<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lubonie |
Podtytuł | Powieść z X wieku |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Rozmowa między gośćmi grafa Gozbert’a, gospodarzem, duchownymi toczyła się daléj, nieprzerwana przybyciem Własta, który ustronne miejsce zająwszy, cicho się jéj przysłuchiwał.
Odbijało się w niéj co podówczas najmocniéj niemców zajmowało, szczęście i wielkie wyniesienie się Sasów, losy Ottona i wspomnienie ojca jego Henryka.
Rozparty ów rycerz z twarzą dumną zdawał się lepiéj od innych uwiadomiony o wszystkich przygodach cesarskiego domu, do którego krwią i powinowactwem należał, choć wnosząc z mowy i szyderskich przycinków, niebardzo mu był życzliwym.
— Wy może i nie słyszeliście — mówił sparty na stole — o pierwszéj żonie króla Henryka, bo świątobliwa Matylda pamięć tamtéj zatarła, ale ludzie wiedzą i pamiętają piękną Hateburgę! Niezawsze nasz cesarski ród tak był kościołowi posłuszny i świątobliwy, jak teraz. Było to wówczas, gdy się Henryk wsławił podbiciem Głomaczów i zawojowaniem ich ziemi nad Łabą... W Merseburgu na starém mieście żył niejaki Erwin, do którego prawie ono całe należało... Miał tylko dwie córki, z których jedna Hateburga, słynna z piękności, owdowiawszy młodo... zakonną zasłoną się przyodziała... Przecież gdy urodziwy Henryk się do niéj zgłosił, wolała go za męża wziąć niż ślubu dotrzymać. Gdy się o tém przewielebny Zygmunt biskup halbersztadzki dowiedział, zwłaszcza że Hateburgi wiano znaczne klasztorowi odpadało, pozwał nieprawych małżonków przed synod i klątwą im zagroził... Ledwie się Henryk wyprosił u cesarza, że sprawę do jego przybycia odłożono. Zwlekła się ona, a tymczasem Henrykowi się Tammo narodził... Żyli z piękną Hateburgą, póki Henryk młodszéj i ponętniejszéj Matyldy nie poznał... Dopiero gdy go ta ujęła za serce, równie wdziękami jak bogactwy, przypomniał sobie pan, że ono pierwsze jego małżeństwo grzeszném było i nieprawém, więc starszą Hateburgę rzuciwszy, ku młodéj przystał Matyldzie, która jest matką dziś panującego Ottona.
— Nie jest to żadną tajemnicą — odezwał się starszy z duchownych poważnie — boć ludzka rzecz błądzić... a gdy się kto choć późno poprawi, zawsze lepiéj, niżby w grzechu pozostał... Świątobliwéj zaś pani Matyldy...
— Skłaniam i ja przed tą panią głowę — odparł Wigman — ale gdy sławią cnoty Henryka, czemubym i lekkości jego nie miał przypomnieć?
— Lekkości ludzkie lepiéj — rzekł duchowny — milczeniem przysłaniać, aby drugich do popełniania ich nie ośmielały.
— Dostojny ojcze — odezwał się Wigman — ani milczenie pomoże, ni gadanie zaszkodzi, ludzie ludźmi będą i krewkiemi... A nasz dzisiejszy cesarz jest li wolen także od wszelkiego zarzutu?..
Na to ze śmiechem rzucone pytanie zamilkli wszyscy, gospodarz spojrzał na cesarskiego powinowatego i mruknął.
— A cóż mu zarzucicie?
— Alboż wdowy po Longobardzkim Ludwiku, którą sobie Berengary przeznaczał, nie zachciało mu się na sam odgłos o jéj piękności?.. albo mu jéj skrycie i podstępnie nie odmówił?..
— Jakto odmówił?.. — przerwał Gozbert. — Berengary Adelaidę posadził do więzienia, głodem i musem męczył ją, chcąc sobie pozyskać. Litością zdjęty pan nasz... po drodze do Rzymu wstąpił, by ją oswobodzić... a gdy mu sprzyjała, czemu się z nią nie miał połączyć?..
