<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lubonie |
Podtytuł | Powieść z X wieku |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Włast, już drugi miesiąc na dnie jamy wilgotnéj modlił się i cierpiał. Jarmierz i siostra, mimo wiedzy ojca i jego najsurowszego zakazu, mimo oka pilnego nielitościwéj babki, przynosili mu jedzenie, skradali się na rozmowę, prosili go i błagali, aby ojcu był posłusznym. Odpowiadał im, że tego uczynić nie może. Im dłużéj pozostawał w tym dole, zamiast słabnąć na duchu, dziwnym sposobem rozgrzewał się i stawał silniejszym. Nie mając już nic do stracenia, cichym głosem, klęcząc nucił pieśni kościelne, które mu z dawnych czasów na pamięć przychodziły i łzy mu płynęły z oczów. W téj ciemnéj jamie, na ścianie, z dwóch kawałków drewna łykiem związanych, zrobiwszy sobie krzyż i umocowawszy go, większą część dnia Włast spędzał przed nim na rozmyślaniu i modłach.
Hoża i Jarmierz, ciekawie nieraz uchyliwszy wrota, wpatrywali się w niego, przejęci trwogą jakąś na widok téj wytrwałości i męztwa.
Parę razy przyszedł Luboń stary i kazawszy sobie odwalić wrota, łajał syna, zmuszał aby wolę jego spełnił. Z pokorą wielką Włast podnosił oczy i ręce ku niemu i odpowiadał, że uczynić tego nie może. Z przekleństwem na ustach odchodził stary Luboń i gniewem długim wrzał często godziny całe, tak, że się doń nikt zbliżyć nie śmiał, ni przemówić.
Nawykły do posłuszeństwa, nie chciał ustąpić, a jednak wspomnienie tego dziecka, straconego, opłakanego, odzyskanego cudownie i dziś skazanego jak niewolnik na kaźnię okrutną, łamało mu serce. Po nocach łzy zalewały oczy, ale gniew je osuszał.
Ustąpiłby był może wreszcie i syna precz odegnał, lecz z jednéj strony obawiał się, aby go nie skarżył przed Mieszkiem; z drugiéj podżegała go stara Dobrogniewa, upierając się przy tém, iż w końcu Włast wycieńczony, poddać się musi.
Tymczasem biegły dni i tygodnie napróżno, a Włast w téj ciemnicy na modlitwie trwając i w samotności, nawykł niemal do życia pustelniczego i zgadzał się z wolą Bożą. Odzież zbrukana i przejęta wilgocią mało go już od chłodu broniła, padała się nawet kawałami; barłóg, na który słomy garść litościwa ręka siostry rzuciła, starł się na proch i stęchł przejęty wodą, która się ze ścian sączyła. Włast się nie skarżył, a gdy Jarmierz ubolewał nad nim, odpowiadał mu łagodnie, że miło mu jest cierpieć dla Boga, którego wyznawał, i że ten Bóg zsyłał mu pociechę do serca.
Słysząc to Jarmierz, stawał zdumiony i przelękły, nie mógł pojąć téj siły, która się takim bolem nie wyczerpywała.
Hoża po kilkakroć do nóg padała ojcu prosząc za bratem daremnie, zawsze podejrzliwa stara, która ją szpiegowała, nadbiegła w porę ze swą kądzielą, aby ją oderwać od nóg ojcowskich, a Lubonia nowym gniewem zapalić.
Ten więzień w domu, choć do niego nikomu się zbliżyć nie było wolno, choć wspomnieć się nie godziło, truł jednak spokój i szczęście całe rodziny. Hoża chodziła zapłakana, Jarmierz chmurny, Luboń był chwilami wściekły, a stara Dobrogniewa nikomu pokoju nie dawała.
Przyjechał kto obcy, kłamać było potrzeba i udawać swobodę, a lękać się zawsze, aby ten upór sromotny, ojca upokarzający, się nie wydał.
