Młodość, Jądro ciemności/Przedmowa Autora
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedmowa Autora |
Pochodzenie | Młodość, Jądro ciemności |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała książka |
Indeks stron |
Trzy opowieści zawarte w tej książce nie mają pretensji do jedności artystycznego celu. Jedyną łączącą je więzią jest czas ich powstania. Należą do okresu następującego bezpośrednio po wydaniu „Murzyna z załogi Narcyza“, a poprzedzającego pierwszy pomysł „Nostroma“, dwóch książek które, jak mi się zdaje, wyodrębniają się wśród całości mego dzieła. Jest to zarazem okres mego współpracownictwa z Blackwood’s Magazine, okres w którym dominuje „Lord Jim“; owe czasy wiążą się w mej wdzięcznej pamięci z krzepiącą, uczynną dobrocią nie żyjącego już Williama Blackwooda.
„Młodość“ nie była pierwszą pracą, jaką dałem do Blackwood’s Magazine. Była już drugą. Ale w tej noweli pojawia się na świecie po raz pierwszy człowiek nazwiskiem Marlow, z którym moje stosunki zacieśniły się bardzo z biegiem lat. Pochodzenie tego dżentelmena (o ile wiem, nikt nigdy nie wątpił o jego dżentelmeństwie) było przedmiotem pewnych literackich domysłów przyjaznej natury, co miło mi stwierdzić.
Zdawałoby się że moja osoba jest powołana by rzucić światło na ową kwestję, ale, mówiąc szczerze, nie uważam tego wcale za takie łatwe. Przyjemnie mi wspomnieć że nikt nigdy nie posądził Marlowa o szalbiercze zamiary, ani nie uważał go za szarlatana; pozatem jednak ludzie pomawiali go o najprzeróżniejsze rzeczy; przypuszczano że jest zręcznym parawanem, zwykłym pretekstem, czyimś sobowtórem, opiekuńczym duchem, podszeptującym „demonem“. Na mnie zaś padło podejrzenie, iż obmyśliłem plan aby nim zawładnąć.
Tak nie było. Nic sobie z góry nie układałem. Z człowiekiem nazwiskiem Marlow zeszliśmy się zupełnie przypadkowo, tak jak się zawiera znajomości w miejscach kuracyjnych — znajomości które czasem dojrzewają do przyjaźni. I tak się też stało w tym wypadku. Pomimo stanowczości z jaką Marlow wypowiada zazwyczaj swe zdanie, nie jest bynajmniej natrętem. Nawiedza mię w godzinach samotności, gdy milcząc, rozmyślamy nad czemś wspólnie w przytulnym, harmonijnym nastroju; lecz rozstając się z nim przy końcu opowieści, nie jestem nigdy pewien czy to nie po raz ostatni. Nie myślę jednak aby który z nas miał ochotę przeżyć drugiego. Co się tyczy Marlowa, jego funkcja skończyłaby się w każdym razie z moją śmiercią i cierpiałby nad swem zatraceniem, gdyż podejrzewam go o pewną próżność. Nie mam tu na myśli próżności w znaczeniu Salomonowem. Ze wszystkich moich postaci on jeden nie drażnił mnie nigdy. To człowiek nawskroś dyskretny i wyrozumiały.
„Młodość“ została bardzo dobrze przyjęta nawet jeszcze przed ukazaniem się w książce. Muszę wyznać nareszcie — a to miejsce równie dobrze się do tego nadaje jak każde inne — że byłem przez całe życie — przez całe dwa moje życia — zepsutem przybranem dzieckiem Wielkiej Brytanji, a nawet wielko-brytańskiego cesarstwa, gdyż pierwsze dowództwo dała mi Australja. Wygłaszam to oświadczenie nie z powodu utajonej skłonności do megalomanji, lecz przeciwnie jako człowiek, który nie ma co do siebie wielkich złudzeń. Podlegam uczuciom chełpliwości i pokory wrodzonym każdemu. Trudno bowiem zaprzeczyć że ludzie się pysznią przeważnie nie swemi zasługami, lecz raczej niezwykłem swem szczęściem, zdumiewającem powodzeniem: tem, za co dziękczynienia i ofiary należy składać na ołtarzach nieprzeniknionych bogów.