— Jak ojciec tak syn — zawołał Wigman szydersko — szczególny do wdów pięknych a bogatych smak mieli... O mało potém nie przypłacił za piękną Adelajdę drogo, boć mu się syn własny zbuntował, bojąc, aby z nowego małżeństwa dzieci mu nie odebrały części dziedzictwa...
— Czemuż o tém nie mówicie raczéj — odezwał się duchowny — jako ten pan nasz wielki, bohaterski, mężny, jakiemu równego cnotą i odwagą nie mieliśmy, potrafił zmódz zbuntowanego syna, zwyciężyć Berengarego i złamać wszystkich nieprzyjaciół swych, a precz odżedz Ugrów i państwa granice rozszerzyć i nad Rzymem, stolicą świata, zapanowawszy, cesarską uwieńczyć się koroną...
— Mój ojcze — zawołał Wigman — póki człek żyje, sprawa to nieskończona... Miłościwy cesarz dwa razy do Rzymu chodzić musiał robić porządek, jednych ze stolicy apostolskiéj zrzucać, a drugich na niéj sadzać... Kto wie, co jeszcze będzie?
— Niech nas Bóg uchowa, by gorzéj lub inaczéj być miało! — zawołał graf Gozbert.
Wigman się uśmiechnął chytrze.
— Tu jeszcze na wschodniéj granicy dużo do roboty zostało — rzekł. — Czeski Bolko wprawdzie nam na Ugrów pomógł, ale to jego była sprawa tak dobrze jak nasza, a kto wie, z kim jutro trzymać może?.. Nie przysiągłbym, że z Ugrami na nas pójdzie... Ze Słowiany téż, ile ich jest, roboty dosyć i na długo...
Gozbert się uśmiechnął.
— Nie bojemy się ich! nie bojemy!.. Jakeśmy Bolka czeskiego wzięli, tak z pomocą Bożą i Mieszka polańskiego zmożemy...
Wigman się rozśmiał.
— Cny grafie, gospodarzu mój — rzekł — nie godzi się to, abym ja chleb wasz jedząc, wam ościami oczy wykalał... ale ci Słowianie, Polanie, Wilki, Milżyńcy i jak oni się tam zowią, to dla nas dobra rzecz... Są oni jak staw, w którym się ryba rodzi. Gdy Geronowi lub wam szczupaka na stół potrzeba, siędziecie na konie i jedziecie na rybołówkę na pewno... Trzeba wam niewiast, nabierzecie ich sobie do wyboru, trzeba parobków, i tych dostarczą lasy i osady... tak samo jak bydła i owiec i miodu i wszelkiego łupu...
Gozbert się nieznacznie uśmiechał, a Wigman mówił daléj.
— Mnie się widzi, miłościwy grafie, że gdyby ze Słowiany i Polanami pokój nastał, gdyby się oni pochrzcili i przyszli z pokojem, uczyniliby wam krzywdę niemałą...
— Dałby to Bóg — przerwał starszy z duchownych — aby wiarę świętą przyjęli!..
— Ale cóżby naówczas robił Gero na wschodniéj granicy, coby poczynał cny Gozbert, nie mając nic do roboty?.. a naostatek może i takiemu jak ja, odtrąconemu od pańskiego oblicza Wigmanowi, oni Słowianie na co się przydali...
Gozbert popił z kubka, wąsa pokręcając zadumany.
— Co się tyczy Słowian wszystkich — rzekł — nie troskajcie się, do przyjęcia wiary przez nich daleko... W Czechach, gdzie na gwałt kościoły budują, po lasach tak ofiary sprawiają jak dawniéj, lud stoi przy swoich drewnianych bożyszczach i niełacno je porzuci...
Włast, który milczał dotąd, nie mógł się powstrzymać, by nie rzec cicho.
— Da Bóg, że się to odmieni...
Spojrzeli nań duchowni i Gozbert, a z pogardą zdala oczyma zmierzył Wigman, lekce go sobie ważąc widocznie.
— A jakże się to ma zmienić?.. — zapytał Gozbert.