Jarmierz myślał o jakimś ratunku i nie widział żadnego. Chciał dopomódz do uwolnienia Włastowi, lecz zdradaby się wydała i stary Luboń nigdyby mu jéj nie przebaczył, a on w oczy tylko patrzał Hożéj i myślał, że mu ją w końcu dadzą.
Złożyło się jednak inaczéj wcale niż rachował. Ukrywający się ciągle Wojsław, często do Lubonia zaglądał i narady z nim miewał. Chłop był urodziwy i na dworze pańskim wychowany. On i Hoża spoglądali na siebie mile; czy przemówili kiedy, czy się ułożyli, czy Hożéj naprzykrzyło się w domu ze starą Dobrogniewą, która ją kochając męczyła, z ojcem, którego lękała się przemocy, któż to zgadnie?.. jednego poranku wszakże Hożéj nie stało.
W domu zawrzało straszliwie, pogoń poszła na wsze strony, tyle się tylko dopytano, że Wojsław ją porwał i w lasy z nią uszedł. Jarmierz się zaklinał, że go ubije.
Straszniejszą jeszcze pustką stał się dwór w Krasnéjgórze. Dobrogniewa położyła się trzeciego dnia i zapowiedziała, że jéj życie obrzydło. Na pół z gniewu, w pół z dobrowolnego głodu, w gorączce jakiéjś, majacząc, otoczona babami, co ją napróżno ratować usiłowały, w kilka dni skonała stara...
Luboń pozostał sam, zdala spoglądając na tę jamę, w którą syna wrzucił i nie chcąc nawet zbliżyć się do niéj.
Na parobków i służbę wywierał złość coraz wzrastającą.
Jarmierz niemający już nic do zyskania, nic do stracenia, co dnia się więcéj litował nad Włastem. Jednéj nocy poszedł tajemnie odchylić wrota, zbudził go i począł naglić, aby uciekał.
— Weźmiemy dwa konie... ubieżym w lasy... mnie tu już nic nie trzyma...
Włast mu dziękował.
— Jarmierzu, druhu mój — mówił doń — nie godzi mi się uchodzić od męczeństwa, którém Bóg mój mnie dotknął... Mam zasługę cierpiąc, stracę ją uciekając...
Jarmierz tego zrozumieć nie mógł. Chwilami zdawało mu się, że biedny Włast chyba oszaleć musiał. Drugiéj nocy i następnéj nalegał nań nie przestając. Tymczasem Włast, choć mocen na duchu, coraz upadać począł na ciele. Zimnica od wilgoci go napadała i co drugi dzień leżał trzęsąc się, a potém nieprzytomny w gorączce, w któréj zwykle naprzemiany śpiewał i płakał.
W takim stanie Jarmierz go nareszcie wychudłego, osłabłego, wyniósł z jamy na ramionach, złożył w szopie, okrył, napoił ciepłym miodem, i gdy sen go pokrzepił, zmusił niemal tém, że ojciec na nim mścić się będzie — do ucieczki.
Włast był jednak tak osłabły, że choć go Jarmierz przytrzymywał, na koniu długo usiedzieć nie mógł i po godzinie jazdy, gdy już dzień był jasny, musieli w gąszczach stanąć, bo biednego więźnia znowu położyć było potrzeba. Zaledwie ległszy, Włast zasnął.
Nie wiedział daléj co z nim poczynać Jarmierz, lecz domyślał się, że na dworze pańskim znaleść może jakiś ratunek.
Nie widząc w tém żadnego niebezpieczeństwa, na losy się zresztą zdając, porzucił chorego uśpionego, a sam przez las popędził do grodu nad Cybinę.
Za stróża przy Właście został stary pies, który poszedł za Jarmierzem, zwano go Kudłą. Temu kazał siedzieć przy koniu i chorym, pan — i pies zrozumiawszy to pozostał. Położył się w nogach Włastowi.
