<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lubonie |
Podtytuł | Powieść z X wieku |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Nie bardzo zważano teraz co się z gośćmi pozostałemi działo, szedł każdy gdzie chciał, jedni na żarty, gdzie biała płeć stała opodal na usługi gotowa, drudzy do kadzi... inni do psów, z któremi się chwalono, tamci do koni. Luboń starszych częstował. Miał więc sposobność Włast między drzewa wprowadzić Dobrosława, gdzie sami we dwu byli...
Ten, dawszy się wziąć, pierwszy pytać nie rozpoczynał — czekał, wpatrując się w młodzieńca, idącego niespokojnie i widocznie niepewnego, jak ma zawiązać rozmowę.
Gdy już odeszli tak daleko od innych biesiadników, że im ich gałęzie zasłoniły — Włast poruszony, ze łzami niemal w oczach — żywo odpiął suknię na piersiach szczelnie zasłonioną, i ręką dobywszy z pod niéj zawieszony na sznurku miał krzyżyk złocisty, ukazał go Dobrosławowi. Na widok znaku tego, niespokojnie obejrzał się Wiotki, zdumiony widocznie... chwycił to znamię, przyłożył do ust i pocałował...
Tak się dwaj bracia w Chrystusie, pośród pogan poznali. Włast schował natychmiast to godło, i uścisnął Dobrosława... ze wzruszenia mówić jeszcze nie mógł.
Stali obaj niemi, przejęci, strwożeni, ale szczęśliwi, że się zbliżyli i poznali.
— Zkąd wiedziałeś żem ochrzczony? — zapytał Dobrosław...
— Musi to być wiadomém powszechnie — rzekł Włast... bo Stogniew o tém półgłosem kneziowi zwiastował...
Zamyślił się Wiotki smutno...
— Nie darmo mnie téż wezwał jutro na łowy! — westchnął — co tam mnie czeka... Bóg wie jeden.
Włast uścisnął go drżący...
— Kneź by was miał prześladować? — zapytał.
— On? nie — odparł Dobrosław — ale się boi sam narodu, który w swoje bogi wierzy i przy nich stoi. Ciekawym, jest pewnie nowéj wiary, wie, że ją czescy panowie przyjęli... że ona i u nas i wszędzie zawładnąć musi — ale nim się to stanie, wyleje się wiele krwi! wiele krwi!
Zadumany powtórzył to kilka razy, wzdychając Dobrosław.
— Powiedz mi o sobie — dodał jakby przebudzony, idąc w las daléj — gdzie ciebie ochrzczono?
— Na dworze cesarskim... chrzcił mnie pan i biskup Rawenny... po chrzcie, przygotowali mnie na kapłana i — kapłanem jestem...
Gdy tych słów chłopak domawiał z pokorą spuszczając oczy, Dobrosławowi zajaśniały źrenice, załamał ręce, podniósł je nad głowę i o mało wielkim głosem nie krzyknął. Pochylił się zaraz sięgając po rękę Własta, którą pocałował z pokorą, a ten krzyż mu nad schyloną zakreślił głową...
— Tak — kapłanem jestem — mówił po cichu — i wróciłem dla tego, aby tę wiarę szczepić między swemi... a trwoga mnie ogarnia, jak tego co pada i nie ma gałęzi nad sobą, za którą by się uchwycił. Wy mi bądźcie tą gałęzią, miły bracie w Chrystusie... Radźcie mi...
Dni już wiele świętéj nie mogłem spełnić ofiary... wszystko co mnie otacza... odgaduje mnie i grozić mi się zdaje. Nie mam do kogo rzec z duszy słowa... Ojciec groźny, babka gniewna, zmuszają mnie do życia, którego prowadzić nie mogę... Co pocznę?
Zamyślił się Dobrosław długo.
— Ojcze mój — rzekł — bo cię ojcem, chociaż młodszego nazywać muszę — ja jedno tylko wiem, iż tu między narodem naszym, który Chrystusa nie zna, wiele przebaczono tym, co przybyli nawracać... tak było w Czechach nim kościoły stawiać poczęto i wiarę wyznawać, za którą Wacław zginął, a bratobójca ją trzymać musi, i pokutę odprawiać. Nas chrześcian... tu utajonych jest wielu, a dla ochrony życia, milczeć musiemy i cierpieć.
