<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lubonie |
Podtytuł | Powieść z X wieku |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Niepokój szerzył się po kraju, chociaż nic go jeszcze nie usprawiedliwiało. Po lasach i osadach powtarzano sobie cicho, że Mieszko starą wiarę chce zagubić — ale kneź nie czynił nic przeciwko niéj jawnie.
Wszystko po dawnemu zostało, kontyny, chramy, kamienie, słupy z głowami bożyszcz, ofiarne ołtarze, stały nienaruszone. Gęślarze z pieśniami jak przedtém chodzili, i uroczystości odbywały się, jak lud odprawiać je nawykł był od wieków. Nie zagrażano nikomu, nie zakazywano — a jednak strach jakiś owładnął wszystkiemi. Spoglądano na gród nad Cybiną z trwogą i niepokojem.
Na dworze zjawili się ludzie jacyś nieznani, podejrzani, którzy się z kneziem zamykali, naradzali, przychodzili i znikali znowu... Mieszko zaczynał się swoich ulubienic pozbywać, kilka z nich naprzód wyswatano wojskowym, którzy je z dobrém wianem pozabierali, reszcie pozostałéj kneź dozwolił szukać sobie mężów lub odejść do rodziny.
Stara Różana, która nie miała tego co dawniéj kłopotu z podwładnémi, stękała teraz widząc, że się niepotrzebną stanie. Lilia płakała w kątku, inne chodziły strwożone, niewiedząc co począć z sobą. Dwór tymczasem na nowo a wspaniale urządzać kazano i rzemieślnicy w nim pracowali. Choć nie mówił nikt i nie tłumaczył co to oznaczać miało, domyślali się wszyscy. Mówiono półgłosem o prędkiém przybyciu czeskiéj kniehini.
Sydbór tymczasem z polecenia Mieszka ludzi ściągał, zbroił i siłę gotował jakby do wojny, choć na granicy dosyć było spokojnie. Starzy głowami potrząsali rozumiejąc może, iż ta siła wielka nie przeciw nieprzyjacielowi się sposobiła, ale dla bezpieczeństwa w domu.
Warga téż i inni wróżbici radzili pokorę i czajenie się, aby nadaremnie co lepszego z ludu nie ginęło. Po lasach nocami trwały ciągle narady, wiedziano co się na zamku działo, lecz nikt nie mógł z pewnością powiedzieć co i kiedy tam czynić zamierzano — bo Mieszko się nikomu nie zwierzał i nie zmieniał postępowania swojego.
Jednego dnia tylko z chramu Jessego na grodzie, wszystek skarb wojenny, który tam był złożony i stanice z bóstwami, sam Mieszko poszedłszy do gaju świętego, przy sobie zabrać kazał do dworu i zanieść do swojego skarbca. W chramie pozostał tylko stary posąg, i to co przy nim zawieszone było.
Dla czego to uczyniono, nikt nie wiedział... Starzy stróże świątyni stali patrząc, mówić nic nie śmieli. Koszami ogromnemi wynoszono naczynia, sztaby, blachy, kruszec wszelki i oręże. Gdy na rozkaz knezia komornicy jego wzięli stojące za posągiem stanice święte, gdy i te na dworzec poniesiono, oczy starych wróżbitów zaszły łzami, ścigali je wzrokiem aż póki pod dach wniesione nie znikły.
Z tych co byli na straży u chramu żaden się odezwać nie śmiał — żaden zapytać? Obawiano się Mieszka. Lecz stłumiony gniew gorszym był może od jawnego. Gdyby wybuchnął, kneźby go w pierwszéj chwili poskromił — wolałby był widzieć płomię i zalewać je, niż czuć pożar podziemny, który niewiedzieć gdzie i kiedy mógł nagle zaświecić łuną.
Pomiędzy narodem wrzenie było wielkie, Warga i inni uśmierzali je i czekać kazali — mówili — nie czas... ludzi ma nadto, gotowych na wszystko — przyjdzie godzina...
