<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Młody król
Pochodzenie Prawdziwy przyjaciel. Opowiadania
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. The Young King
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MŁODY KRÓL



Było to w ostatnią noc przed koronacją, i młody król siedział sam w swej pięknej komnacie. Wszyscy dworzanie odeszli, pochyliwszy wpierw czoła do ziemi — zgodnie z ceremonjałem owych czasów i udali się do wielkiej sali pałacowej by otrzymać ostatnie wskazówki od mistrza ceremonji; niektórzy bowiem zachowywali się jeszcze dość naturalnie, a nie potrzebuję chyba mówić, że na dworze coś podobnego wielkie wywołuje zgorszenie.
Chłopiec — bo chłopcem jeszcze był przy swych szesnastu latach — wcale się nie smucił, że odeszli i z głębokiem westchnieniem ulgi rzucił się na miękkie wezgłowie swego haftowanego łoża; leżał na niem z płonącemi i otwartemi usty niby smagły faun leśny, lub młody zwierz puszczy, schwytany przez myśliwych. I istotnie został on schwytany przez myśliwych. Spotkali go niemal przypadkiem, gdy bosy, z fletem w ręku szedł za trzodą biednego owczarza, który go wychował, i za którego syna uważał się był aż do owej pory. Owoc potajemnego małżeństwa jedynej córki starego króla z człowiekiem niskiego pochodzenia — z cudzoziemcem, jak niektórzy powiadali, który cudownymi dźwiękami swego fletu zaczarował królewnę i zmusił, by go pokochała, gdy inni wymieniali pewnego artystę z Rimini, któremu królewna wyświadczyła wiele, może zbyt wiele zaszczytu, a który nagle zniknął był z miasta, nie wykończywszy powierzonych mu prac w katedrze — chłopiec został, mając zaledwie ośm dni, porwany od łona śpiącej matki i powierzony na wychowanie prostemu chłopu i jego żonie, ludziom bezdzietnym, mieszkającym w odległej części lasu, o dzień podróży od miasta. Zgryzota czy zaraza, jak skonstatował lekarz nadworny, lub, jak twierdzili inni, szybko działająca trucizna włoska, podana w kieliszku wina, już w godzinę po przebudzeniu zabiła białą dziewczynę, co go urodziła; w chwili gdy wierny wysłannik, co na siodle przeniósł dziecię, zsiadał ze zziajanego konia i pukał do drzwi owczarza, równocześnie na zapomnianym cmentarzu, poza bramami miasta zwłoki królewny składano do grobu, w którym jak powiadano, inne już spoczywały zwłoki — zwłoki młodego człowieka, o cudnej a egzotycznej piękności, którego ręce grubymi powrozami skrępowane były na plecach, a pierś wykazywała mnóstwo krwawych ran.
Taka przynajmniej obiegała wieść, którą potajemnie podano sobie do ucha. To jednak pewna, że król, leżąc na łożu śmierci, czy to żałując swego wielkiego grzechu, czy tylko może powodowany pragnieniem, by korona pozostała przy jego dynastji, kazał sprowadzić chłopca i w obecności Rady uznał go swym spadkobiercą.
I zdaje się, że od pierwszej chwili tego uznania, chłopiec okazywał namiętne ukochanie piękna, co tak wielki wpływ uzyskać miało nad jego życiem. Dygnitarze, którzy go oprowadzali po szeregu komnat, dla niego przeznaczonych, nieraz opowiadali, jaki okrzyk radości wyrwał mu się z piersi, na widok przysposobionych dla niego wspaniałych szat i kosztowności, i z jak dzikiem niemal uniesieniem zrzucił był z siebie ordynarny kabat skórzany i gruby kożuch barankowy. Chwilami, co prawda, uczuwał żal za piękną swobodą życia leśnego i zawsze był rozdrażniony nudnym ceremonjałem dworskim: niemniej jednak przecudny pałac — zwany Joyeuse — którego był panem, wydawał mu się nowym światem, specjalnie ku jego rozkoszy stworzonym. I ilekroć tylko mógł się wymknąć ze zgromadzenia Rady, lub z sali audjencyjnej, natychmiast zbiegał dużymi schodami z lśniącego porfiru, na których straży stały lwy ze złoconego bronzu, i gorączkowo przebiegał komnatę po komnacie, korytarz po korytarzu, jak człowiek, szukający w pięknie balsamu na ból — uleczenia choroby.