— Nie jest to już tajemnicą żadną, że kneź Mieszko żeni się z córką Bolka czeskiego Dubrawką, która chrześcianką jest... Z nią, przy pomocy Bożéj, wiara Chrystusowa do nas zawita i rozkrzewi się.
Gdy Włast wyrzekł te słowa — do nas — z uwagą większą poczęli nań spoglądać wszyscy. Wigman w niego wlepił oczy.
— Kapłanów nam tylko mężnych a gorliwych potrzeba... — dodał Włast — szczególniéj coby język ludu rozumieli i przemawiać doń mogli.
— Sto lat upłynie, sta kapłanów zginą... — począł Wigman — a wy, z waszą dziczą ślepą nie przejrzycie... Słowianin jak szczenię ślepo się rodzi, ale pies prędko przeziera, a on nazawsze ślepym zostaje!..
Na te uwłaczające narodowi wyrazy, Włast zarumieniwszy się zrazu odpowiedzieć nie umiał cesarskiemu powinowatemu, który z własnego porównania śmiał się sam, bo mu jakoś nie wtórowali drudzy.
— Duchownym jestem — odezwał się Włast w końcu — nie przystoi mi nic innego, tylko obelgę znieść i przebaczyć... Miłościwy panie — dodał jakby natchniony — jako od duchownego przyjmijcie to życzenie, aby was Bóg nie pokarał i nie upokorzył, a oręża wam przed owymi ślepcami składać nie zmusił...
Słysząc tę odpowiedź dumny Wigman, z oczyma zaiskrzonemi i pięścią zaciśniętą zwrócił się do Własta.
— Milcz ty klecho jakiś — zawołał — a dziękuj swéj sukni i gościnie téj, że ci na wieki pyska wszetecznego za to życzenie zamknąć nie każę... Wigman ani przed cesarzem, bratem swym nie upokorzy się nigdy... cóż dopiero przed parszywymi jak wy poganami...
Mowa ta gwałtowna, nieprzystojna, a niezasłużona, znać się nikomu z przytomnych nie podobała, bo wszyscy umilkli, duchowni zaś na Własta spojrzeli, jakby chcąc się przekonać, co uczyni i jak się znajdzie.
— Dziękuję wam, miłościwy panie — odezwał się Włast, iż mnie cierpliwości uczyć raczycie, a przypominacie naukę Zbawiciela, która uderzonemu w policzek drugi nastawiać każe. Najnędzniejszy i niegodny sługa Boży szczęśliwy jestem, gdy cierpieć mogę...
Wigman już prawie odpowiedzi téj nie słuchał, ze dzbana nalał sobie miodu i pić go zaczął chciwie, plecami się potém zwróciwszy do Własta, sparł tak na ręku, by na niego nie patrzał i mógł nawet o przytomności jego zapomnieć.
Czas jakiś panowało milczenie, duchowni wszyscy z pewną ciekawością i poszanowaniem spoglądali na Własta, który już zupełnie ochłonąwszy i pobladłszy, spokojnie na swém miejscu siedział. Gozbert parę razy nań spojrzał tak, jakby téż z odpowiedzi, którą za zuchwałą uważał, nie bardzo rad był.
Wigman zaś unikając nowéj zaczepki i przedmiot rozmowy chcąc zwrócić ku czemu innemu, począł mrucząc opowiadać, wedle powszechnéj w owym czasie wiary, iż mu ojca jego duch często się nocami okazywał, co on miał za sprawę jakąś i pokusę szatańską.
Starszy z duchownych na te słowa odezwał się.
— A dlaczegóżby w istocie duch ojca waszego nie miał przybyć do syna żądając od niego pomocy?
— Boć — zawołał Wigman — włóczyć się duchom umarłym po ziemi, na któréj już nic do czynienia nie mają, pewnie pan Bóg nie dopuszcza...