Zwolna co było potajemnie chrześciańskiém w kraju, co się dawniéj z tém kryło, teraz poczynało coraz jawniéj występować. Ochrzczeni śmieléj podnosili głowy — omijano ich, lecz nikt nie śmiał się przeciw nim porywać.
Wiedzieli wszyscy, że Włast na Krasnéjgórze, w komorze téj, w któréj zmarł ojciec jego, urządził był ołtarz i rodzaj kaplicy. Była ona zamkniętą i niedopuszczano do niéj tylko tych, co już chrzest przyjęli, a do progu tych, co się do niego przysposabiali — lecz służba ciekawa przez szpary zbadała, że tam stał nakryty stół z krzyżem, dwoma świecznikami i kielichem w pośrodku... naczynie miedziane z wodą i rozmaite przybory, których użytku nie rozumiano. Złocistą deskę na ołtarzu pokazywano jako Boga, do którego się chrześcianie modlili.
W pewne dnie, zjeżdżali się różni ludzie z daleka i odprawiało się tu coś tajemniczego, bo choć Jarmierz stał na straży i zbliżyć się nie dozwalał czeladzi — podsłuchano śpiewy zdala...
Ukryci w krzakach starzy dziadowie wróżbici, zapamiętywali twarze i nazwiska tych, co tu przychodzili i przyjeżdżali, na przyszłą zemstę ich znacząc...
Nie porywano się jeszcze na nich jawnie, lecz wszyscy ci nowi chrześcianie na śmierć skazani byli, a dwory na spalenie.
Jedna z rodzin najdawniéj nawróconych, Pomianów straciła już była najstarszego, głowę domu, którego w lesie niewiadoma ręka dościgła. Znaleziono go z włócznią w piersi martwego na rozdrożu, a włócznia w pierś krzyżyk mu wbiła. Dwa razy pod dwór podłożony ogień, ledwie zawczasu ugasić zdołano.
Dobrosławowi zgorzały jego stodoły i szopy, a nikt nie umiał powiedzieć, zkąd w nich ogień powstał... Jarmierz nocy niedosypiał, lękając się o Krasną-górę.
Widocznie złośliwe ręce jakieś podrzucały płomień, poiły bydło wodą zatrutą, wyrządzano szkody w polach... Lecz winowajcy znaleść było niepodobna.
Tak z jednéj strony Mieszko wydał potajemnie wojnę staréj wierze, a ona z pokorą pozorną broniła się nie podnosząc głowy.
Na grodzie nad Cybiną, w Gnieźnie i po innych zamkach lud orężny zbierano, a po uroczyskach, w puszczach, na osamotnionych horodyszczach schodzili się nocami wróżbici i gęślarze na ciche narady... Nikt jawnie nikomu nie wypowiadał jeszcze wojny, a wszyscy czuli ją i sposobili się do niéj.
Jednego dnia komornik wezwał Własta do knezia... Porzuciwszy dwór swój na opiece Jarmierza, pojechał posłuszny. Na wstępie Dobrosław go powitał i poprowadził do swéj komory, z twarzą wesołą prawie.
— Mój ojcze — rzekł — cieszcie się — nadchodzi i dla nas godzina wyzwolenia. Mieszko — walczy jeszcze z sobą i ze starém w sobie pogaństwem, ale nareszcie ulegnie. Dubrawka przybywa wkrótce.
Tu wskazał ręką ku gajowi świętemu i chramowi.
— Tam gdzie dziś bałwanom jeszcze się lud kłania — stanie świątynia prawdziwego Boga — Mieszko zwleka, skłania się sercem i żal mu starego nałogu, wyuzdania i swobody, w jakiéj żył, jednego dnia naszym już jest, drugiego poganinem znowu — przecie zwycięża w nim dobra wola. Reszty wpływ kniehini dokona.
Nie chce on jawnie wystąpić przeciwko starym błędom, lecz daje nam swobodę nawracania.
Was jednego mało... więcéj duchownych nam potrzeba... zkąd ich weźmiemy? Niemców naród nie cierpi, choćby mu zbawienie przynosili — to z ich rąk je odepchnie. Czesi w domu mają dosyć do czynienia...