W tych podróżach naokoło świata — jak je zwykł był nazywać — a istotnie były to dla niego podróże po krainie cudów — często towarzyszyli mu smukli, jasnowłosi paziowie dworscy, w powiewających pelerynach i wesoło fruwających wstęgach; częściej jednak pozostawał sam, nawpół przeczuwając czy odgadując, że tajemnice sztuki najłatwiej się przenika w ciszy — i że Piękność, zarówno jak Mądrość kocha samotnego wielbiciela.
Rozmaite krążyły o nim historje z owego czasu. Opowiadano sobie, że pewien poczciwy, przysadkowaty burmistrz, który przybył na dwór w celu wygłoszenia płomiennej mowy imieniem obywateli miasta, widział go w prawdziwej ekstazie klęczącego przed dużem malowidłem, właśnie sprowadzonem z Wenecji, a zdającem się przedstawiać Adorację nowych jakichś bóstw. Innym razem zauważono jego kilkugodzinną nieobecność, a po długiem szukaniu odkryto go w małej izdebce na jednej z północnych wieżyczek, jak, podobny do człowieka bezprzytomnego z zachwytu, wpatrywał się w kameę grecką, w której rzeźbiona była postać Adonisa. Widziano go, niosła wieść, jak gorące usta przyciskał do marmurowego czoła starożytnego posągu, odkrytego w łożysku rzeki przy budowie mostu; na posągu owym wyryte było imię bityńskiego niewolnika, Hadrjana. Raz znowu czuwał przez całą noc, obserwując załamywanie się promieni księżyca na srebrnym posążku Endymiona.
Wszystkie rzadkie, a kosztowne tkaniny miały dlań urok niezmierny, a party żądzą ich posiadania, wysyłał kupców na wszystkie strony świata; jednych na północ, by u rybaków zamorskich zakupowali bursztyn, innych do Egiptu, za owymi rzadkimi, zielonymi turkusami, co znajdują się tylko w grobach królów, a posiadają podobno moc czarodziejską; innych do Persji, po malowane naczynia z gliny i jedwabne kobierce, a jeszcze innych do Indji, celem zakupienia gazy i cieniowanej kości słoniowej, kamieni księżycowych i bransolet z nefrytów, cyndału, błękitnych emaiij i szali z kosztownej wełny.
Ale najwięcej zajmowała go szata, którą miał nosić podczas koronacji — szata z tkanego złota i korona, wysadzana rubinami, i berło, lśniące rzędami pereł. Tak, o tem myślał dzisiejszego wieczora, leżąc na pysznem swem łożu, wpatrzony w płonące na kominku polana jedliny. Przed wielu miesiącami przedłożono mu wzory, narysowane przez najsławniejszego współczesnego artystę; a wówczas wydał rozkaz, by rzemieślnicy dniem i nocą pracowali nad ich wykonaniem, i aby przetrząśnięto cały świat za klejnotami, godnymi ich pracy. W myśli widział się już przy wielkim ołtarzu w katedrze, a na chłopięcych jego ustach igrał uśmiech, zapalając błyski w dużych, ciemnych oczach...
Po chwili wstał i, wsparty o rzeźbiony marmur kominka, począł się rozglądać po słabo oświetlonej komnacie. Ściany były okryte drogocennymi gobelinami, przedstawiającymi tryumf Piękności. Duża framuga, wyłożona agatem i lazurem, wypełniała jeden kąt, a naprzeciwko okna stała dziwnego kształtu szafa o symetrycznie nakreślonych polach z laku, złotego proszku i złotej mozaiki; na niej zaś rzędami ustawione błyszczały delikatne kubki z weneckiego szkła i filiżanki z ciemno-żyłkowanego onyksu. Na kapie, okrywającej jego łoże, były wyhaftowane blade maki, rzucone niedbale, jakoby się wysunęły były ze znużonych dłoni Snu, a wysokie rżnięte sztabki z kości słoniowej podtrzymywały baldachim aksamitny, z którego, niby biała piana, falowały pęki strusich piór, wznosząc się ku matowemu srebru pokratkowanego sufitu. Uśmiechnięty Narcyz z zielonego bronzu trzymał nad głową lśniące zwierciadło. Na stole stała płytka czara z ametystu.
