<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Ludzie elektryczni
Podtytuł Powieść fantastyczna
Tom II
Wydawca Bibljoteka Książek Błękitnych
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
OCALENI.

W oazie Simreh, po odjeździe Czesława, Stefana i Saida, praca wrzała w dalszym ciągu. Wiercono studnie, wznoszono budynki, a szczególniej wieżę, gdzie mieścić się miały najważniejsze maszyny, których pozostałe części przywieźć miał z sobą inżynier Kazimierz Halicz.
Henryk, przy pomocy pana Józefa, energicznie krzątał się przy pracy, oczekując powrotu Czesława oraz depeszy z Paryża o wysłaniu reszty przyborów i wyruszeniu dyrektora.
Depesza nadeszła wreszcie. Przyniosła ona pomyślną wieść, gdyż brzmiała:

„Jutro z resztą maszyn wyruszam z Paryża. „Liberté“ przewiezie mnie do Algeru. Na trzeci dzień karawana podąży do oazy Simreh. Kazimierz Halicz“.
Depesza ta treścią swą wielce uradowała Henryka. Z niecierpliwością też oczekiwał przybycia Czesława, ażeby mu ją zakomunikować.

Lecz Czesław z towarzyszami swymi nie wracał.
Zrazu nie przejmował się tem wielce, wiedząc dobrze, że zazwyczaj wycieczki takie trwały dłużej niż dobę. Lecz gdy przeciągnęło się to do dwóch dni, niepokój dziwny jakiś począł go przejmować.
Czyżby się zdarzył jakiś wypadek? Czyżbyż samochód uległ rozbiciu lub zepsuciu, i oni pozostali sami na pustyni, oczekując ratunku i pomocy? A może stali się ofiarami napadu ze strony Tuaregów?
Wszystko to było możebne w pustyni, zwłaszcza, że wysłane w różne strony oddziałki na zwiady przynosiły wciąż wiadomości o krążących w okolicach bandach Tuaregów.
Przejęty niepokojem, odbył długą naradę z Abdulem i panem Józefem, której wynikiem było postanowienie udania się na poszukiwanie zaginionych.
Znał dobrze kierunek, w jakim się udali, wiedział dobrze, która oaza była celem ich podróży, odnalezienie ich więc nie przedstawiało dla niego tak wielkiej trudności.
Ale jak udać się na te poszukiwania? Wyprawa konno lub na wielbłądach trwałaby bardzo długo i na pewno nie dałaby pożądanego wyniku. Samochód zabrał Czesław...
A tam, być może, pomoc potrzebna jest spiesznie bardzo, może wyglądają jej z wielką niecierpliwością, gdyż niebezpieczeństwo napewno wisi im nad karkiem, a śmierć szczerzy do nich zęby i wyciąga okrutne szpony.
Tylko pośpiech, i to pośpiech jaknajwiększy, bez najmniejszej chwili zwłoki, może przynieść ocalenie, może ich wybawić.
A tu niema jak pośpieszyć, gdyż brak szybkich przyrządów lokomocji.
Żeby był chociaż drugi samochód!
Gdy tak rozmyślał, wzrok jego padł na stojące na uboczu olbrzymie skrzynie, nieruszone od czasu tego, nierozpakowane.
Uderzył się ręką w czoło, i uradowany, zawołał głośno:
— A toż zapomniałem, że mamy aeroplan, że przy jego pomocy przezwyciężyć zdołam wszelkie przeszkody i najprędzej dosięgnę celu...
Przywołał zajętych wykończaniem budynków i ustawianiem maszyn rzemieślników i przy ich pomocy zabrał się energicznie do składania aeroplanu.
A był to przyrząd najnowszego systemu, z motorem elektrycznym, który mógł nieść poważny ciężar i w którego gondoli mieściło się wygodnie ośmiu ludzi.
Robota szła bardzo składnie, tak że nie minęło nawet pięciu godzin, gdy aparat cały był gotów, akumulator naładowany elektrycznością, wystarczającą na dwadzieścia cztery godziny, tak że należało tylko zajmować miejsca w gondoli i jechać.
Henryk chwilę się wahał w wyborze towarzyszów podróży. Sam obawiał się jechać, ze względu na to, że pomoc czynna mogłaby być potrzebną, a on, kierując jednocześnie aeroplanem, nie mógłby jej udzielić.
Wybrał więc z pośród zajętych pracą przy wznoszeniu nowego miasta jednego, najzręczniejszego i dobrze umiejącego władać bronią, i z nim oraz z Dżemilem zajął miejsce w gondoli aeroplanu.
Rządy nad wszystkiem zdał czasowo w ręce pana Józefa i Abdula, ich opiece zlecając dozór ogólny.
Gotowe wreszcie wszystko...
Aeroplan z rozpostartemi olbrzymiemi skrzydłami stoi na płaszczyźnie, a lekkie drgnięcia, lekkie poruszenia skrzydeł świadczą o krążącem w niem życiu, nadanem mu przez prąd elektryczny, przebiegający z motoru po wszystkich częściach jego.