Jarmierz nie zważając już na to, że pochwyconym być mógł, jechał na gród. Pierwszą co mu się tu nastręczyła, była Srokicha. Była ona téż w tém przekonaniu, że Włast z młodą żoną mieszkał na nowosiedlinach, załamała ręce i padła na ziemię, gdy jéj chłopak powiedział co się stało... i jak go w lesie zostawił. Widywała ona tego gołąbka swojego z Dobrosławem, doradziła do niego iść. Sama przodem poszła się dobijać.
Zrazu nie mógł zrozumieć nic, wierzył bowiem w to, że Luboń zmusił go do odstępstwa. Stara zwołała Jarmierza, odkryło się wszystko i Dobrosław pobiegł naprzód do knezia, a wprędce potém siadł na konia i popędził w las.
Zastali Własta uśpionego jeszcze, osłabłym tak, że mowę był utracił, psa u nóg jego i ciszę wśród lasu. Kląkł Dobrosław nad nim, obejmując biednego i docuciwszy się, inaczéj go do grodu wieźć nie mógł, jak między końmi na rozwieszonych opończach.
Teraz dopiero długie męczarnie, które wytrwał nieszczęśliwy, wywarły swój skutek. Wprawdzie życia iskierka tlała w nim i blada twarz męczennika uśmiechała się łagodnie, lecz siły były wyczerpane.
Gdy na Krasnéjgórze Luboń swą czeladź, posądzoną o wspólnictwo siec kazał i sam w pogoń potém leciał naoślep, w stronę zupełnie przeciwną, Dobrosław z Jarmierzem bezpiecznie dojechali na zamek i złożyli w izdebce u wrót na dworcu kniehini Górki chorego, którego Srokicha pilnować i leczyć się obowiązywała. Jarmierz téż został przy nim. Stara znała się na ziołach i szczęściem z opisu domyśliwszy się zimnicy, gorzkich mu nagotowała.
Gdy Dobrosław przyszedł oznajmić Mieszkowi o tém co się stało, kneź wysłuchał go, jak zwykle, nie dając żadnéj oznaki, ani zdumienia, ani oburzenia. Kazał Własta wziąć na gród i wieczorem namyśliwszy się, komornika wysłał po Lubonia.
Ale tego w domu nie było, biegał po okolicy, szukając śladów, nie przyznając się do niczego więcéj, tylko do ucieczki Jarmierza.
Trzeciego dnia dopiero wrócił stary złamany i zrozpaczony. Na progu spotkał go rozkaz, żeby się do knezia stawił natychmiast. Sił miał niewiele, lecz rad nie rad, jechać musiał.
Dano znać Mieszkowi o przybyciu Lubonia, wyszedł doń z twarzą pogodną i pozdrowił na pozór łaskawie.
— Coście to pewnie na szczęście syna waszego patrzéć jeździli? — spytał. — A no? jak mu się tam dzieje?
Stary zabełkotał.
— Miłościwy panie — odparł głosem ochrypłym — wiele mnie nędzy spotkało... Zmarła matka, córkę mi porwano... bez wieści, a oto sługa, pies niewierny, uszedł okradłszy mnie, pewno kędyś do niemców...
— Czasby ci z nowosiedlin syna do domu z niewiastką sprowadzić — odparł Mieszko — mielibyście pociechę.
Luboń zmilkł, dławił go gniew.
— Ja waszego Własta polubiłem, choć do wojny się on nie zdał, ale rozumny człek do rady... i milczeć umie... Żoną się on już nacieszył, poszlijcie poń... bo mi go trzeba... do Czech go wyprawię...
Luboń się zmięszał, spuścił głowę, opadły mu ręce. Szukał w myśli sposobu, jakimby wyszedł z kłamstwa.
Mieszko stał, ze swym zwykłym dumnym uśmiechem.
— Co, wam to nie po myśli? — spytał.
— Miłościwy panie — co mam kłamać dłużéj. — Nieszczęście się stało — niemam syna.