— Jest wielu? podchwycił składając ręce jak do modlitwy Włast, mówicie iż wielu nas jest?
— Ale więcéj jeszcze tych co na nasze czyhają życie — dodał Dobrosław, bądźmy cierpliwi, bądźmy ostrożni, a ufajmy Bogu naszemu, który cuda czyni... tak mnie w Pradze na Hradzie nauczano...
Mówili jeszcze gdy nadbiegł szukający Własta Jarmierz niespokojny, bo się ojciec o niego dopytywał i słał za nim, musieli się więc rozstać, aby podejrzenia nie obudzać, i Dobrosław inną drogą udał się ku biesiadującym.
Jarmierz dziwnie jakoś popatrzał za odchodzącym. Między nim a Włastem, stosunek był i uczucia do określenia trudne. Dla dawnego ulubieńca pańskiego, który się przybraném dzieckiem być spodziewał, Włast nie był miłym. Jarmierz złego mu nie życzył, a nie mógł jednak wstrzymać się i pohamować zazdrości...
Usiłował zbliżyć się do niego od pierwszego dnia, Włast mu był przyjaznym, serdecznym, a jednak czuł Jarmierz, iż mu się całkiem nie zwierzał — i że między niemi stała jakaś zapora, co ich dzieliła. Obawiali się jeden drugiego...
— Cóż to się stało, żeście z Wiotkim odeszli? zapytał Jarmierz.
— Pytać mnie chciał o niemcy, tak jak i inni — rzekł Włast — a mówiąc odeszliśmy w las, sami o tém niewiedząc.
I na tém zakończyła się rozmowa, syn do ojca pospieszał, bo go po jednemu już odjeżdżający sąsiedzi żegnali, a Luboń u boku swojego syna mieć chciał, aby z nim przyjaciołom dziękował...
Stary jak poprzedzających tak i tego dnia na oku miał syna, niepokoił się nim, Jarmierz mu o modlitwach jego i praktykach jakichś niezrozumiałych donosił, domyślał się w nim, jak stara Dobrogniewa, skrytego chrześcianina, i wiarę tę nową, wytępić w nim co najrychléj pragnął. A zdało się staremu, iż tego łatwiéj niczem dokonać nie potrafi, jak dając mu żonę i nałamując go do obyczaju swojego, do łowów i wojny.
Właśnie tego dnia ze starym Słomką, powinowatym sobie Luboń się był przy kubku rozmówił na osobności. Słomka miał córkę Mładę, dziewczynę lat piętnastu, piękną bardzo, któréj wdzięki słynęły już na okolicę.
Jak inni tak i Słomka, obawiał się o swoją, aby mu jéj na dwór do Poznania za siódmą czy ósmą dla Mieszka nie wzięto, bo baby latały po całym kraju, żon panu dostarczając... a krasa za posag stała.
Wzdychał Luboń, przyznając się przed powinowatym, iż się o Hożę lęka, co téż i on wyznał, że ma strach o Mładę.
— O tę się bać nie masz co — rzekł rękę mu kładnąc na dłoni Luboń — daj mi ją dla syna. Poślę swaty... jak jéj czepiec włożą — nikt nie będzie śmiał dotknąć, by najpiękniejszą była. Daj mi Mładę dla Własta.
— Czemu nie? byle więcéj nie brał już innych nad tę jednę — rzekł Słomka.
— Nie ma u nas tego zwyczaju — jeno u kneziów, u takich, których bujna krew każe zapominać o sromie...
Myśmy wszyscy po jednéj mieli — mówił Luboń.
— I my z wieków — dokończył Słomka — a gdzie u ogniska ich dwie albo trzy, tam ni ładu, ni wstydu, ni pokoju...
Dam Mładę za Własta...
— Ścisnęli się za ręce.
— Ale starym obyczajem — ze swaty i obrzędem... a niech ją Włast choćby najrzy przódy, bo przeciw woli dziecka nie chcę ani dać, ani narzucać.
Luboń się uśmiechnął.