Czeka tylko, by potężną wolą człowieka poruszony, wznieść się mógł w przestworza...
Wreszcie ostatni badawczy rzut oka bada całość, pożegnanie, i potężny ptak skrzydlaty wznosi się majestatycznie do góry, żegnany okrzykami, pozostałych na ziemi.
Wślad za nim biegną gorące i szczere życzenia powodzenia, rychłego powrotu z odnalezionymi, a naprawdę gorąco umiłowanymi towarzyszami.
Kierując się wskazówkami Dżemila, podążył Henryk w stronę oazy, o której wiedział, że była celem wycieczki Czesława.
Mknęli szybko, rozwijając możliwie największą szybkość, byle tylko zdążyć jaknajprędzej...
Przeczucie jakieś mówiło im, że stało się tam jakieś nieszczęście, że pomoc ich jaknajspieszniejsza jest potrzebną.
Henryk, z wzrokiem utkwionym przed siebie, wypatrywał zielonych palm oazy, a Dżemil i towarzysz jego rozglądali się ciekawie wokoło, zachwyceni urokiem tej napowietrznej podróży.
Naraz Dżemil schwytał za ramię Henryka, i wskazując mu palcem coś na piasku pustyni, zawołał:
— Effendi! o... o... tam...
Henryk spojrzał zaniepokojony w owym kierunku, lecz prócz czarnego punkciku nic więcej dojrzeć nie mógł
Lecz sokole oczy dziecka pustyni widziały dobrze.
— Tam... effendi! — wyjąkał z przerażeniem, — leży samochód.
— Samochód? — zawołał Henryk i w jednej chwili zwrócił aeroplan w tym kierunku.
Lotem ptaka zbliżyli się do miejsca tego, i oczom ich ukazał się leżący na piaskach pustyni samochód, lecz w jakim rozpaczliwym stanie!
Pogięty, poszarpany, połamany, znać, że znęcały się nad nim całe hordy ludzkie.
Opuścił Henryk aeroplan na ziemię i podbiegł do nieszczęsnego samochodu.
Leżał w nim jeszcze zbroczony krwią trup lwa, martwemi, szklanemi oczyma wpatrujący się w niego.
Samochód sam był bardzo zniszczony, lecz innych śladów krwi, prócz lwa, nie było na nim.
Więc gdzież się podzieli jego pasażerowie? Gdzież znaleźli schronienie i ratunek? Czyżby zginęli w walce?
Liczne ślady kopyt końskich i nóg ludzkich świadczyły, że nad szczątkami samochodu znęcała się ich gromada, lecz ani kropla krwi nie wskazywała na to, że Czesław i towarzysze jego zginęli w walce. A więc może żywych zabrali ich napastnicy do niewoli?
Zbadawszy kierunek odcisków kół, przyszedł Henryk łacno do przekonania, że samochód przybył od strony oazy, do której dążyli.
W tamtym kierunku również biegły z powrotem odciski śladów napastników.
A więc tam rozegrał się cały dramat... Tam zginęli ci, na których poszukiwania dążył...
Nie namyślając się dłużej, pobiegł do aeroplanu, zajął w nim miejsce, puścił w ruch motor i z największą szybkością pomknął w stronę oazy.
A gnała go tam cicha, słaba bardzo nadzieja, że może zdąży przybyć w porę, by ocalić ich od śmierci, a jeżeli nie, to wszystko aż wrzało w nim od gorącej a skrytej chęci zmierzenia się ze zbrodniarzami i pomszczenia śmierci ukochanych towarzyszów.
Zbliżając się do oazy, łatwo mógł spostrzec, że dzieje się tam coś niezwykłego, gdyż przedewszystkiem widział białe plamy burnusów arabów, oblegających Czesława z jego towarzyszami, widział dymy, wykwitające z karabinów ich w czasie strzałów.
A więc nie zginęli jeszcze... bronią się, bronią ostatnim wysiłkiem zapewne... A więc pomoc ich nie przybyła za późno... Może uda się im ocalić wszystkich.
Widząc to, rzucił tonem komendy:
— Naszykować broń! W jednej chwili rozkaz jego wykonano, lecz nie zaszła nawet potrzeba uciekania się do niej.
Arabowie na widok nieznanego im dziwa, unoszącego się w przestworzach, w przerażeniu pierzchnęli, pomimo przekonywali i tłumaczeń owego zagadkowego europejczyka.
W parę minut potem widać było tylko na tle żółtego piasku pustyni mknące we wszystkie strony białe postacie.
Mknęły naprzód, przed siebie, bojąc się obejrzeć poza siebie, by ich ten przerażający dziw nie schwytał i nie odesłał do raju proroka...
Pościg za nimi byłby wielce utrudniony, gdyż uciekali oni pojedynczo, każdy w inną stronę.