Trzeba nam męża, coby powagą, wiekiem, nauką, świętobliwością i kneziowi i nam przodował, a wiódł; męża doświadczenia i ducha wielkiego.
Dobrosław złożył ręce, jakby w zwątpieniu... Włast, a raczéj ojciec Matia, milczał pokornie.
— Byliście długo między niemcami, którzy ze słowiany graniczą, są tam kapłani naszego języka świadomi?
Kneź, który was wezwał, nic wam nie powie, tylko byście na zwiady nad granicę jechali, i języka się starali dostać — a ja mówię wam, przyprowadźcie z sobą kapłana, któryby owczarni przyszłéj mógł być pasterzem.
— Ciężkie brzemię wkładacie na moje słabe ramiona — odezwał się Ojciec Matja — pocieszam się tém tylko, że nie ja, niegodny sługa Boży, ale Duch święty wybierać będzie tego, którego zechce postawić na świeczniku. Gdybym do ziemi latyńskiéj mógł iść, a! ztamtąd z Rawenny lub Rzymu, przywiódłbym apostoła, lecz za długo nań czekaćbyście musieli.
Szeptali jeszcze, gdy Dobrosława pozwano do knezia, a ten z sobą Własta poprowadził, Mieszko się go znać spodziewał i łaskawie mu się uśmiechnął.
— Potrzebny nam jesteś — odezwał się — od granicy coś się rusza... Gero czy jego zastępca gotuje się na nas. Trzeba wypatrzeć co oni tam sposobią, abyśmy w gotowości byli. Jedźcie, patrzcie i wracajcie. Język i obyczaj ich znacie.
Włast się do kolan mu skłonił.
— Miłościwy panie — rzekł — spełnię rozkazanie wasze — ile sił starczy.
— A w podróż ludzi i co potrzeba Dobrosław wam dostarczy ze skarbcu mojego — dodał Mieszko.
Nie dano Włastowi czasu tyle, by do domu mógł powrócić — ludzi i konie, szaty i zapasy, kazano wydać skarbowe. Tak niespodzianie znalazł się młody kapłan przed podróżą, która niebezpieczeństwy groziła — choć kilką godzinami wprzódy, wcale o niéj nie myślał. Lecz, że sprawa wiary się z nią łączyła, nie zawahał się na chwilę. Nazajutrz dodnia musiał wyruszyć.
Wieczorem Srokicha, dowiedziawszy się o jego przybyciu, pospieszyła do swojego gołąbka — chociaż od czasu, jak się w nim domyślała chrześcianina, mniéj dlań była czułą i z pewną doń przystępywała obawą. Miłość dla dziecka walczyła z odrazą do chrześciaństwa. Stara spłakała się mówiąc o losach Hoży, Lubonia, a nawet Dobrogniewy, któréj teraz żałowała, choć za życia niegdyś ciężką dla niéj była.
Włast pytany nie przyznał się jéj dokąd jedzie, nie mogąc zdradzać tajemnicy — ale we dworze wiedzieli wszyscy, iż się w jakąś podróż wybiera.
Ani zbyt licznym, ni zbyt szczupłym pocztem, nie mógł wyruszyć nad Łabę, czterech ludzi, którzy z niemcami nieraz się już widzieli i u nich byli w niewoli lub na szpiegach, dobrano mu do orszaku. Na czele ich stał Rudy Sulin, najprzebieglejszy z ludzi na usługach dworu — umiejący być w razie potrzeby niemcem, serbem, wilkiem, pomorcem, czechem, bo wszystkiemi mowy jakby własną władał, a obyczaj wszelaki znał, jakby się w nim zrodził i chował.
