Ludzie elektryczni/Elektropolis
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie elektryczni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna Tom II |
Wydawca | Bibljoteka Książek Błękitnych |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynął rok od tego czasu.
Zawrzała życiem oaza Simreh, życiem niezwykłem, gorączkowem, aż mu się dziwią wysmukłe palmy, do ciszy i do spokoju pustyni przywykłe...
Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, na piaskach bezbrzeżnych pustyni nowe powstało miasto.
Olbrzymie, potężne miasto, o setkach domów rozrzuconych wszędzie, z budynkami fabrycznemi, z zakładami przemysłowemi.
Lecz i dziwne zarazem to miasto. Domy w niem nie stoją skupione, jeden obok drugiego, rozdzielają ją ogrody, pełne zieleni, pełne roślin.
Aż dziw zdejmuje, że w przeciągu roku tak bujna wegetacja okryć zdołała bezpłodne piaski.
A domy te, to nie kamienice olbrzymie, nie te „drapacze nieba“, wznoszące się wysoko do góry, a urągające wszelkim wymaganiom hygieny, służące za rozsadniki chorób, mrowiska, rojące się do ciżby ludzkiej.
O, nie!.. Każdy domek, to zgrabna, wytworna w linjach architektonicznych willa, o jednem piętrze. Zbudowane są z taniego materjału, gdyż z piasku łączonego z cementem, a kryje je dach z błyszczącej jak srebro blachy aluminiowej.
Urządzenie wewnętrzne domu również pełne prostoty i smaku, przedewszystkiem ma na celu wygodę mieszkańców.
Ulicami miasta, biegnącemi w prostej linji, przesuwają się cicho, bez szmeru, leciutkie wagoniki tramwaju elektrycznego... Takaż sama linja, lecz już w zastosowaniu do przewożenia ciężarów, łączy miasto z najbliższą stacją kolei żelaznej, idącej do Algeru.
W całem mieście nie ujrzy nikt żadnego stworzenia, używanego do przewożenia ciężarów... Wykluczone są one wszystkie z życia codziennego mieszkańców... Czynności ich z powodzeniem zastępują małe, zgrabne samochodziki, poruszane siłą elektryczną. Na dalsze odległości znakomicie czynność tę spełniają aeroplany zupełnie nowej konstrukcji, z łatwością unoszące w przestworza olbrzymie nawet ciężary.
W mieście tem również znajduje się mnóstwo zakładów przemysłowych, mnóstwo fabryk… Lecz nigdzie nie widać wyniosłych kominów tak szpecących krajobraz, i rozsiewających wokoło i dym, i sadze. Nigdzie nie słychać tam turkotu i hałasu, praca w fabrykach tych odbywa się cicho, maszyny obracają się bez najmniejszego szmeru, pokorne i posłuszne woli i skinieniu wszechmocnego pana tego miasta — człowieka.
Pośrodku miasta wznosi się dziwny budynek. Jest to wieża, wyniosła wieża, szeroka bardzo u podstawy, na której szczycie strzela wzwyż ku niebu niezliczona ilość drutów.
W wieży tej zamknął człowiek, potężny władca miasta, ujarzmioną potęgę, przy której pomocy cudów tych dokonywa… To serce, mózg i siła miasta.
Stąd czerpie ono siły do życia, stąd płynie cała moc i potęga. W niem się koncentruje wszystko, co w mieście cudów dokonywa…
Dnia dzisiejszego wieża przybrała się świątecznie. Stroi ją zieleń mnogich girland, zdobi ją kwiecie wonne, powiewa z niej niezliczona moc chorągwi o barwach Rzeczypospolitej francuskiej, obok których powiewają i inne, o biało - czerwonej barwie Rzeczypospolitej polskiej.
Tak samo wspaniale przybrany jest i dworzec kolei elektrycznej, łączącej miasto z Algerem, a przezeń z Europą.
Na dworcu tym ruch panuje niezwykły. Liczne grono osób oczekuje nadejścia pociągu z Algeru.
To ci, co wznieśli to miasto, którzy rękoma własnemi zbudowali je, i jak perłę olbrzymią rzucili na niezmierzone obszary piasków...
Na czele ich stoi ten, który genjuszem i wiedzą swą życie potrafi obudzić w pustyni, na niego też wszyscy zwróconą mają uwagę.
To główny inicjator i twórca projektu — Kazimierz Halicz... Stoi on jednak na uboczu, zatopiony w myślach, cichy, skromny, milczący.
Tuż koło niego grupują się najbliżsi i najgorliwsi pomocnicy i współpracownicy jego...
Jest wśród nich i Czesław, i Halicz, są Henryk, Stanisław, Stefan i inni, co od samego początku nad wzniesieniem dzieła tego pracowali... Jest i pan Erazm, w czamarze, z głową, jakby z starożytnej kamei wyciętą... Jest i monsieur Maurycy Leblanc, który przybył na miejsce wraz z karawaną Halicza, myśląc, że w samotnej, rzuconej wśród pustyni oazie z powodzeniem odgrywać będzie mógł rolę władcy Sahary...
Niestety jednak prędko bardzo rozbrat wziąć musiał z tą myślą, gdy przekonał się, że miejsce tam znaleźć mogą tylko ludzie pracy...
Rad nie rad, porzucił swe marzenia, zakasał rękawy, stanął wraz z innymi przy warsztacie, i wkrótce Kazimierz Halicz do najgorliwszych pomocników swoich mógł go zaliczyć...