Mówił to szydersko, gdy starszy z duchownych wysłuchawszy go, począł:
— Jest rzeczą jednak pewną i mnogiemi przykładami wiarogodnych osób stwierdzoną, iż duchom zmarłych częstokroć bywa dozwoloném ukazywać się na ziemi. [1]
Gdy świętéj pamięci król Henryk, ojciec miłościwego pana cesarza naszego Ottona, wielką mocą podbił Czechów, Dalemilców, Obodrytów, Wilków, Hawłów i Redarów, a przywiódł ich do posłuszeństwa, dzikie te plemiona udając uległość i pokorę zrazu dań składały i siedziały spokojnie. Lecz nie potrwało to długo, gdyż ze zwykłym sobie uporem wnet potém, korzystając z tego, iż król Henryk gdzieindziéj był zajęty, powstały nagle i wielkiemi tłumami napadły miasto nasze Walislewo, szturmem je opanowały i rzeź sprawiwszy straszliwą, z dymem je puściły. Aliści nie dał im się Henryk długo cieszyć owocem zdrady i pomścił na ich grodzie Łenczynie krzywdę swoją. Walislewo zaś nanowo odbudowano. Tu nowo ustanowiony pleban, pobożny człek, zwykł był zawsze o pierwszym brzasku zorzy iść do kościoła na jutrznię.
Raz gdy doń tak zmierzał i wszedł na cmentarz, zdumiał się mocno i osłupiał widząc zgromadzony ogromny tłum ludzi, cisnących się do nieznajomego kapłana stojącego we drzwiach kościoła i przynoszących mu ofiary... Zrazu tak był widokiem tym przerażony, iż naprzód kroku postąpić nie śmiał... Nabrawszy jednak męztwa, począł się przez tłum ów przeciskać z podziwieniem nie widząc między ludźmi ani jednéj znajoméj twarzy. Szedł tak ku drzwiom kościelnym, gdy na drodze spostrzegł niewiastę przed tygodniem zmarłą, która go spytała, czegoby on tu żądał?.. A gdy jéj opowiedział, iż modlić się szedł, odparła mu, że już modlitwy i bez niego odprawione zostały, dodając — a ty téż niedługo na tym świecie żyć będziesz.
Zamilkli wszyscy i Wigman téż, który cierpliwie słuchał, gdy drugi kapłan dodał, iż w Magdeburgu nocą w kościele kupców coś podobnego widywano, że się tam dusze zmarłe nocą, zapaliwszy świece na ołtarzu, zbierały i odprawiały psalm 99, jutrznię i laudes, a gdy brzask dnia nastawał, wszystko to znikało...
Zaczém i najmłodszy kleryk, nieśmiałym głosem, zapytawszy ojca duchownego o pozwolenie, dodał ku temu, jako z ust szanownego starca słyszał, iż za biskupstwa czcigodnego Baldryka, który na Utrechtskiéj siedział stolicy, w mieście Doventer, kościół bardzo stary i napół rozwalony, podniesiono i nanowo poświęcono. Ustanowiony pleban, jednego dnia rano bardzo przybywszy cicho do kościoła, ujrzał go pełnym nieboszczyków, przy światłach zapalonych, odśpiewujących pieśni kościelne.
Natychmiast o tém doniósłszy biskupowi, otrzymał rozkaz od niego, aby następnéj nocy sam się w kościele na straży spać położył... Tak się téż stało... aliści ledwie usnął, gdy go zbudził hałas i porwany przez zmarłych wraz z pościelą precz z kościoła wyrzuconym został. Biskup ścierpieć tego nie mogąc, surowo mu polecił, wziąwszy z sobą relikwie święte i pokropiwszy wodą święconą, stać na straży kościoła... Spełnił rozkaz jego pleban, lecz oka zmrużyć nie mógł i modlił się... Aliści o godzinie zwykłéj tłum nieboszczyków znowu wtargnął do kościoła i z miejsca pochwyciwszy kapłana, złożyli go przed wielkim ołtarzem, tu go na wolnym ogniu paląc, aż zgorzał... Poczém biskup post trzydniowy i nabożeństwo za dusze zmarłych nakazał.
Gdy młody duchowny skończył, najstarszy z nich potwierdził to opowiadanie i wszyscy zamilkli. Średni zaś siedzący za nim, dodał:
— Nie godzi się nam śmiertelnym wiedzieć więcéj, a jak św. Paweł upomina: „Każdy ma rozumieć wedle swéj miary, jaką mu Bóg wydzielił.“
— Moja zaś miara tak jest maluczka — dodał Wigman — iż ja niewiele z tego wszystkiego rozumiem.