— Dwoje młodych, a czemuby woli ku sobie nie mieli mieć? — odparł. — Nasza tu, nie ich wola ma rządzić...
Poszeptawszy jeszcze z sobą, rozeszli się zgodni...
A gdy Włast do ojca przybył, aby z nim żegnać odjeżdżających, i Słomka przystąpił, Luboń mu się kazał do nóg synowi pokłonić, choć nie mówił dla czego.
— Stary druh i powinowaty nasz — zamruczał — jak ojca go pożegnaj. Włast posłuszny spełnił wolę jego. Jeden tak za drugim sąsiedzi, naprzód daléj mieszkający, potém bliżsi, rozjeżdżać się zaczęli, a ostatni już późną nocą, o młodym księżycu ruszyli.
I Hoża wyszła dopiero teraz z ukrycia swojego świeżém powietrzem odetchnąć.
Włast był znużony i na uboczu siadł spoczywać. Służba stoły zabierała, kubki po ziemi leżące, próżne kubły, dzbany i kadzie...
W dali słychać było śpiewy odjeżdżających, wieczór cichy, spokojny po dniu pełnym wrzawy nastąpił.
Luboń ze starą matką szeptali coś po cichu, gdy Włast, któremu już dano wolność, po krótkiéj rozmowie z siostrą, do swojéj szopki wysunął się na modlitwę.
Ale tu na niego Jarmierz czekał.
Miał czas się rozmyśleć, ciężyło mu to, że z Włastem szczerze się zejść nie mógł, chciał z nim pomówić otwarcie... We drzwiach szopki się spotkali. Jarmierz zwyciężył zazdrość i niechęć, jaką miał do dawnego towarzysza młodości i idącego za rękę ujął.
— Właście, — rzekł cicho — siądźcie tu trochę, ja z wami chcę jak brat pomówić — otwarcie. Pozwólcie.
— Owszem, bracie mój — mów... ja ci życzę dobrze.
— I ja wam — piorun niech mnie ubije — prawdę mówię, zapalczywie dodał Jarmierz[1] — Będę szczerym... Dwanaście lat was nie było... stary tęsknił do ostatka i przetęsknić nie mógł. Nie było kogo kochać, polubił mnie... jam Hożą pokochał...
Szło na to, że ja mu synem być miałem — teraz... powiedzcie, co teraz będzie...
Włast go uścisnął.
— Jarmierzu mój — odezwał się — jeżeli cię Hoża kocha, a ojciec pragnie, czyż ja bym ci stanął na przeszkodzie?? Ja — wierz mi, bracie — ja... nic i nikomu nie odbiorę... nawet to, co mi po ojcu należy... ja ani pragnę mieć, anim zdolny tym władać. Widzisz mnie — słaby jestem, nie wojak...
Spuścił głowę... Jarmierzowi żal się go zrobiło i uścisnął w milczeniu.
— Ja téż wam nie myślę ojcowizny odbierać — rzekł — ani bym mógł, ni chciał — pomóżcie mi tylko do Hożéj, a bądźcie mi bratem. Przysiążmy sobie braterstwo... i służmy sobie, starym obyczajem — jak pobratymcy.
— A! mój Jarmierzu, bez innéj wszelkiéj przysięgi — odezwał się Włast — zawierz mi, bratem ci jestem i będę.
— A ja ci dam pierwszy dowód — odezwał się Jarmierz zniżając głos — że dobrze życzę i bratem jestem... Was stara babka i ojciec i — wszyscy posądzają, żeście wy nową wiarę przyjęli.
— A gdyby tak było? — cicho zapytał Włast — wzdychając.
— Niech to złe odejdzie od nas! — zawołał Jarmierz — nie mówcie tak, ani się przyznawajcie do tego, ani myślcie... Nie znacie staréj Dobrogniewy, strułaby was choć wnuka... nie znacie ojca... wyrzekłby się was jak wroga!
Głos mu się trząsł mówiąc, ale przestraszony zniżył go i kończył szeptem cichym.