Przez okno mógł widzieć potężną kopułę katedry, niby mydlana bańka zawieszoną ponad mrocznymi domami, a także znużone straże, kroczące tam i na powrót po mglistym tarasie nad rzeką. Daleko w ogrodzie śpiewał słowik. Lekka woń jaśminu wpływała przez otwarte okno. Odsunął z czoła ciemne pukle włosów, ujął lutnię i palcami przesunął po jej strunach. Ciężkie jego powieki zsunęły się na oczy, i ogarnęło go dziwne znużenie. Nigdy tak wyraźnie i z tak intensywną radością nie odczuwał czaru i tajemnicy Piękna.
Gdy z wieży biła północ, zadzwonił. Weszli jego paziowie i wśród wielu ceremonji zdjęli z niego szaty i wodą różaną skropili mu ręce i kwieciem umaili poduszki. W parę minut po ich odejściu zasnął.

A kiedy zasnął, miał sen dziwny, a sen ten był taki: Zdawało mu się, że jest na pokładzie olbrzymiej galery, wiosłowanej przez stu niewolników. Obok niego na kobiercu siedział właściciel galery. Czarny był jak heban i nosił turban z czerwonego jedwabiu, W grubych jego uszach tkwiły zwisające kolce srebrne, a w rękach trzymał dwie misterne wagi z kości słoniowej.
Niewolnicy całkiem nadzy, tylko skórzanym łachmanem obwiązani dokoła bioder, skuci byli po dwóch jednym łańcuchem. Żar słoneczny palił ich odkryte czaszki, a murzyni biegając tam i napowrót, smagali ich rzemiennymi postronkami. Wyciągali chude, zczerniałe ramiona, zanurzając w wodzie ciężkie wiosła. Słona piana bryzgała wysoko w powietrze.
Wreszcie zawinęli do zatoki. Wiatr lekki dął od wybrzeża, pokrywając pokład i żagle grubą warstwą czerwonego kurzu. Na dzikich osłach nadjechało od lądu trzech arabów i poczęli godzić w nich oszczepami. Właściciel galery chwycił pomalowany łuk i jednego z nich trafił w gardło. Wpadł do wody z ciężkim pluskiem, a towarzysze jego szybko odjechali. Kobieta w żółtej zasłonie zwolna za nimi podążyła na wielbłądzie, od czasu do czasu oglądając się za tonącym trupem.
Zarzuciwszy kotwicę, murzyni przynieśli drabinę sznurkowy, obwieszoną ołowianymi ciężarkami. Właściciel galery przymocował jej końce do dwóch żelaznych haków i przerzucił przez pokład. Wówczas murzyni pochwycili najmłodszego z niewolników, zerwali z niego okowy, zatkali woskiem nos i uszy, a dokoła bioder obwiązali wór z ciężkim kamieniem. Znużony, powoli zstępował po drabinie, aż zniknął w morzu. W miejscu gdzie zniknął, woda zabulgotała na powierchni. Inni niewolnicy z ciekawością spoglądali za nim z pokładu. Na przedzie galery rozsiadł się zaklinacz ludojadów, monotonnie uderzając w bęben.
Po pewnym czasie nurek wyłonił się z wody i, ciężko dysząc, uczepił się drabiny. W prawej ręce trzymał perłę. Murzyni wyrwali mu ją i napowrót zepchnęli go w morze. Niewolnicy posnęli, schyleni nad wiosłami.
Nurek wypływał raz po raz, przynosząc za każdym razem cudną perłę. Właściciel galery ważył ją i wkładał do woreczka z zielonej skóry.
Młody król chciał przemówić, lecz język przysechł mu niejako do podniebienia, a wargi odmówiły posłuszeństwa.
Murzyni gadali wciąż z sobą, wreszcie zaczęli się kłócić o sznur lśniących pereł. Dwa żórawie ustawicznie okrążały galerę.
Wreszcie nurek wypłynął po raz ostatni, a perła, którą przyniósł, piękniejszą była nad wszystkie perły Ormuza, kształtem podobna do pełnej tarczy księżyca i jaśniejsza od jutrzenki. Ale twarz jego była dziwnie blada, a gdy padł na pokład, krew mu się rzuciła nosem i uszyma. Przez kilka chwil drgał konwulsyjnie, poczem zesztywniał. Murzyni wzruszyli ramionami i wrzucili trupa do wody.
A właściciel galery zaśmiał się i wyciągnął rękę po perłę, a ujrzawszy ją, przycisnął do czoła i pochylił się głęboko.