Zepsuty, rozpieszczony miljoner w tej atmosferze pracy czuł się doskonale, jak nigdy może w Paryżu, i z podziwem patrzał na Kazimierza Halicza, który cudu takiego dokonać potrafił...
Nie brak również na stacji i Abdula, i Saida, i Dżemila, i wszystkich arabów, którzy straż nad nowopowstającem miastem i nad twórcami jego trzymali... Znajduje się tam także i mała Aïa wraz z opiekunką swoją... W przeciągu roku oswoić się zdołała z nowem życiem, przywiązać się, a nawet i pokochać miłością dziecka Czesława Halicza, który żartobliwie opiekunem jej się mianował, oraz tych wszystkich, co ją otaczali, a dobrzy dla niej byli.
I ona przybyła na stację, by uczestniczyć w przyjęciu gości z Europy, przedstawicieli akcjonarjuszów Tow. kolonizacji Sahary, prasy, rządu francuskiego i innych, przybywających celem obejrzenia miasta, powstałego na piaskach pustyni i przyjęcia udziału w uroczystem rozpoczęciu działalności Towarzystwa, gdyż jednocześnie prawie pierwsze osady kolonji rozdawane być miały przybywającym z Europy kolonistom...
Wreszcie dał się słyszeć sygnał, i punktualnie o naznaczonej godzinie przed dworzec zatoczył się po cichu pociąg, złożony z kilku wagonów, z którego wysiadła spora grupa osób, wykwintnie odzianych, ciekawie rozglądających się po stacji i ze zdziwieniem pewnym patrzących na to, że nikt nie wita ich ani orkiestrą, ani szumnemi przemowami, ani też wiwatami, do czego tak przywykli w Europie...
Witała ich w milczeniu gromada ludzi, na których twarzach praca piętno swe wyryła, a na których czele stał mąż wyniosłej postawy, o obliczu poważnem, pełnem myśli, o postawie nakazującej szacunek...
— Witajcie, panowie! — rzekł krótko, poczem zaprosił gości, by szli za nim...
Sam ruszył naprzód, a za nim podążyli goście, podążyli wszyscy współpracownicy. Niektórzy delegaci uściskiem ręki przywitali się z Leblancem, zdumiewając się w duchu nad zaszłą w nim zmianą...
W czasie powitania nikt nie zauważył, jak z ostatniego, na samym końcu pociągu znajdującego się wagonu wysunęła się grupa osób, w odmienny od wszystkich strój przyodzianych...
Mieli oni na sobie sukmany bronzowe, taśmami obszywane, kapelusze okrągłe na głowach i długie z cholewami buty na nogach, w które zapuszczone były pasiaste spodnie. Kobiety również odziane były w chustki i wełniaki.
Gromada ta, składająca się z pięciu osób: trzech mężczyzn, snać ojca z synami, i kobiet dwóch — matki z córką, wysiadłszy z wagonu i wyniósłszy z niego węzełki, stała na uboczu bezradnie, nie wiedząc, co robić ze sobą...
I staliby tak długo, gdyby nie dostrzegło ich bystre oko pana Erazma. Poskoczył wnet ku nim, i uchylając czapki, zawołał:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Błysnęły radością oczy chłopów, toć na pierwszym progu do nowego życia spotykają swojaka, który wita ich słowem Bożem... Ściągnęli więc czemprędzej kapelusze z głów i kłaniając się w pas panu Erazmowi, odrzekli chórem:
— Na wieki wieków...
— A skądeście to, moi ludzie?... — dopytywał się ich pan Erazm, niemniej od nich uradowany, witając ich podaniem ręki i siłą prawie wtłaczając im kapelusze na głowy...
— A z Mazurów Wschodnich, co się pod Prusakiem ostały, panie! — odrzekł niemłody już mężczyzna, snać ojciec całej gromady...
— Dlaczegożeście opuścili ziemię ojczystą?... — pytał dalej pełnym wzruszenia głosem pan Erazm.
— Dlaczego... wielmożny panie? — odrzekł mu stary chłop. — Każdyby się rękami i nogami dzierżył tej ziemi ukochanej, nie puściłby się jej ani na chwileczkę... Ale cóż... Kiedy nijak wyżyć nie można było. Stara moja kiedyś powiada: „Idź do miasta, tam są mądrzy ludzie, na książkach uczeni, zapytać się ich, poradź“. Usłuchałem jej, panie, i nie żałuję tego... Pojechałem do miasta, tam poszedłem do takiego pana, co jak mi mówili, naszemi chłopskiemi zajmuje się sprawami, a on dopiero mi powiedział:
— Słuchajcie, człecze, a toć daleko co — prawda, bo w Afryce, powstaje kolonja, gdzie każdy szmat ziemi darmo dostanie.... Jedźcie tam, bo tam dzielny człowiek, Polak, na czele stoi... On wam krzywdy nie zrobi i skrzywdzić nie da...
Usłuchałem tej rady jego, wielmożny panie... Zebrałem, co się dało, i oto przyjechałem... A teraz proszę pokornie, panie, pokażcie nam do kogo iść, by kawałek dachu nad głową i szmat ziemi do pracy dostać.
Ze wzruszeniem wysłuchał pan Erazm smutnej opowieści chłopa i łza współczucia w oku mu się zakręciła...
— Chodźcie, moi drodzy! — rzekł do nich — powiodę was tam, gdzie dostaniecie to wszystko...
Zarzucili chłopi tobołki na plecy, a pan Erazm, idąc na czele, powiódł ulicami nowopowstałego miasta pierwszych kolonistów jego, zmuszonych do poszukiwania chleba w obcych krajach.