— Nie mówcie tak, to być nie powinno i nie może... Luboń by na to nie pozwolił nigdy... Ale posądzają was... ja sam — może ja sam winienem temu... ja niewiem — pytali mnie — mówiłem, że jakieś dziwne przed nocą i rano odprawujecie obrzędy — przyznaję się — możem nie powinien był mówić o tém.
Włast milczał.
— A gdyby was tam i zepsuli — ciągnął Jarmierz — trzeba wróciwszy do domu do swoich Bogów powrócić. Zmuszą was do tego... Słyszałem dziś, Luboń się ze Słomką umawiał, dadzą wam za żonę Mładę...
Włast oczy sobie zakrył i jęknął.
— Nie mów mi tego.
— Cóż to pomoże? — kończył Jarmierz — Młada, widziałem ją raz w lesie z matką, piękna jak bogini Dziewanna... biała, smukła, wesoła, z oczyma niebieskiemi... Ona was, wy ją pokochacie...
— Bracie mój — po chwili posępnie odezwał się Włast — coście wy mnie mówili, poszło z poczciwego serca...
— I ja wam wyznam wszystko — tak... ja jestem chrześcianinem i nie przestanę nim być, choćbym za to umrzeć miał.
Nastąpiło milczenie długie... Jarmierz patrzał zdziwiony na niego i głową trząsł.
— Ojcu musicie być posłuszni.
— Tak, lecz mam ojca w niebiosach Boga mojego, któremu winienem większe jeszcze posłuszeństwo...
Mowa ta była już dla Jarmierza niezrozumiałą, pytać się nie śmiał, uścisnął Własta... który odzyskiwał powoli przytomność po krótkiem wzruszeniu, co mu ją było odjęło.
— Spokojnym bądź — odezwał się do Jarmierza — nasz Bóg opiekunem jest i cuda czyni — ale mu wiernym pozostać potrzeba. Bądź spokojnym. Jeśli ojciec mój ziemski ojca mojego niebieskiego zdradzić mi każe, pójdę ztąd... zostaniesz ty sam, i będziesz staremu dziecięciem i pociechą.
— Jakto? porzuciłbyś wszystko? ojca? siostrę? dom — nas... bogactwa wasze? dla...
— Tak — odparł Włast. — Nie pytaj mnie dla czego i kogo. Ja ci więcéj powiedzieć nie mogę dziś... ale ci przysięgam — porzucę wszystko, abym ocalił więcéj niżeli to wszystko!!
Zadumany, przelękły prawie Jarmierz stał przed nim, słuchając i uszom niewierząc, patrząc i niewierząc oczom, bo twarz Własta zamiast być smutną i strwożoną, promieniała weselem i jakby dumą zwycięzką.
Dokończywszy tych słów, Włast uściskał prawie wesoło Jarmierza, i nie kryjąc się już przed nim, ukląkł wnet na modlitwę...
Ta także była dla poganina jakiemś zdumiewającém zjawiskiem. Przy obrzędach pogańskich widywał szał i obłąkanie prawie, nie widział nigdy człowieka tak spokojnie, ze łzami, z męztwem rozmawiającego z niewidzialnym duchem.
Czuł on, że to była rozmowa, że w ciemnościach téj nocy, dla oka niedostrzeżona potęga jakaś dźwigała tego tak słabego na pozór człowieka, dając mu siłę i męztwo dziwne.
Wszystko co mu Włast powiedział, dawało do myślenia, napełniało trwogą, jak objaw nowy świata nieznanego...
Zamyślony Jarmierz stał tak patrząc na modlącego się Własta i dreszcz go przebiegał jakiś. Modlącemu mieniła się blada twarz, oczy jaśniały blaskiem dziwnym, piękniejszym się stawał, innym.
Jarmierzowi zdało się, że jakaś jasność otaczała głowę młodzieńca.
W cichości, na palcach z trwogą cofnął się z szopki i przystanął w jéj progu, nie mogąc myśli własnych pochwycić wątku. Własta mu żal było, a ciekawość gorącą obudzała ta wiara jakaś tajemnicza, co taką dawała siłę, takie męztwo słabéj istocie, taką pogardę wszystkiego co człowiekowi najdroższe.