Zgorszono się tém powiedzeniem wielce, ale krewniakowi cesarskiemu zmilczano.
Już téż i on i Gozbert, zmęczeni tą rozmową i kuflami, ziewali, wyciągali się i szukali innego przedmiotu, a że nieszpornego nabożeństwa nadchodziła godzina, starszy z kapłanów wstał, prosząc, aby ich do zamkowéj prowadzono kaplicy.
Syn grafa Gozberta Dodo, ze ściany wziąwszy klucze, począł iść wiodąc ich za sobą.
Włast téż im towarzyszył. Zeszli z pierwszego piętra znowu w podwórze zamkowe i aż do końca jego pod stołb się dostawszy, tu gdy drzwi mocne dębowe Dodo otworzył, znaleźli się w niskiéj i ciemnéj izdebce za kaplicę służącéj. Jedno okno oświecało ją z głębi, naprzeciw którego ołtarz stał skromny, a przy ścianach ławy i siedzenia dębowe. Taż sama prostota jak w mieszkaniu, panowała w domku Bożym, który świeczniki miał drewniane tylko i wszystek niemal sprzęt takiż. Chrystus téż podobny wiszący na krzyżu, okryty koszulką, z włosami na głowie, ścianę jednę zajmował. Najstarszy z duchownych rozpoczął nieszpory, a inni mu wszyscy odpowiadali. Nabożeństwu temu jednak z zamkowéj gawiedzi nikt nie był przytomnym, nawet młody graf Dodo do ojca powrócił.
Już słońce było nad zachodem, gdy wszyscy czterej kapłani z kaplicy wyszedłszy, a przykrząc sobie znać towarzystwem dumnego Wigmana i zaduszném izby powietrzem, na ławie kamiennéj w podwórcu naprzeciw studni usiedli dla rozmowy.
Włast szczególniéj obudzał ciekawość ich i radzi byli dowiedzieć się o losach jego a przygodach.
On téż tajenia się z niemi przyczyny nie miał i na zapytania odpowiadając, całą im swojego żywota historię opowiedział. Naostatek gdy do podróży téj przyszło i jéj celu, rozgrzany nadzieją uczynienia czegoś dla kraju, powstał Włast z ławy i złożywszy ręce, jął mówić do starszych kapłanów.
— Ojcowie i panowie moi, do was zwracam teraz mowę moją serdeczną. Ażali nie lepiéj i nie zgodniéj z nauką Zbawiciela kraj nasz nawrócić niż burzyć go i niszczyć... Pragniemy wiary i wołamy apostołów...
Z niebezpieczeństwem życia dostałem się tu ufając, iż dla nowéj owczarni, dziś szczupłéj jeszcze i maluczkiéj, pasterza tu znajdę. Dajcie mi go...
Wysłuchawszy téj mowy starszy mu odparł, że sam podobne apostolstwo między świeżo ledwie nawróconemi pogany mając w Mysznach, choćby pragnął, oddalić się nie może. Zarazem jednak ku towarzyszowi średnich lat, śmiałego oblicza i pogodnéj twarzy się obrócił.
— Ojcze Jordanie — rzekł — językaście Słowian i obyczaju a zabobonów ich świadomi... ażali wam, miasto spokojnéj plebanii, wojownicze pasterstwo, gdzie nieustannie wilki odganiać trzeba, się nie uśmiecha?
Zamilkł ks. Jordan i zadumał się.
— Więcbym miał moje owieczki opuścić na polu, a szukać obcych i nieznanych? — zapytał z uśmiechem po chwili.
— Mój ojcze — odparł Włast — owieczki te wasze już drogę z pola do owczarni znają i pasterz dla nich się rychléj znajdzie, niż dla tych naszych zdziczałych, które wilcy chwytają na pustyni...