Sulina postawa nawet mieniła się jak mu było potrzeba, i jak zwierz co na zimę wdziewa futro białe, aby go nie zdradziła szerść w śniegu, tak on umiał przybierać pozór, jakiego mu było potrzeba. Nie trwożyło go téż nic i wesoła myśl trzymała się, choć miecz wisiał nieraz nad karkiem. U niemców w niewoli umiał się z pęt rozplątać, z jamy wyleść, z murów spuścić, stróżów złudzić, i z rąk im wyśliznąć; z pomorców i wilków najgrawał się jawnie. Snu niepotrzebował, jadło mu byle jakie starczyło... i drogi człowiek był na te czasy. Dobrosław mu téż drogiego sobie Własta powierzył.
Rudy Sulin zarówno jak Włast znał ścieżki wszystkie, przejścia i przesmyki, brody na rzekach — niebezpieczne kąty, gdzie się rabusie zasiadali i chody, któremi przemknąć się było najłatwiéj.
Trzej inni ludzie mający towarzyszyć im, byli jak potrzeba: niemi, posłuszni, silni i czujni. Z innemi téż się przedzierać na pogranicze nie byłoby podobna, bo i od słowian i od niemców groziło niebezpieczeństwo.
W czasie niewoli swéj Włast przebywał dosyć długo u niemieckiego wojaka, który tu z Frankonii przywędrowawszy, osiadł na zameczku nad Łabą i rycerstwem, a raczéj łupieztwem na słowianach się zabawiał. Była to prawa ręka Gerona, owego strasznego Serbom i Polanom markgrafa, który tyle krwi przelał niewinnéj — a zwano go Gozbertem.
Takich jak Gero i Gozbert ludzi potrzebowali cesarze niemieccy do téj walki zjadłéj z pogany, którą wiedli, chcąc zawładnąć ich ziemią, do czego im nawracanie za pozór dobry służyło.
Starym już dziś był ów Gozbert, ale rzemiosła nie rzucał, i wiódł życie, do którego nawykł, na przemiany w swoim burgu ucztując i używając lub na łowy przeciw dziczy wyjeżdżając, z garścią swych ludzi. Ten to Gozbert niegdy Własta był cesarzowi wraz z sokołem darował, a gdy późniéj ochrzczony i uwolniony wracał do domu, kapłanem, zajechał mu się pokłonić i przypomnieć, a był jako duchowny dosyć miłościwie przyjęty. Teraz téż zamyślał znowu udać się do niego, zkąd łatwiéjby mu już było do Quedlinburga jechać, szukając kapłana a pasterza...
Zameczek Gozberta sterczał na saméj granicy. Było to gniazdo, z którego drapieżna garść wypadała za Łabę, łupy doń znosząc i jeńców. Jeżeli stary rabuś i żołnierz nie był w pochodzie, wesołe życie pędził na swym gródku. Wybaczano mu wiele, bo pogańskiéj krwi na obmycie swoich grzechów nie szczędził. On i jego pachołkowie dokazywali straszliwie, znęcali się okrutnie, rozpustowali ohydnie, lecz zwało się to nawracaniem, człowiek dziczał w takich zapasach, a codzień narażając życie, płacił sobie za to używając go bez miary.
Dla tych wojaków wyuzdanych duchowieństwo téż było powolném i musiało ich rozgrzeszać, bo powstrzymać od grzechu nie było podobna. Stary Gozbert był dwa razy żonatym, ale mu obie jego małżonki pomarły, miał dwu synów, wychowanych na następców tego rzemiosła, dwór liczny płci obojéj i skarbiec dobrze naładowany. Na zameczku téż, gdy był w domu niczego sobie nie żałowano... Z postrzyżonemi głowy, wychudły i wynędzniały niewolnik słowiański, służył téj butnéj czeredzie, która go na równi niemal ze zwierzęty stawiła.
Choć posiwiały w ciągłych bojach, Gozbert trzymał się jeszcze prosto i siłę zachował dawniejszą, ociężał tylko nieco od otyłości, którą obżarstwo i opilstwo sprawiło.