Stał u słupa wsparty, niemy, aż dopóki westchnienie i ruch nie oznajmiły mu, że Włast wstał i zabierał się do spoczynku. Naówczas i Jarmierz zwlókł się na swe posłanie, nie mówiąc słowa, okrył opończą i nie mogąc zmrużyć oka, pozostał tak aż prawie do dnia brzasku...
Następnego dnia Luboń, który nalegał ciągle na syna, aby się przyuczał do męzkiéj zabawy, kazał Jarmierzowi jechać z nim na łowy w las — sam po dniu wczorajszym czując się znużony... Zbudził więc towarzysz zawczasu Własta, który pomodliwszy się, posłuszny jechać z nim musiał.
Dodano im psy i kilku ludzi w pomoc, i nim rosa oschła, a we dworze żywszy się ruch rozpoczął, ruszyli z Krasnéjgóry wprost lasami, do ostępów, w których zwierza się znaleźć spodziewali. Włast jechał milczący, jak gdyby jeszcze się modlił, Jarmierz za niego i za siebie łowów musiał dozierać, gdyż z próżnemi rękami powracających Luboń, sam łowiec doskonały, ścierpieć nie mógł. Granice puszcz naówczas nie były tak ściśle oznaczone jak późniéj, a panującemu służyło prawo łowów wszędzie gdzie chciał.
Byli właśnie w ostępie, wskazanym przez ludzi, w którym stado kóz na pewno znaleść mieli, gdy Jarmierz przodem ciągle podążający, zawrócił się nagle ku Włastowi i znak mu dał, aby się zatrzymał; pachołcy téż towarzyszący im, a z boku straż trzymający, cofnęli się nagle, jakby przestraszeni. Włast nie wiedział coby to oznaczać miało, gdy towarzysz nadbiegłszy, szepnął mu, że Mieszko właśnie w téj puszczy polował.
Musieli więc niezwłocznie uchodzić i szukać sobie gdzieindziéj zwierza. — Jeszcze rozmawiali z sobą, gdy z za gęstwiny ujrzeli wychodzącego knezia, za którym Dobrosław kroczył. Oba zdawali się więcéj zajęci rozmową niż myśliwstwem. Orszak łowiecki knezia pozostał był w tyle, a Mieszko uważnie się przysłuchiwał, co mu towarzysz opowiadał. Mieli już ustąpić, gdy kneź podniósł głowę i Własta zobaczył. Poznał go zaraz i po namyśle skinął nań.
Młodzieniec z konia zsiadłszy i zdjąwszy z głowy okrycie, pieszo się zbliżył do knezia, który stał, lekki oszczep trzymając w ręku.
Dnia tego na łowach, odziany bardzo poprostu, mimo sukni szaréj i czapki, jaką wszyscy nosili, bez żadnych oznak dostojności, Mieszko przecież tak pańsko wyglądał, że w nim władnącego krajem wodza poznać było łatwo.
Dobrosław téż wojacką i piękną miał postać, ale gasł przy tym silnym i rozkwitłym bujnie mężu, który samym wzrokiem wrażał posłuszeństwo.
Na pytanie co w tym lesie poczynał, Włast rzekł, iż z rozkazu ojcowskiego na łowy jechał.
— Wyślijcież łowców swych, gdzie chcą — rzekł Mieszko — a sami gdy już tu jesteście, zostańcie przy mnie.
Choć nie bardzo rad rozkazowi pańskiemu, Włast szepnął słów kilka Jarmierzowi, który natychmiast ustąpił ze swemi, a sam za Dobrosławem stanąwszy, nie wiedząc, gdzie się podzieć ma i co czynić, pozostał, czekając dalszego rozkazania pańskiego.
Chociaż na łowach byli, nie zbierało się na żadne myśliwstwo, dwór pozostawiwszy za sobą, Mieszko szedł, jakby przechadzki używając, rozmową z Dobrosławem zajęty.
Ustała ona, gdy Własta postrzeżono, Mieszko stanął jakby namyślając się, wiszący na ramieniu róg mały do ust wziął i parę razy się ozwał.