Wprawdzie kneź nasz Mieszko ani sam chrztu jeszcze nie przyjął, ani mógł ludowi wiarę nową ogłosić. Cierpliwy to jest pan i rozumny, a choć w nim stary poganin się odzywa... i walczy z rodzącym się neofitą, w Bogu nadzieję mamy, iż zwycięży ostatni... Przez niewiastę przyszedł grzech na świat — dodał Włast — ale téż przez niewiastę przyszło na świat odkupienie i przez niewiasty wszędzie, jak owe co balsam niosły, wchodzić będzie wiara między narody... I nam ją przyniesie Dubrawka, pani wielkiego męztwa, która się nie lęka nieochrzczonemu rękę podać kneziowi, aby go do chrztu przywiodła.
Ks. Jordan wysłuchawszy mówiącego Własta, ujął go rękami obiema i pocałunek dał mu braterski, wołając.
— A wieluż was tam jest takich jak wy... ojcze Matja?
Wstydem zapłonęło oblicze młodego duchownego, spuścił oczy i dodał.
— Ojcze mój, takich jak ja znajdzie się pewnie wielu, a lepszych życzę i spodziewam się... Nabierzcie tylko ochoty do apostolstwa i jedźcie ze mną... jedźcie ze mną.
To mówiąc ukląkł i za nogi go uścisnął, a powstawszy mówił daléj.
— Ojcze mój! niewymowną miłością kocham tych moich braci zostających w ciemnościach, ten kraj mój odcięty od świata, który wy dzikim zowiecie i pogańskim. Tak... czci on bałwany i światła nie zna, bo mu go nie ukazano... ale, wierzcie mi, żadne plemię może tak usposobioném nie było do poznania i umiłowania prawdziwego Boga... Pradziadowie nasi nie znali téż tylko jedno Bóztwo najwyższe, wszechmogące, zabobon natworzył duchy pomniejsze, ojcowie nie znali wielożeństwa... niewiasty nasze niepokalaną sławiły się czystością, mężowie gościnnością dla swoich zarówno i obcych... Gdy słowo Boże padnie na tę rolę żyzną, wierzajcie mi, zrodzi ono owoce złote...
— Tak, mój synu — odparł starszy duchowny — chcę wierzyć, że cię nie zaślepia miłość ku swoim, lecz rola ta żyzna chwastem od wieków zarosła i krwią ją polewać trzeba...
— A cóż czynili apostołowie, po odejściu Chrystusa pana? ażali im nie polecono nawracać narody i nieść światło w najodleglejsze świata końce? rzekł Włast.
Tak rozmawiając a ożywiając się nieznacznie wyszli z podwórca i przeszedłszy bramę, w któréj straż stała, znaleźli się prawie sami niewiedząc jak, w pierwszém podwórcu zewnętrzném, w którém większy jeszcze ruch i wrzawa panowała niż zrana. Tłum zamkowy do bramy pierwszéj się cisnął, w którą właśnie kupa ludzi zbrojnych, wracając znać z wyprawy jakiejś, wjeżdżała... Okrzykami witano tych bohaterów licho zbrojnych w ladajakie blachy kawałki, oszarpanych, obłoconych, pokrwawionych i pijanych...
Konie na których jechali ludzie grafa Gozberta, ledwie się na nogach trzymały i robiły bokami, obciążone przez jeźdźców i sakwy łupami wyładowane. Na czele gromadki jechał wielce do pana swego podobny, otyły brzuchacz osiwiały w tych wyprawach i rozbestwiony niemi, z brodą szarą, umazany na rękach krwią, z wargami sinemi i oczyma czerwonemi... Ująwszy się w bok spoglądał dumnie po za siebie na jadących pachołków. Ci do koła opasywali razem z trzodą pomięszanych ludzi, po większéj części rannych, sińcami okrytych, z głowy odkrytemi, z rękami w tył powiązanemi. Pomiędzy niemi szły i kobiety młode, prawie nagie, z włosami rozpuszczonemi, zapłakane, niosące dzieci na rękach lub tulące twarz i piersi ze wstydu...
Mało było starców — niewiele dzieci... Te których płacz im dokuczał, niemcy po drodze o drzewa im głowy roztrzaskując, poporzucali... okropny widok wystawiała ta gromada jeńców, a jednak serca chrześcian tych nie poruszały się litością, śmiano się i radowano dziko z téj niewoli pogan... których nie wyżéj od bydła ceniono...