Burg Gozbertów na cyplu między dwiema rzekami wystawiony, szczupły dosyć, ale uchodzący za niezdobyty, zwał się po słowiańsku Uściem, niemiec go przerobił na Adlerburg. Do koła tego Gródka[1], wyjąwszy osadę u stóp wzgórza rozciągniętą, z samych niemców złożoną, pustynia była szeroka. Niktby w sąsiedztwie Gozberta i jego hałastry nie wytrwał, nie mogąc ani mienia, ani życia, ani dzieci, ni sług być pewnym.
Pachołkom pańskim czasu pokoju tak wszystko było wolno, jak czasu wojny. Nie poszanowali własności niczyjéj, ani żadnego prawa... Sam stary pan i jego synowie Dodo i Berto, z trudnością mogli ich w karbach utrzymać.
Bywały wypadki, że dla przykładu i wieszać i ścinać musiano, dawszy się tylko wyspowiadać, aby na tamtym świecie rachunek znaleźli skończony. Trafiało się, że ci apostołowie po drodze rabowali przez omyłkę kościoły, i w klasztorach zakonnic nie szanowali klauzury. Gdy publiczna pokuta w kościele, i bosy pochód ze stryczkiem na szyi nie pomógł raz i drugi, musiano w końcu uciec się do miecza... Gozbertowi ludzie sławni byli na okolicę, a w bitwach, dobrze zbrojni i wdrożeni okrutną rzeź sprawiali, jednakże woleli zawsze napadać na bezbronne osady, w których swobodniéj mogli dokazywać.
Pomimo rodzaju życia jaki wiódł sam pan i jego słudzy, on i oni nadzwyczaj byli pobożni. W tych czasach im kto więcéj grzeszył, tém czuł się do większéj obowiązany gorliwości i surowości względem drugich i siebie. Gozbert téż dla duchownych był z poszanowaniem wielkiém, a święta, posty i kościelne uroczystości z nadzwyczajną surowością obchodził sam i dopilnowywał by je wszyscy szanowali. Nieraz w wigilją dnia najstraszniejszéj rzezi i rozpusty, rano wszyscy spowiadali się pobożnie, słuchali mszy, i dopiero wziąwszy błogosławieństwo, szli na łupieże i morderstwa...
Wierząc w to poszanowanie Gozberta dla duchownych, Włast jechał wprost do niego, ubezpieczała go znajomość, kapłańska szata, a wreście to, że konie i ludzie jakich miał z sobą, niepozorni byli, i chciwości obudzać nie mogli...
Podróż do Adlerburga nużącą była i długą, bo musieli wymijać osady, często kryć się, aby dać przejść oddziałom kraj przebiegającym, wléc się więcéj nocami i rankami niż dniami. Jesień téż zaczynała być słotna, strumienie wzbierały, drogi się stawały błotniste, a na brody nie wiele rachować było można.
O kilka mil od burgu, zbliżając się ku Łabie, znaleźli się wśród kraju opuszczonego, w którym tylko stare zgliszcza wiosek, porosłe chwastami, o dawném ich istnieniu świadczyły. Gdzieniegdzie mogiła zielona, i pogańskie cmentarzysko pamiątką lepszych czasów pozostały. Teraz ludzi tu już widać nie było.
Zdala gniazdo Gozbertowe, nie bardzo było pokaźne, dwie małe wieżyczki, przysadziste i nieforemne sterczały nad nim, a wyżéj jeszcze za niemi gruby stołb odwieczny bez dachu. Wzgórze było łyse, w murach téż zieloności żadnéj niedostrzegło oko... ściany do koła obejmowały i zasłaniały budowy, tak, że dachów ich nawet nie widać prawie było nad niemi.
Rankiem wyjechawszy z lasów, przed południem zbliżyli się ku burgowi, u którego stóp pokazała się nędzna mieścina, prawie cała z drewnianych domków złożona. Po nad nią wyżéj nieco wznosił się kościelny dach spiczasty z krzyżykiem. Na drodze krytéj wiodącéj do zamku, widać było zwijających się ludzi konnych i pieszych, co Włastowi czyniło nadzieję, że Gozberta zastanie spoczywającego w gnieździe. Byli jeszcze o staji kilkoro od wzgórza, gdy trzech konnych puściło się ku nim ze psami. Byli to Dodo i Berto synowie pańscy, swawolący sobie i dokazujący z końmi, których ciekawość wzięła dotrzéć do przybywającego orszaku nieznanych ludzi.