Zaszumiały wnet gąszcze z obu stron i liczna gromada nadbiegła. Kneź zawołał do siebie Stogniewa. Stali właśnie na małéj łączce, zewsząd drzewami ocienionéj. Mieszko się obejrzał dokoła. Ziemia była wilgotna. Kazał z koni zdjąć sukno, posłać je na trawie i legł na niém. Przyniesiono kobiałkę z pieczoném mięsiwem i baryłkę miodu, którą przed kneziem ustawiono. Dobrosław i Włast stanęli opodal nieco.
— Stogniew — rzekł kneź — wy poprowadźcie łowy, ja spocznę. Dobrosław i Włast Luboniów zostaną przy mnie. Jeśli na nas napędzicie zwierzynę, tém lepiéj, a nie...
Ruszył ramieniem i skinął ręką.
Zrozumiawszy wolę knezia, Stogniew skoczył do ludzi, co się zdala byli kupą ścisnęli i począł wydawać rozkazy. A nim krótka upłynęła chwila, kneź sam pozostał z towarzyszami dwoma.
Oczyma zmierzywszy bacznie dwór swój, który spiesznie i wrzawliwie w las pędził, Mieszko popatrzał na Własta, jakby go okiem chciał wybadać i zbliżyć mu się rozkazał.
— Tyś był między chrześcianami? — zapytał. Długo?
— Dwanaście lat, miłościwy panie — odparł Włast.
Poruszył głową Mieszko.
— Znasz więc ich dobrze?
— Lepiéj niż teraz mój własny kraj — odezwał się zapytany.
Zdawało się, że jeszcze pytanie jakieś na ustach knezia krążyło, z trwogą Włast myślał o tém co pocznie, jeśli go spyta, ażali i on chrześcianinem nie został?
Sumienie nie dozwalało mu zaprzéć się Chrystusa, a wyznając wiarę, nie miałże, jak ci o których mu opowiadano w Rawennie, cierpieć za nią męczeństwa i śmierci? Myśl ta przeleciała błyskawicą i zrodziła w nim raczéj dumę niż trwogę!
Ale kneź, którego warga się już poruszyła — zamilkł — nie zadał mu tego pytania. Przytomny Dobrosław, pobladł był, spoglądając na Własta.
Nie można było odgadnąć co myślał Mieszko o chrześciaństwie.
Obok zamku wszakże stała kontyna pogańska Jessego i kneź chadzał do niéj, wyroczni pytał, wieszczków słuchał, obyczaj zachował stary. Wiedziano jednak od ludzi, że ilekroć trafiło się obcego spotkać i takiego co z chrześcianami i chrześcijaństwem obcował i mógł je lepiéj poznać, kneź troskliwie się dopytywał, badał, szczegóły sobie opowiadać kazał, a potém zamyślał dziwnie. Lecz w naturze miał to Mieszko, że do czynu skorszy był niż do słowa, i nie mówił, ani się zwierzał nigdy nikomu, co miał począć, wręcz rozkazy dając bez namysłu. Myśli téż jego odgadnąć nie śmieli nawet najbliżsi, Stogniew przyznawał się, że ilekroć domyślać się chciał, omylił się zawsze.
Po tém pytaniu, które na wardze umarło, Mieszko, pomilczał chwilę, Własta kilkakroć oczyma jeszcze przemierzył z ciekawością, i obrócił się do Dobrosława.
— Mów — rzekł — jak ci się zdało!.. są oni więksi i silniejsi od nas na Hradszynie. Bolesławy te czeskie? są oni bogatsi? są oni nam straszni?
A gdy Dobrosław z odpowiedzią się ociągał — dodał.
— Tak jak niemcy jedną głowę mają cesarza i jedną stolicę, tak naszéj mowie trzeba jednego pana i jednéj ręki, inaczéj nas niemcy zjedzą.
Maż Bolesław tę siłę, aby nas zagarnął wszystkich i mnie? — mruknął Mieszko, ostatni wyraz prawie niedosłyszanym wymówiwszy głosem.
— Mów, a nie kłam mi pochlebstwem. Tych co mi nogi liżą, mam dosyć. Dobrosław oczy trzymał w ziemię wlepione.