Zakrył sobie twarz rękami stary, ale w prędce odsłoniwszy ją, dodał.
— Choćbym go miał — zgubiony on dla mnie... niemcy go ochrzciły... na swoją wiarę. — Znać go nie chcę...
— Wyrzekacie go się! spytał Mieszko.
— Niech, jeśli żyje, do tych idzie, których więcéj słucha niż ojca. — Bodaj zczezł...
Kniaź popatrzał nań z uwagą...
— Luboń, rzekł — z dzieckiem macie prawo czynić co chcecie — a to u nas teraz chrześciany się mnożą co dzień... trzeba nam to cierpieć — nie damy rady... Boga mają znać silnego, bo nasze mu się obronić nie mogą...
Wymówiwszy te słowa kneź... głową skinął i wyszedł...
Luboń, który dłużéj tu nie myślał pozostać, wysunął się ze dworu, nie wiedząc jak na koń wsiadł i pojechał do krasnego dworu.
Nigdy pono niewiasta do dziecka przywiązana nie była w przykrzejszém położeniu z niém, nad starą, prostą, poczciwą, ale — do swojéj wiary przywiązaną Srokichę.
Jarmierz, który patrzał na męczeństwo, cierpliwość i stałość Własta, był już na wpół jego przykładem nawrócony. Zaczynał czuć, że ten Bóg co dawał taką siłę, musiał być potężnym... Przed starą więc piastunką nie utaił powodu dla którego Włast uległ takiemu prześladowaniu. Srokicha przeraziła się tém... nie straciła serca dla swojego gołąbka, ale myślała téż jak ojciec, że go należało do dawnych Bogów nawrócić... Pomiędzy ludem straszliwe chodziły wieści o téj wierze nowéj, pełnéj surowości, umartwień, poddającéj człowieka najstraszniejszéj niewoli...
Srokicha płakała rzewnie nad swym wychowankiem, ale krzątała się około niego skutecznie...
Napój, jadło, powietrze, spoczynek... może dzielniéj od jéj leków poskutkowały. Włast trzeciego dnia mógł już uklęknąć i modlić się, a pierwszym jego ruchem było dziękczynienie Bogu i rzewna modlitwa.
Jarmierz i stara mamka ujrzawszy go zatopionego w tym zachwycie łzawym, od którego oderwać go nie mogli, przerażeni zostali... Srokicha utrzymywała, że niemcy urok na chłopca rzucili i że go odczynić potrzeba. W duchu postanowiła, sama się nie czując tak bardzo biegłą w téj sztuce, postarać się o najmądrzejszą babę, aby czar i uroki odegnała...
Gdy Włast powoli do zdrowia przychodzić zaczął, i ciągle będąc z Jarmierzem wszystek swój czas obracał na nauczanie go i nawracanie, Luboń wróciwszy do domu z gniewem i bolem, zaniemógł i legł złożony chorobą. I tu natychmiast po baby posłano, aby mu radziły...
Lecz stary i nic przyjmować nie chciał i życie miał już w obrzydzeniu. Przystępu prawie nikomu nie dając do siebie, leżał to senny, to nieprzytomny... W domu tymczasem działo się co się zwykle wśród grozą trzymanéj służby dzieje, gdy swobodę uzyska... Parobcy się rozbiegli, rozchwytywano co kto mógł... szalała czeladź puściwszy sobie cugle... Rozeszła się wieść po sąsiedztwie o chorobie starego, ale nikt się nie chciał wdawać w nieswoje. Stary dogorywał otoczony babami, które rozpędzić się nie dając, nakadzały go, kropiły, zamawiały chorobę napróżno... Wreście ktoś z sąsiadów dał znać na gród, że w Krasnéjgórze, na bezpańskim dworze, parobcy rwą całe mienie i dwór niemal roznoszą...
Włast już wstawać zaczynał... gdy Srokicha z tém wpadła...
