na granicę biegł.
Nikt nie wiedział ni dnia, ni godziny, kiedy zawoła na koń... Ludzi swych miał niepozornych, odartych, co doń wchodzili i wychodzili dniem i nocą, na żebraków wyglądając, z temi się zamykał i kto wie, co im za rozkazy dawał, a co od nich za poselstwa odbierał.
Więc choć na pozór wesoły człek i pusty, Mieszko u wszystkich poważanie miał, bo nad niemi rozumem stał wysoko.
Za kneziem jechało dwóch powinowatych jego przybocznych i Stogniew, co był nad dworem, jego, i wojewodów dwu starych, i garść raźnéj młodzieży. Wszyscy bogato poprzyodziewani i zbrojni pięknie.
Pan to był, co choć niewiele potrzebował dla siebie, wspaniałość lubił około dworu i ludzi.
Na widok Lubonia i orszaku jego, który stał z odkrytemi głowy, Mieszkowi twarz wesoła jeszcze się piękniéj rozpogodziła. Konia wstrzymał, a podczas gdy Luboń do nóg mu się skłaniał, po ramieniu go uderzył pozdrawiając. Drugim téż głową skinął, a ci się do ziemi zgiąwszy, pokłon mu oddawali. Pachołek już konia brał i Mieszko zręcznie z niego zeskoczył.
— Ojcze Luboniu — rzekł — nie prosiliście mnie na obchód wasz, a jam się wam sam zaprosił... Nie przyprowadziliście mi syna, więc sam go widzieć przybyłem.
Na te słowa Luboń Własta przyprowadziwszy, paść mu kazał do nóg pańskich, co gdy się stało, a Mieszko się ciekawie chłopakowi przypatrywał, rzekł gospodarz stary.
— Syn mi w niemieckiéj niewoli przywiądł i zbiedniał, odżywić go chciałem nieco, nimby z nim przyszedł z powinną głową do stóp pańskich...
Mieszko po ramieniu dłonią poklepawszy Własta, który milczący powstał, począł wiedziony przez gospodarza iść ku stołom w cieniu drzew ustawionym. Tu dla niego stolicę wzniesiono wcześnie, wyższą nad inne ławy, i Luboń całą ją okryć kazał suknem, a nad głowami knezia także sztukę sukna rozwieszono na gałęziach dwóch drzew tak, iż go od słońca i wszelakiego powiewu lub spadających liści chroniła.
A gdy szli, mogli postrzedz wszyscy, iż kneź się bardzo rozglądał wszędzie, jakby kogoś szukał oczyma, i gdy pod drzewami zdaleka ukazały się stojące zdala w bieli niewiasty, które posługiwać miały, naprzód w tamtę stronę rzucił kneź wzrokiem i jakby zawiedziony, spuścił go prędko. Przez czoło jak pas przeszła marszczka jakaś i znikła.
Siadł tedy pan na wyższém miejscu, przed którym zaraz kubki i misy postawiono, aby wybierał co chciał, i gospodarz sam z synem mu posługiwali. Drużyna opodal na ławach miejsca zabrała.
Ochoczo po skwarze wychyliwszy kubek Mieszko, gdy misę i dzban podano a ręczniki, naprzód ręce umył i otarł, poczém chleb i mięso, i białe kołacze, i wszelaką strawę przed nim ustawiono, aby pożywał jako chciał. Ani go prosić było trzeba, bo jadł rad i pił dobrze, a znali go Stogniew i inni, że długo się z jadłem zabawiać nie lubił. Głód zaspokajał prędko, pragnienie gasił powoli; potém zaś, gdy było z kim, rad żartował i powiadać sobie kazał co kto umiał i mógł. Był bowiem pan wszystkiego ciekawy, pamiętający cokolwiek kiedy w życiu słyszał i niegardzący rozumem niczyim, chociaż swojego miał dosyć.
Gdy jadł jeszcze, a Luboń z Włastem przy nim stali, ozwał się zrazu do starego.
— A krasnéj córki to waszéj nam nie pokażecie?
— Chora mi jest od wczora — rzekł Luboń — na głowę leży... Upał znać jéj poszkodził.
Na to nie dał pan odpowiedzi żadnéj.
Począł się tedy we Własta wpatrywać i pytać, co gdzie przez te czasy robił i bywał, zasłyszawszy zaś od ojca, iż na dworze cesarskim bywał, i do dalekich krajów na południe z nim jeździć musiał, poruszył się mocno, ciekawiéj jeszcze wpatrując się w bladego młodzieńca i ciągle mu zadając pytania, na które ten krótko tylko i pomięszany odpowiadał.
Stogniew, który się téż dowiedział o losach Własta, szepnął zaraz Luboniowi, iż kneź ciekaw niemieckich obrotów, pewnie syna jego na dwór zawezwie, aby mu o nich prawił.