Rycerze grafa Gozberta stojący na zamku, zbiegli się wszyscy przypatrzeć niewolnikom, szukając między niemi nad kimby się zwierzęco znęcać mogli. Oprócz ludzi prowadził ów Moryc dowódzca oddziału, stado owiec tłustych i kilkadziesiąt bydła sztuk... witanych okrzykami przez załogę...
Hałas i wrzawa w dziedzińcu i wesele było tak wielkie, że siedzący dotąd z Wigmanem u stołu Gozbert, któremu syn doniósł o powrocie Moryca, wyszedł się téż pocieszyć widokiem łowów szczęśliwych.
Były one w istocie pomyślniejsze jeszcze niż się na oko zdawało... W liczbie jeńców, których Moryc wiódł za sobą, był skrępowany dwakroć powrozami sławny wódz słowian Samo, który napadał od dawna niemieckie osady i nielitościwie je plądrował. Nie miał on litości nad niemcami i od nich się téż jéj nie spodziewał... Nie ujęli by oni Samona, gdyby nie zdrada. Inny Wend imieniém Zmiej, który się z nim zadarł, naprowadził nań niemców, i śpiącego dał im w ręce. Samo się bronił wściekle, ale jeden cóż mógł przeciw dwudziestu... — Przeszyty kilką strzałami, z głową roztrzaskaną, pokaleczony, związany nareście, wlókł się tu milczący, wiedząc, iż na śmierć idzie... W sercach innych ludzi byłby obudził politowanie, tak mężnie i dumnie niósł niedolę swoją.
Człowiek był żubrzéj siły i rozrostu, ogromny, ponurego wejrzenia i twarzy spalonéj. W téj chwili spływająca po niéj krew nie dozwalała rysów dopatrzéć, białka oczów tylko świeciły na twarzy oblanéj zczerniałą posoką. Ani jęk, ani słowo nie wyrwało się z ust jego... oczu prawie nie raczył zwrócić na katów. Patrzał w ziemię i na tych co szli razem z nim w niewolę pędzeni. Smagano go biczem, rzucały dzieci kamieniami, nie drgnął nawet... Urągano mu się, nie słuchał...
Włast, któremu ten człowiek przypomniał tylu podobnych braci, spojrzał nań z politowaniem. Towarzysze jego duchowni patrzali ze zgrozą. W tłumie opowiadano o tém co Samo wyrządzał niemcom...
W téj chwili wyszedł graf Gozbert, a Moryc zsiadłszy z konia, do nóg mu się pokłonił wskazując zdobycz, którą był dumny...
Graf poklepał go po ramieniu.
— Samona waszéj miłości przywiodłem! zawołał dowódzca — mogę się pochwalić tą zdobyczą. Dziewcząt młodych jest ze sześć, niewiast kilka niczego, ludzi do roboty zdatnych tylko braliśmy, starców pozabijano. Dzieci kilkoro dla księdza przyprowadziłem, aby je pochrzcił. Małych bardzo nie było co żywić, bo ktoby tam je chował te gadziny...
Graf Gozbert opatrywał łupy... rad był widocznie...
— Cóż z Samonem, wasza miłość uczynić każe? — zapytał Moryc...
— Powiesić! i to zaraz! — odparł graf krótko — jutro święto jest... nie warto go psuć taką robotą.
— Powiesić pod ręce, aby się męczył dłużéj — dodał Moryc — bo jużci tak krótką, łagodną śmiercią tego zwierza się pozbyć nie godzi... zasłużył na to, aby się z nim pobawiono... Naszym wydzierał wnętrzności...
— Zróbcie z nim co chcecie — mruknął graf, byle do jutra było skończoném...
Jutrzejszy dzień chcę poświęcić nabożeństwu cały...
Obszedłszy do koła owo stado ludzi i zwierząt, z którego widoku się radował, tu Gozbert jeszcze raz oświadczył swe zadowolenie dowódzcy, obiecał mu nagrodę i poszepnął coś do ucha... a sam ku pierwszemu podwórzu się zawrócił.