Zniżył wtedy Henryk lot aeroplanu, i znalazłszy się na ziemi, czemprędzej pobiegł w stronę Czesława i jego towarzyszów, nie mniej od niego uradowanych z przybycia pomocy.
Pierwszem pytaniem Henryka było:
— Cali jesteście? cali... nic się wam nie stało?...
— Cali... Ani jedna kula nie trafiła nas, — odrzekł mu Czesław.
Opowiedział mu też pokrótce wszystkie przygody swoje, zaznaczając zarazem dziwny udział w nich owego tajemniczego europejczyka.
— Wartoby schwytać go, i, przyprowadziwszy do obozu, przekonać się, kto zacz jest on, i jaki cel mają te wszystkie jego zakusy, — zawołał Henryk.
— Próżna fatyga, — odrzekł mu na to Czesław, — jegomość ten czmychnął niewiadomo w którą stronę, i zanimbyś odnalazł kierunek ucieczki jego, dużoby wody i czasu upłynęło. Wyperswaduj to sobie, i lepiej wracajmy czemprędzej do obozu. Napewno nie zaprzestanie on tak rychło zamachów swoich i jestem pewien, że wtedy dostanie się on w ręce nasze.
Usłuchał słów jego Henryk, nie popasali więc długo w oazie.
Postanowili wracać jaknajprędzej do obozu, ażeby tam wykończyć wszystko na przybycie Kazimierza Halicza, wiadomość o przybyciu którego wielce uradowała Czesława.
Zajmować poczęli miejsca w gondoli aeroplanu, lecz tu naraz zaszła nowa historja z małą Aïą.
W żaden sposób nie chciała wsiąść do gondoli.
Napróżno Said i Dżemil tłumaczyli jej i namawiali, napróżno i Czesław przemawiał do niej, na wszystko odpowiadała milczącem kręceniem głowy, przytulona do pnia wysmukłej palmy rodzinnej oazy, jakby nie mogąc się z nią rozstać.
— Co z nią zrobić? — zapytał wreszcie Czesław Henryka, widząc, że rady sobie z nią nie da — zostawić tu jej nie można, a dobrowolnie jechać z nami nie chce.
— Jak nie chce dobrowolnie, — odrzekł mu na to Henryk, — to trzeba zmusić ją do tego siłą.
I wprowadzając w czyn słowa swoje, zbliżył się do Aï, porwał ją na ręce, i pomimo szarpań i wyrywań się jej, poniósł do gondoli aeroplanu.
Wytężając wszystkie swe słabe siły, chciała się wyrwać z objęć jego Aïa, lecz trzymał ją mocno.
Walka ta cała toczyła się w milczeniu. Blada twarzyczka Aï nabiegła krwią, a oko płonęło zawziętością.
Wiła się jak wąż w ramionach Henryka, lecz ten trzymał ją mocno. Widząc wiec, że nic nie poradzi, że siłą mu się nie wyrwie, przekręciła się i z całej mocy ugryzła go w ramię.
Syknął z bólu Henryk, lecz nie puścił jej...
— Toś ty taka, — rzekł, — no, trzeba mieć na ciebie uwagę w czasie drogi, boś gotowa wyskoczyć z góry na ziemię...
I ulokował ją w gondoli aeroplanu, oddając pod straż Stefana i Saida.
Zajęli wreszcie wszyscy miejsca w gondoli, Czesław puścił w ruch motor, i aeroplan wzbił się jak potężny ptak w przestworza, dążąc z powrotem do obozu, niosąc z sobą ocalonych tych wszystkich, na których ratunek podążył.
Oczekiwano ich tam z niepokojem i niecierpliwością.
Radość wielka zapanowała wśród wszystkich, gdy ujrzano, że przybyli cali i nietknięci.
Po wielokroć opowiadać musieli swe przygody, a gdy Abdul dowiedział się, iż w oddziale napastniczym znajdował się i Jussuf, pokiwał tylko głową i rzekł:
— Wiedziałem dobrze, że jeżeli ma nas napotkać co złego, to tylko z jego strony.
Małą Aïę, która w ponurej zaciętości siedziała nieruchomo na dnie gondoli, oddano zaraz pod opiekę starej arabki, należącej do oddziału Abdula.
Czesław zajął się zlustrowaniem dokonanych robót i gorące podziękowanie złożył i Henrykowi, i panu Józefowi za ich bieg.
Tegoż samego dnia jeszcze telegraf bez drutu przyniósł im nową depeszę.

„Jestem w Algerze. Za dwa dni karawana wyrusza w drogę. Za dziesięć dni będę z wami. Kazimierz Halicz“.

Depesza ta przejęła ich radością.
Przybywa nareszcie ten, kto kierunek nada wszystkiemu, ten, kto w te jałowe, bezpłodne piaski pustyni tchnie nowe życie; ten kto ujarzmił siły natury, uczynił je posłusznemi swej wszechmocnej woli i potędze.
Przybywa po to, by zamienić w czyn to, o czem marzył oddawna, by dokonać tego, co ludzkość za nieziszczalne urojenia uważała...
I radość podwójna dnia tego w obozie panowała...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.