— Miłościwy panie — odezwał się zwolna cedząc słowa — jeżeli siłę na setki i tysiące wojowników liczyć mam, tom ich nie rachował, nie wiem — jeżeli na rozum, to mi Bolesław nie zdaje się mędrszym nad innych, przecież on jedno wie, iż niemców pobić, trzeba się u nich uczyć samych. Dla tego od nich nie stroni, często się łączy z niemi, kłania się im, ale tylko dla tego, aby ich zmógł lepiéj.
— I przeto przyjął ich wiarę? — spytał Mieszko, w oczy patrząc Dobrosławowi.
Na odpowiedź nie rychło się zebrał zapytany i rzekł.
— Nie wiem...
Milczeli trochę, a kneź jadł i popijał, uśmiechając się jakby sam do siebie.
— Gdyby nas dwu poszło w zapasy z Bolkiem o lepszą — zaczął — jak ci się zda, ktoby z nas został powalony?
— Kto losy wojny może zgadnąć? — odparł Dobrosław — ale po cóż wojnę poczynać?
— Hm? wojna się sama począć może? niepoczynana przez nikogo?
— A co tam o nas trzymają?
Dobrosław zawsze zwolna zbierał się na odpowiedzi.
— Wiedzą, że miłościwy pan silnym jesteś? ale oni — kto się do chrześcian nie liczy, groźnym nie sądzą.
— A dawnoż oni do nich przystali? — zawołał Mieszko szydersko...
Drahomira matka Bolkowa i on, jeszcze się oboje kłaniali swoim bogom... Alboż Bolko chrześcianinem jest? — dodał Mieszko — albo brata co nim był, za to że nim był, nie zabił?
— O tém na dworze knezia mówić nie wolno a szepczą różnie — rzekł Dobrosław. — Wacława zamordowali dworscy Bolkowi, sądząc, że na ich pana życie nastawał.
— A Ludmiłę? — podchwycił Mieszko szydersko.
— Spraw tych nie wiem dobrze — odezwał się Dobrosław — ale to wiem, com na swe oczy oglądał, że Bolko do świątyni nowéj na Hradszynie chodzi i wiarę swą trzyma.
Mieszko nieco podniósł głowę i zwrócił ją ku Włastowi.
— A ty? — zapytał — powiedzże mi ty, co chrześcian znasz, jaka ta wiara ich jest? ciężka? straszna?
Niespodziewanie pochwycony pytaniem tém, Włast oniemiał zrazu — nie wiedział co rzec ma, modlił się w duchu o natchnienie i sam niewiedząc prawie jak, odezwał się z zapałem.
— Miłościwy panie — wiara to jest, co zaprawdę człowieka szczęśliwym czyni, zbroją mu jest, karmią mu jest, światłem i siłą!!
Słysząc te słowa Dobrosław pobladł, ale z poszanowaniem spojrzał i z trwogą niemal na natchnionego młodzieńca.
Kneź téż, niespodziewając się odpowiedzi tak śmiałéj oniemiał na chwilę, oczyma przelękłemi zmierzył mówiącego i mruczał coś sam do siebie. Włast stał, gotów choćby na męczeństwo.
— Mówią — odezwał się — że człowieka ona dręczy i morzy i wzbrania mu wszystkiego? prawda li to jest?
Młodzieniec, który już raz czując się natchnionym z góry, ważył się choćby na życia utratę — nie mierzył ani ważył słów swoich.
— Miłościwy panie — począł — gdy dzikiego konia bierze z pola człowiek, albo sokoła z gniazda, aby go nauczył rozumu i dał mu siłę, musi go morzyć głodem bezsennością i znużeniem — tak wiara ta czyni z człowiekiem dzikim, aby z niego zrobiła istotę nową na obraz Boży.
Mieszko zmarszczył brwi, powtarzając dziwnym głosem.
— Na obraz Boży! — na obraz Boży! coś ty rzekł...
— Tak uczy ta wiara! powtórzył Włast.
Kneź oczy spuścił i zadumał się. Zdawało się, że zapomniał na czas jakiś, kędy był, z kim i co go otaczało. Milczał zatopiony sam w sobie. Włast stał, przestraszony razem i sobą dumny.
— Na obraz Boży! — powtórzył raz jeszcze Mieszko, więc ta wiara daje człowiekowi siłę nadludzką?