We wrotach stali duchowni, oprócz może ks. Jordana i Własta, spoglądający zimném okiem na męczarnie nieszczęśliwych jeńców, którzy już na ziemię padli odrętwieli znużeniem... Depcząc po nich, chodzili pachołkowie, i wybierali a dzielili ich, gdzie który miał być zapędzony... Jęków ni skarg słychać nie było... dzieci tylko płakały...
Uprzedzając noc i spełniając rozkazy grafa, Moryc kazał wywlec Samona za mury, opatrzywszy miejsce, gdzie być miał powieszony... Samo spędzony wstał i wleczony sznurami, wyszedł znikając z oczów przytomnym...
Mrok padał gdy duchownych wezwano na wieczerzę do grafa... Zastali tu zastawiony stół rybami i mleczywem, ponalewane dzbany, a Wigmana przed ogniem wyciągnionego na ławie... Wszyscy jak zrana pozajmowali miejsca swoje. Starszy kapłan odmówił Benedicite... i biesiada poczęła się zrazu milcząca... Pierwsi do misy sięgnęli Wigman i grafowie, potém duchowni, naostatek szary koniec, Włast i młody kleryk przy nim siedzący...
Rozmowa nie była jak zrana poważną, Gozbert unikając tego, nastroił ją wesoło, a choć miał u stołu kapłanów, nie wahał się dopuszczać żartów cynicznych. Wigman wszakże nie dał się niemi rozbudzić z odrętwienia, jakie go napadło, mówił mało, zdawał się drzemiącym i pogrążonym. Zamknął się cały w sobie, jak gdyby osnuwał coś potajemnie...
Gdy Gozbert doń mówił, zdawał się nie słuchać.
Tak, mimo usiłowań gospodarza wieczerza dosyć upłynęła smutnie... Wigman tylko, gdy się psy pod stołem gryźć zaczęły o skorupy od jaj, ości od ryby i resztki jadła, które im rzucano... ozwał się, jak sam do siebie.
— I pies ma pamięć krzywdy, a pragnienie zemsty... jakżeby człowiek miał ją zapomnieć?
A gdy na mówiącego patrzano, dodał.
— Byłem raz u krewniaka mojego Arnolfa, który nad Bawarją miał władzę, siedzieliśmy u stołu z wielu innymi, gdy do człowieka jednego nagle poskoczył pies, ugryzł go i uciekł.
A że nikomu innemu nic złego nie uczynił, zdziwiło to nad miarę wszystkich... I postrzegliśmy, że człowiek ów drżał cały pomięszany, którego gdy naglić poczęto, ozwał się głośno. Pies ten wiedział co uczynił — pana jego spotkawszy śpiącego w lesie ubiłem...
Naówczas on próżno obronić się go starał, dziś mnie obwinia i zemstę wywiera... i widzę to, że lub tu, lub na przyszłym sądzie, wszelki winowajca nie uniknie kary. [2]
Skończywszy opowiadanie, Wigman dodał głośno...
— Chociażby był cesarzem!!
Wychylił potém kubek i dodał jeszcze — a Wigman, choćby psem miał zostać, pomści się i ukąsi...
Nierad téj mowie, Gozbert popatrzał groźno na Wigmana, ale dumny krewniak cesarski, nie zważając na to bynajmniéj, zamyślił się znowu i tak do końca wieczerzy, na gospodarza już ani patrząc, ani doń mówiąc słowa, pozostał...
W milczeniu pijących porzucili duchowni, i przed północą, dla jutrzejszych mszy, udali się na spoczynek... Gdy Włast izby swéj górnéj, w któréj mu posłano wraz z klerykiem, okno otworzył, ujrzał w świetle księżyca, na belce z muru wystającéj, zawieszone ciało Samona, którego głowa opadła na piersi, koniec męczarni zdawała się zwiastować... Okropny ten widok łzy mu na powieki wycisnął...
Na jedno oka mgnienie, błysnęła mu wątpliwość — czy chrześcianie ci prawdziwemi są synami Bożemi, i wnet, jako grzech odpychając ją, padł na kolana, aby się modlić.