Nic nie odrzekł na to ojciec, bo mu się téż serce ścisnęło. Tymczasem u stołów ochota, choć poszanowaniem dla knezia hamowana, powoli coraz się żwawszą stawała.
Na onych ogromnych misach i deskach, na których pieczone mięsiwa stały, widać już tylko było resztki kości poogryzanych, a i te rzucano psom, bo ich cała gromada, domowych i gościnnych, stoły otaczała.
Chwilami powstawała między niemi sroga walka pod stołami, którą ledwie panowie mogli pohamować.
Rosły z tego śmiechy nowe a bujne. Dziewczętom téż roznoszącym przy stołach napój i strawę, dostawały się wesołe żarty, od których kraśnieć i oczy sobie musiały zakrywać.
I wesoło bardzo zrobiło się pod drzewy, a ktoby był miał czas pojrzeć ku dworowi uważnie, dostrzegłby był może na dachu odsuniętéj dranicy i czarnego oka, które przez mały otwór przypatrywało się wesołéj biesiedzie.
Przed Mieszkiem tedy postawiono w ostatku jagody leśne i mleczywo, a stary miód Piastowe pamiętający czasy i obstąpiła knezia gromadka starszych, a rozmowa pusta, wszczęła się zrazu o koniach i o łowach, ale wnet w inną drogę zboczyła.
Mieszko postrzegł średnich lat mężczyznę, stojącego nieco na uboczu; zrazu jakby go nie poznał, wlepił w niego oczy i dumał, chcąc sobie go przypomnieć. Potém do Stogniewa się obrócił i palcem na tamtego wskazując, rzekł.
— Dobrosław ci to Wiotki, albo się mylę?
— On sam, miłościwy panie... — rzekł Stogniew.
— Co go tak długo widać nie było? — pytał kneź — kędyż się zadział... chory był albo zdziczał w lesie?..
Stogniew podstąpił do pana tak, aby nie mógł być od innych słyszanym i szepnął mu.
— Na Czechy jeździł, gdzie sobie na dworze królowéj Drahomiry, pokrewną jéj dziewkę zaswatał... A no... ludzie prawią, jakoby i ona innéj wiary była... i on może dla niéj na inną przystał.
Kneź nie odpowiedziawszy Stogniewowi, na Dobrosława skinął.
Mężczyzna był w wieku Mieszkowym, dojrzały, wyrosły jak dąb i śmiałego, otwartego oblicza. Znano go jako wojaka mężnego i otwartego słowa człowieka, który prawdę mówił i gotów ją był dłonią popierać. Ulękli się więc wszyscy, aby się biesiada nie zamąciła gniewem pańskim, bo Dobrosław na ostatnią wyprawę nad Łabę się nie stawił. Stogniewowi przykro się zrobiło, iż do tego powód dał. A Dobrosław na skinienie szedł śmiało bardzo, do nóg się skłonił, jak należało, ale prędko głowę podniósł i spojrzał w oczy kneziowi niezlękniony wcale, oczekując co mu rzecze.
— Gdzieżeś to samopas tak długo gościł, Dobrosławie? — zapytał Mieszko — wołaliśmy was do boku i nie przyszliście...
— Darujcie, miłościwy panie, domam nie był... żonym sobie szukał... — począł otwarcie Dobrosław.
— Albo to doma jéj znaleść było trudno? — spytał kneź.
— O dziewki u nas nie ma biedy — rzekł Dobrosław — alem do tych, które znałem, serca nie miał... Dwie żon miałem z sąsiadów, obie mi pomarły... chciałem indziéj szczęścia szukać...
— I kędyżeście bywali?.. — bez gniewu i spokojnie począł pytać kneź.
— Zabiłem się aż na Czechy i na dwór króla Bolesława... tamem żonę zaswatał.
Mieszko zmilczał, popatrzył na Dobrosława, i na tych co dokoła stali, głową potrząsł.
— Cóżeście tam widzieli na tym dworze? pewnie co lepszego niż u nas? Oni tam już niemcom służą i sami do nich się stali podobni.
Dobrosław potarł brodę myśląc.
— Niemców tam nie widziałem żadnych, ni téż niemieckiego obyczaju — odezwał się — a dużom się przecie nauczył, miłościwy panie, bo oni, na to się do niemców zbliżają, aby lepiéj wiedzieli, jak ich pożyć...
— A królaście widzieli? — zapytał Mieszek chmurno.
— Jakby nie? na łowym z nim jeździł... i u dworum stawał nie jeden raz... napatrzyłem się go dosyć.
— I co o nim trzymacie? — wtrącił kneź mierząc oczyma Dobrosława.
Znów myślał nad odpowiedzią zapytany, a pochylił głowę i oczy w ziemię wlepił.