Nie o mienie szło synowi, ale o obowiązki dziecięcia. Czuł się niemal winnym tego nieszczęścia, które rodzica spotkało i zerwał się na gwałt powracać do Lubonia. Napróżno i Dobrosław i Jarmierz błagali go i strzymywali, chciał wyrwawszy się iść pieszo, dano mu nareście konie. Jarmierz zrazu nie śmiał mu towarzyszyć, potém zawstydzony męztwem jego, powiedział, że go nie opuści. Siedli więc na konie i pospieszyli do Krasnéjgóry...
Już z dala dojeżdżając do dworu można mieć było wyobrażenie co się tam dziać musiało... Stary leżał dogorywając, a czeladź z dziewczętami w lasku podedworem pląsy wyprawiała, i śmiechy a śpiewy pijane rozlegały się do koła... W podwórzu poroztwierane wrota, ślady spustoszenia i łupieży, we drzwiach kupa starych bab gwarzących nad kadzią piwa i miskami kaszy a klusek...
Wszyscy niemal na pół pijani... spotykali przybywających... Jarmierz został w podwórku, aby natychmiast ład jakiś starać się zaprowadzić, a Włast wszedł do izby...
Na nizkiém posłaniu leżał stary, wychudły, z osłupiałemi oczyma, z obnażoną piersią, dysząc z trudnością... Chrapliwy oddech ten, ciężki, słychać było z daleka... Gdy Włast wszedł zdawał się już niewidzieć nic i nie poznawać go, leżał jęcząc nieruchomy... Syn przykląkł przy nim, zlekka ujął rękę i pocałował... Luboń drgnął, oczy stojące nieruchomie poruszyły się, usta otwarły, spojrzał, i pierwszym znakiem oprzytomnienia było, że dłoń wyrwać usiłował...
Słabym głosem, zawołał — pić — Włast znalazł kubek i z troskliwością dziecięcia, przychylił napój do spiekłych ust chorego, który chciwie pić zaczął.
Orzeźwiło go to na chwilę... oczyma powiódł po ścianach i zatrzymał je na synu długo. Zdawał się zdumiony. Zamknął powieki, otwarł je powtórnie, i przymrużył jeszcze...
— Włast! — rzekł pocichu — upior!
— Syn twój, ojcze mój. —
Luboń nie odpowiedział nic... oczy się przymknęły... usypiał...
Całą noc Włast przesiedział tak u łoża służąc ojcu, który tylko wody żądał i więcéj nie mówił nic... Usypiał, przebudzał się i znowu sen go morzył.
Nadedniem sił mu trochę przybyło, dojrzał siedzącego u nóg syna i mruknął — Włast. —
— Jestem — ojcze mój...
Starzec niedowierzająco powtórzył raz jeszcze pytanie, usłyszał tę samą odpowiedź i począł się w niego wpatrywać.
— Gdzie byłeś? — zapytał Luboń...
— Leżałem chory, na grodzie...
— I wróciłeś tu?
Włast ukląkł. — Aby cię prosić o przebaczenie za nieposłuszeństwo... ojcze mój — jam musiał posłusznym być Bogu...
— Bogu! Bogu! zamruczał Luboń, jakby myśli zbierał... po chwili rzekł osłabłym głosem.
— Mocny Bóg! wielki Bóg!
— Ojcze mój i dobry to jest Bóg — i łaskawy...
Starzec się zadumał, widać było, że pokora i łagodność syna złamały go wreście... Łzy mu się z powiek potoczyły i oschły na spalonych policzkach...
Długo znowu trwało milczenie, Włast choć słaby sam, służył z troskliwością niezmierną ojcu... Duma poganina nie dozwalała mu powiedzieć dziecku własnemu, ani że czuł się winnym, ni że mu przebaczał, lecz nie okazywał gniewu, gdy Włast po cichu mówiąc starał się go pokrzepiać i natchnąć nadzieją, słuchał go z chciwą ciekawością. Słowo miłością natchnione działało.