Dodo, który był jednego wieku z Włastem i pamiętał go jeszcze z tych czasów, gdy się nad nim jak nad niewolnikiem znęcał, poznał zaraz dawnego towarzysza i wielkim go przywitał okrzykiem. Zsiadł z konia Włast, chcąc go sobie ująć grzecznością, lecz Dodo przypomniał w nim duchownego i z poszanowaniem pewném sam zbliżył się do niego...
— Jakżeś ty tu się u zabłąkał, ojcze Matjo? — zapytał zawsze śmiejący się, gruby już i otyły niemal jak ojciec młody Dodo... Czy cię twoi poganie precz wygnali?
— Jeszcze nie, miłościwy grafie — odparł Włast — przybyłem z dobréj woli, wam i miłościwemu ojcu waszemu, grafowi Gozbertowi się pokłonić...
— Jedźcież ze mną, rad wam pewnie będzie. Właśnie u nas dnia jutrzejszego w kościele nabożeństwo, duchownych kilku sprowadzono na nie, zdacie się i wy ze mszą świętą — dodał Dodo... Ojciec teraz z panami duchownymi obiaduje wesoło, chociaż to dzień postny — ale przy rybach miód i wino potrzebne...
Dodo i Berto konie swe powściągnąwszy, jechali tak rozmawiając na zamek, razem z Włastem, ale na stromą drogę wiodącą do bramy dostawszy się, nie wytrzymali wolnego kroku i rzuciwszy podróżnych, na zmęczonych wierzchowcach, sami w czwał, na wyprzódki puścili się na górę... Nie rychło po nich, gdy już pozsiadali, Włast wdrapał się do pierwszych wrót, które na podwórzec, stajniami i szopami otoczony prowadziły.
Zewnętrzny ten dziedziniec, pełen koni, wozów, stosów drzewa i wszelkiego łomu, kup gnoju, trzody chlewnéj i ptastwa, pastuchów i posługaczy, nie bardzo dobrze o zamku uprzedzał. Wśród téj ciasnoty i wrzawy, ryku i krzyku, przedarłszy się z trudnością, dostali się do bramy i mostu zwodzonego, który do właściwego wnętrza burgu prowadził. Tu stała straż zbrojna, więcéj dla zwyczaju niż z potrzeby, a w pobocznych sieniach, leżeli pachołkowie porozdziewani spoczywając... Drugi podwórzec lepiéj wyglądał, otoczony budowlami murowanemi do koła i zakończony w głębi wysokim stołbem, który staonwił[2] w razie oblężenia, ostatnią obronę i schronienie. I tu jednak gospodarstwo Gozbertowe widać było, bo około studni w pośrodku pachołków téż, swobodnie się wylegających, rozlegały się śmiechy i głosy...
Na prawo i lewo wązkie drzwi, wiodły do komnat pańskich, których rozporządzenie z dawniejszych czasów dobrze Włastowi znaném było. Tu on zsiadłszy z konią[3] i kilka słów Sulinowi szepnąwszy, udał się w prawo, aby starego grafa pozdrowić...
Poprzedzili go już z oznajmieniem dwaj synowie... Na pierwszém piętrze, na które wiodły wązkie i ciemne wschody, w nie zbyt obszernéj salce, któréj strop z olbrzymich poczerniałych, rzeźbionych belek był złożony, za stołem zastawionym cynowemi kubkami i dzbanami, siedział właśnie stary graf, otoczony gośćmi swojemi. Obiad był już skończony, a kości od ryb pozostałe na miskach świadczyły, iż post ściśle zachowano... po twarzy Gozberta zarumienionéj poznać téż było można, iż do dzbanka zaglądał.