„Jądro Ciemności“ również zwróciło na siebie odrazu dość znaczną uwagę, a o jego pochodzeniu tyle mogę powiedzieć: wiadomo ogólnie że ludzie ciekawi wścibiają nos w najprzeróżniejsze miejsca (gdzie nie mają nic do roboty) i wynoszą stamtąd zdobycz najrozmaitszą. To opowiadanie i jeszcze jedno, nie zamieszczone w niniejszym tomie, jest całym łupem jaki wyniosłem ze środka Afryki, gdzie doprawdy nie miałem nic do roboty. „Jądro Ciemności“, opowieść o bardziej ambitnem założeniu a przytem dłuższa, jest w zasadniczych rysach równie autentyczna jak „Młodość“. Pisałem ją w innem usposobieniu, co jest zresztą widoczne. Nie chcę tego usposobienia ściślej określać, ale każdy może stwierdzić że nie był to bynajmniej nastrój tęsknego żalu lub wspomnień pełnych czułości.
Można tu dodać jeszcze jedną uwagę. „Młodość“ jest popisem pamięci. Jej treść, to wspomnienie pewnego mego przeżycia; lecz całe to przeżycie i w treści wewnętrznej, i w zewnętrznem swem zabarwieniu, zaczyna się i kończy we mnie. „Jądro Ciemności“ jest również przeżyciem, ale przesuniętem trochę (choć bardzo nieznacznie) poza fakty które zaszły istotnie, dla celu najzupełniej usprawiedliwionego, jak sądzę; chciałem uczynić owo przeżycie bliższem umysłom i sercom czytelników. Nie chodziło mi tu już specjalnie o ścisłość kolorytu. Był to jakgdyby zupełnie inny rodzaj sztuki. Musiałem nadać ponuremu tematowi złowrogi rezonans, ton bardzo swoisty i przeciągłą wibrację, które — miałem nadzieję — zostaną w powietrzu i będą dźwięczały w uszach, gdy ostatnia nuta już przebrzmi.
Omówiwszy to wszystko, muszę jeszcze wspomnieć o ostatniem opowiadaniu tej książki. „U kresu sił“ jest opowieścią z życia morskiego, ujętą w sposób dosyć szczególny, a oto najbardziej poufna rzecz jaką mogę o niej powiedzieć: żyjąc długie lata tem życiem w całej pełni, wśród jego ludzi, jego pojęć, jego wrażeń, uznałem bez wahania — z zupełną szczerością i spokojnem sumieniem — że mogę wysnuć dzieje kapitana Whalley i opowiedzieć jaki był jego koniec. Ta moja deklaracja zyskuje na sile z następującego powodu: oto kartki tej opowieści, stanowiące dokładnie połowę książki, są również wynikiem doświadczenia. Owo doświadczenie (zarówno jak i przeżycia opisane w „Młodości“) odnosi się do czasu, gdy jeszcze w głowie mi nie postało że będę kiedykolwiek pisał. Co zaś do „realności“ opowiadania, muszą już o niej zadecydować czytelnicy. Wypadło mi zbierać tu i ówdzie potrzebne fakty. Więcej wprawy byłoby je uczyniło prawdziwszemi, a cały utwór bardziej zajmującym. Ale tu już zbliżamy się do mglistej krainy artystycznych wartości, gdzie wchodzić mi nie wypada i gdzie zaiste groziłoby mi niebezpieczeństwo. Przejrzałem korekty, poprawiłem parę błędów drukarskich, zmieniłem parę słów - i to wszystko. Niebardzo jest prawdopodobne, abym przeczytał jeszcze kiedykolwiek „U kresu sił“. Nic więcej mówić nie trzeba. Najbardziej mi odpowiada właśnie takie rozstanie z kapitanem Whalley — wśród serdecznego milczenia.