Włast jako chrześcianin nie mógł się zbliżyć do chorego ojca nie myśląc o jego nawróceniu. Zdało się to niepodobieństwem, lecz Luboń o tym, dawniéj nienawistnym Bogu chrześcian, słuchał teraz cierpliwie. Pogodził go z nim ten syn pokorny i miłosierny. Tymczasem uchodziło życie ze złamanego starca... myśl się stawała jaśniejszą, odzyskiwał przytomność, ale siły tracił. Napoju przyjmować już nie mógł, oddech się stawał cięższym, usta zaniemiały, oczy tylko świadczyły, że duch pozostał w ciele... W tych godzinach ostatnich Włast o Bogu swym mówić mu zaczął, malując żywemi wyrazy jego potęgę i łaskawość, i cuda jakie czynił, i życie wieczne, które dawał...
Starzec nie spuszczał z niego oczów, a gdy Włast zebrawszy się na odwagę, zapytał go, czy chciałby wiarę przyjąć — odpowiedział mu skinieniem głowy.
Z niewysłowioną radością Włast wodą pokropił chorego, chrzcząc go w imie Boga jedynego... któremu dziękował za to, że pierwszym owocem apostolstwa był najbliższy mu krwią, rodzic jego. Odmówił potém modlitwę, któréj konający słuchał z wytężoną uwagą, był to Ojcze nasz słowiański... Z ostatnim Amen, jak do snu zamknęły się powieki Lubonia i ręka, którą syn trzymał w dłoniach, stygnąć zaczęła...
Włast z piersi własnéj zdjął krzyżyk i położył go umarłemu w rękach, które stężały objąwszy ten znak zbawienia... klęknął potém i modlić się zaczął.
Na modlitwie zastał go Jarmierz, który w ciągu tego czasu ład na nowo zaprowadzał w zburzonym domu i czeladź grozą do posłuszeństwa przymusił.
Szło teraz o pogrzebanie zwłok starca chrześciańskim obrzędem. Naówczas już obyczaj palenia zwłok, chociaż się utrzymywał, nie był obowiązującym. Wielu przykładem sąsiednich chrześcian, woleli mniéj kosztownie grzebać zwłoki. Składano je wszakże na uroczyskach, zgliszczach i polach wśród lasów, gdzie dawniéj były żalniki... Włast nie mógł pogrzebu uczynić uroczystym, boby musiał zachować przy nim stare obrzędy pogańskie; poświęcił więc część lasku za domem jako „rolę Bożą“ dla przyszłych chrześcian, i tam w cichości jednego Dobrosława tylko uprosiwszy, przy modlitwie, którą sam odprawił, pogrzebał zwłoki ojca. Działo się to potajemnie, z obawą, i nie bez przeczucia następstw jakie ściągnąć miało to postępowanie, które ludzie sobie inaczéj tłumaczyć mogli.
W istocie wszystek tłum, który rachował na stypę, ucztę i przyjęcie, zawiedziony w nadziei, począł szemrać, że syn mszcząc się na ojcu, jak psa go po cichu rzucił gdzieś w dół, nie uczyniwszy ofiary i nie sprawiwszy tryzny.
Od czeladzi dworskiéj począwszy szemrali wszyscy, na Własta patrząc mściwie, a przyjaciele starego Lubonia odwracali się od niego, znać go niechcąc i odgrażając się.
Część téj niechęci spadła nawet na Jarmierza, który Włastowi był posłusznym i okazywał mu uszanowanie.
Nazajutrz po cichym pogrzebie tym, pusto i smutno było na dworze w Krasnéjgórze... Jarmierz chodził z głową zwieszoną i źle jakoś wróżył o przyszłości... Czeladź wprawdzie musiała być posłuszną, lecz posępnemi oczyma patrzała na nowego pana, którego między sobą palcami jako zdrajcę i odstępcę wskazywali. Nie strwożyło to Własta, który postanowił w miejscu pozostać, i nie bardzo się tając z wiarą nową, starać się o jéj rozszerzenie.