— Miłościwy panie — rzekł — mąż jest silny... tyle tylko wiem, mąż przebiegły wielce a władzy chciwy... lepiéj go mieć druhem niż wrogiem... tyle tylko wiem — powtórzył.
Teraz Mieszko nie rzekł nic i z kubka popił, na mówiącego popatrzył długo.
— Jutro na łowy pojadę — ozwał się po namyśle — pojedziecie i wy ze mną Dobrosławie.
Ten głowę pochylił i ustąpił; trwało milczenie trochę, skinął pan na Lubonia.
— Syna mi przyślijcie na zamek do Poznania... przy dworze go chcę mieć.
Usłyszawszy to stary pobladł, zawahał się, mimowolnie ręce mu się splotły załamane.
— A! miłościwy panie! Jedynak on u mnie i tyle go lat nie było!..
I Luboń do nóg mu się chciał rzucić, gdy Mieszko ręką go za ramię chwyciwszy, śmiejąc się, wstrzymał.
— Odbierać go wam nie myślę! — zawołał — ale opowiedzieć mi musi, co u niemców widział. Na to mi jest potrzebnym... Oddam go wam napowrót, nie bójcie się... A po coby mi się zdał zresztą? — dodał Mieszko — blady i słaby... nie do miecza znać urósł, albo go tam tak tą niewolą wycieńczyli...
Luboń westchnął.
— Chciałem — rzekł — aby go tu odkarmiły baby moje i żeby biedę wydychał.
Kneź ruszył ramionami i nie odpowiadając już, na Stogniewa skinął, co on w lot zrozumiawszy, pachołkom zdala stojącym dał znak, aby po konie szli. Mieszko nazad się wybierał do domu.
A jak tu przybył wesołym i dobréj myśli, tak dostrzegli wszyscy, iż po rozmowie z Dobrosławem i Luboniem już mu na czoło sęp wystąpił i usta się krzywić poczęły. Może téż spodziewał się najrzeć tu Hożę, którą dobrze pamiętał, a téj mu nie pokazano...
Gdy z siedzenia kneź się ruszył, wnet wszyscy téż z ław wstawać poczęli i cisnąć się ku niemu. On szedł nie patrząc na nikogo, prosto do wrót, gdzie już konie i poczet stał w gotowości. Tuż za nim kroczył Luboń z synem, Stogniew i inni przeprowadzając.
Więc gdy siwego podawano, gospodarz podszedł dziękować i za nogę ścisnąć pana, co téż Włastowi uczynić kazał. Mieszko się trochę rozchmurzył.
— Nie skąpcież mi syna — odezwał się do Lubonia — przysyłajcie go, jeźli nie jutro, bo na łowach będę, to trzeciego dnia... A nie obawiajcie się o niego, bo go głodem nie zamorzę i nic mu się złego nie stanie u mnie...
Nic nie odpowiedział Luboń, a Mieszko skinieniem głowy pozdrowiwszy otaczających, na plecy małego chłopaka, który je podstawił panu, jedną nogą się oparł i konia dosiadł raźnie. Inni téż do swoich się brali, aby za nim nie pozostać i cały orszak książęcy z kopyta żywo od wrót popędził drogą, gdy zebrana drużyna przy Luboniu, czapki w górę podrzucając, okrzykiem go ścigała. Znikł już w tumanach pyłu kneź, a gromada stała jeszcze patrząc za nim. Luboń milczący zdawał się wolniéj oddychać. Z panem oddalił się dwór cały, można było mówić swobodnie.
— Dobry pan — ozwał się Dobrosław — a no, patrząc nań, czujesz że pan, choć to kmieca krew nasza...
— Ani być winno inaczéj — dodał Luboń — bo po cóżbyśmy go nad sobą wysadzili, gdyby panem a wodzem nie umiał być?.. Niech się go ludzie boją, byle się téż niemcy lękali...
Na wspomnienie niemców uśmiechnął się Dobrosław.
— Daleko nam do tego — rzekł — by się oni nas obawiać mieli, mnieby na tém było dość, abyśmy my się ich mogli przestać lękać... Patrzyłem ja na nich zbliska...
I nie dokończył. Czekali wszyscy zaciekawieni, lecz Dobrosław odstąpił kroków kilka i już mówić nie miał ochoty.
Gdy przed kneziem Mieszkiem Stogniew o nim opowiadał pocichu, stali nieopodal Luboń i Włast, a Włast usłyszał, iż go za wyznawcę nowéj wiary miano... Zarumienił się, spojrzał ciekawie na niego i radość mu w oczach zabłysła. Teraz gdy Luboń do miodu i piwa gości swych prosił, a Dobrosław nieco na bok ustąpił, zbliżył się ku niemu Włast nieśmiało i rzekł cicho.
— Chcę mówić z wami... chodźmy sami...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.