Z prawéj strony siedział w czarnéj sukni duchowny z włosem siwym i twarzą poważną a surową, za nim drugi młodszy od niego, w którego oczach rozum i życie połyskiwało, jeszcze walką niewyczerpane... Oba na łańcuchach krzyże złociste mieli na piersi... Opodal nieco młodziuchny w sukni także kapłańskiéj, z twarzyczką jeszcze zaledwie rozkwitłą, z oczyma spuszczonemi skromnie, pokornie małe miejsce zajmował, jakby jak najmniéj chciał być widocznym...
Po lewéj ręce Gozberta, rozparty butnie, na pół leżąc na stole, w kaftanie skórzanym, z ogromnym wąsem, z włosem czarnym najeżonym, z dumą na czole i w oczach, siedział rycerz, jakby tylko co ze zbroi rozdziany, spoglądając po towarzyszach swych z lekceważeniem. Za nim jeszcze podobna mu ale pokorniejsza postać wojaka, tuliła się w cieniu pod ścianą... Dwaj synowie grafa, stali, tylko co powróciwszy, przy ojcu...
Przez ciasne okna z zabudowanego podwórza światło mało co wpadało do izby, która wyglądała smutnie. W głębi jéj niezgrabny, szeroki, nadzwyczajnych rozmiarów komin, od jesiennego chłodu nałożonym ogniem obraniał. Pod jego kapturem kilku rycerzy takich pomieścić się mogło wygodnie... para kłód suchych dogorywała w jego głębi... Na jednéj ze ścian komnaty widać było olbrzymi krucyfiks drewniany, odziany do kolan białą koszulą, którego włosy rzeźbiarz zwątpiwszy o dłucie, zastąpił ludzkiemi... Straszna ta postać nieforemnie wycięta, w istocie bolesne czyniła wrażenie. Na innych ścianach pomalowane były, z niewielkim kunsztem jaskrawe kwiaty i liście, wśród których zaledwie dostrzedz się dawały ludzkie jakieś postacie... Pod ścianami stały ciężkie ławy stare, z dębu wyciosane i skrzynie do siedzenia zamczyste. Na nich porzucone płaszcze, pozdejmowane świeżo stroje, odpasane miecze się walały... Kilka psów leżało i chodziło szukając napróżno po podłodze, zwykle im rzucanych kości.
Przez otwarte drzwi do drugiéj izby dostrzedz było można, na czterech słupkach z podniebieniem drewnianém, stojące łoże, i sypialnię znać grafa Gozberta... Ciężkie powietrze przesycone wonią piwa, wina korzeniami zaprawnego i jadła stanowiło atmosferę izby téj, na zamku najobszerniéjszéj i najozdobniejszéj pono. Mieszkańcy zamkowi więcéj téż w polu niż tu przebywali, a gdy się chronili dla spoczynku, wszystko im było dobrém...
Gdy Włast przystąpił z pokornym ukłonem do grafa, stary zwrócił się ku niemu swą czerwoną twarzą i uśmiechnął, potém miejscé około duchownych wskazując mu na ławie, zawołał.
— Będziesz O. Matja, między swojemi... siadaj, a jeżeliś głodny, każ cobie[4] co dać — boć się jeszcze może znajdzie, a nim co będzie — napij się... Na czczo to zdrowo... po jedzeniu zdrowo, wśród jedzenia zdrowo... i nigdy nie szkodzi.
To mówiąc, nalał w kubek ze dzbana i prawie gwałtem wcisnął go Włastowi, który szepnąwszy cicho, że pije za zdrowie i pomyślność grafa, poszedł z nim zabrać najniższe miejsce za młodym duchownym...
Oczy dwóch dostojników siedzących wyżéj u stołu, ciekawie się ku niemu zwróciły... Pokornie siadłszy, miał czas spocząć i rozpatrzeć się, gdyż rozparty na stole wojak, który na chwilę przerwał był jakieś opowiadanie, natychmiast począł ciągnąć je daléj. Głos jego z głębi szerokich piersi jak z więzienia wychodzący, brzmiał dziwnie ostro i zdawał się przejęty goryczą jakąś i boleścią. Twarz téż wyrażała i dumę i zniechęcenie razem...