— Tak jest, miłościwy panie — rzekł Włast.
— I zwycięztwo i potęgę i panowanie — mówił Mieszko.
— Daje, gdy człowiek na nie zasłuży.
— A czémże je kupić może? — pytał Mieszko.
Włast milczał nieco.
— Miłościwy kneziu — rzekł — nie w kilku słowach da się zamknąć ta wiara pełna tajemnic i cudów, ani ją usta ludzkie wypowiedzieć zdołają łatwo. Cuda ona sprawia, lecz na nie ciężko pracować potrzeba?
— Ale je za skarby téż i bez pracy kupić można? — rzekł kneź.
— Nie — odparł Włast — złoto i skarby są tam rzeczą pogardzoną i marną.
Mieszko poprzestał pytać. Zdawało się, że się lękał oczów zwrócić na śmiałego chłopca. Wzrok skierował ku Dobrosławowi znowu.
— Zaswataliście sobie dziéwkę na dworze Bolkowym, mówią ludzie — odezwał się nieco zniżając głos. — Musi to prawdą być? Pojedziecie do Pragi, na Hradszyn?
— Czyżbyście miłość wasza mi zabronili tego? spytał Dobrosław.
— Nie bronię — rzekł Mieszko — owszem, posłem chcę was mieć. Jedźcie do Pragi, ale nikt o tém wiedzieć nie ma, co rzeknę.
Zwrócił się do Własta, dając mu znak, by i on milczał.
— Ani mówcie, żem ja was posłał na zwiady — kończył kneź — ale od siebie na dworze pytajcie, ażaliby nie radzi mnie tam byli? Ażaliby Bolko z Mieszkiem nie podali sobie rąk i nie połączyli się przeciw wspólnemu wrogowi. Mówcie od siebie nie odemnie, bo się nie godzi, abym ja prosił, mnie tylko rozkazywać przystało. Zrozumiejcie ich. Gdybym przybył do nich, jakby mnie oni przyjęli? Wzrokiem dokończył kneź.
— Rozum miejcie — dodał.
— Uczynię wedle rozkazania — z radością prawie, odezwał się Dobrosław.
— I nikt o tém wiedzieć nie ma! — powtórzył kneź.
Tych słów dokończywszy, podniósł się rzezko Mieszko, stanął, podparł w boki i uszu nadstawił.
Od kilku chwil już psów głosy na ostępie słychać było i zdało się, jakby się one zbliżały coraz. Mieszko oszczep wziął do ręki i nakazał milczenie.
Las grał zdala ogarów gonem. Z okiem zaognioném kneź pospieszył kroków kilkanaście naprzód. Rozmowa, którą toczył przed chwilą, zdawała się już zapomnianą, cały był w łowach, nie patrzał nawet na Własta i Dobrosława, którzy za nim pozostali czekając rozkazów.
Coraz wyraźniéj słychać było pogoń za zwierzem, chrzęst gałęzi i okrzyki. Mieszko za grubym pniem dębu stał z niecierpliwością namiętnego myśliwca.
W tém w krzakach chrapanie i łomot się dał słyszeć tuż prawie, stary dzik ze spienionym ryjem wypadł, dysząc z gęstwiny wprost na knezia i w téjże chwili oszczep jego tkwił już głęboko, ciśnięty silną dłonią, w zakrwawionéj bestyi, która rzuciwszy się wściekła, biegła na Dobrosława.
Miał i on oszczep w ręku i uskoczywszy nieco uderzył nim na dzika. Włast ustąpił, nie wiedząc co ma czynić, lecz tuż nadbiegali kneziowscy ludzie, którzy rozjuszone stworzenie chwycili i przytrzymali, psy téż rzuciły się na pastwę i dzik legł zwyciężony na ziemi.
Radosny okrzyk ozwał się po lesie. Kneź zdala patrząc obojętnie, Stogniewowi kazał konie podawać i łowy na ten dzień były skończone.
Już na konia wsiadłszy, Dobrosławowi rzekł kneź, aby do domu wracał, a Włastowi za sobą jechać polecił i cały orszak zebrawszy się w gromadę, milcząc posuwał się ku grodowi do Poznania.