— Będzie zdobić berło młodego króla — rzekł z zadowoleniem, dając murzynom znak do podniesienia kotwicy.
A gdy młody król to usłyszał, wydał głośny krzyk i przebudził się, a, wyjrzawszy oknem, zobaczył, jak świt długimi szarymi palcami sięga ku gasnącym gwiazdom.

I znowu zasnął i znów miał sen, a sen ten był taki:
Zdawało mu się, że chodzi po ciemnym lesie, pełnym rzadkich wspaniałych owoców i trujących kwiatów. Żmije za nim syczały, gdy przechodził, a pstre papugi z krzykiem przelatywały z gałęzi na gałąź. Olbrzymie żółwie spały na gorącym mule. A drzewa były pełne małp i pawi.
Szedł dalej i dalej, aż zaszedł na skraj lasu i ujrzał nieprzeliczone gromady ludzi, pracujących w zaschłem łożysku rzeki. Jak mrówki uwijali się po skale. Kopali w ziemi głębokie doły i spuszczał, się w nie. Inni Czekanami rozbijali skałę, a jeszcze inni ryli w piasku. Wyrywali kaktusy wraz z korzeniami, depcąc po szkarłatnych kwiatach. Biegali wokół, nawołując się wzajem, i nikt nie był bezczynny.
Z mroku pieczary obserwowała ich Śmierć i Chciwość. A Śmierć rzekła:
— Jestem znużona; odstąp mi trzecią ich część, a odejdę.
Ale Chciwość potrząsnęła głową.
— To moje sługi — odparła.
A Śmierć spytała: — Co tam trzymasz w dłoni?
— Trzy ziarna zboża — odparła — ale co to ciebie obchodzi?
— Daj mi jedno z nich, abym je zasadziła w moim ogrodzie; jedno mi tylko daj, a odejdę.
— Nic ci nie dam — rzekła Chciwość, ukrywając rękę w fałdach sukni.
A Śmierć się roześmiała i chwyciła czarę i zanurzyła ją w bagnie, a z czary wyszła Zimnica. Przeszła przez mrowie ludzi, a trzecia ich część padła trupem. Za nią snuły się zimne mgły i czołgały węże wodne.
A Chciwość ujrzawszy, że trzecia część ludzi nie żyje, poczęła się bić w pierś i płakać. Biła się w bezpłodną pierś i krzyczała w niebogłosy.
— Zabiłaś trzecią część mej służby — krzyczała. — Teraz odejdź! W górach Tartarji sroży się wojna, a królowie obydwu zwaśnionych plemion przyzywają cię! Afganie zabili czarnego byka i ruszają w bój! Oszczepami uderzyli w tarcze i włożyli hełmy żelazne. Cóż ci zależy na mej dolinie, byś w niej miała pozostać? Odejdź stąd i nie wracaj nigdy.
— Tak — odparła Śmierć — ale nie ruszę się stąd, dopóki mi nie dasz jednego ziarna.
— Nic nie dam — mruknęła.
A Śmierć się zaśmiała i podniosła czarny kamień i rzuciła nim w las, a z gęstwiny dzikiego szaleju wyszła malarja w płomiennej szacie. I wmieszała się między mrowie ludzi, a kogo dotknęła, umierał. Nawet trawa więdła pod śladem jej stóp.
A Chciwość się wstrząsnęła i głowę posypała popiołem.
— Jesteś okrutna — krzyknęła. — Jesteś okrutna. W warownych miastach Indji panuje głód, i cysterny wyschły w Samarkandji. W warownych miastach Egiptu panuje głód, a z pustyni nadciągnęła szarańcza. Nil nie wystąpił z brzegów, i kapłani przeklęli Izydę i Ozyrysa. Idź do tych, co cię potrzebują, i zostaw mi moje sługi.
— Tak — odparła Śmierć — nie odejdę jednak, dopóki mi nie dasz jednego ziarna.
— Nic nie dam — odrzekła Chciwość.
A Śmierć się zaśmiała i gwizdnęła przez palce, i w powietrzu ukazała się postać kobieca. Na czole jej płonął napis: Zaraza, a gromady wychudłych sępów trzepotały nad jej głową. Roztoczyła nad doliną ogromne skrzydła, i ani jeden człowiek nie pozostał przy życiu.
A Chciwość z krzykiem uciekła do lasu, zaś Śmierć skoczyła na swego płomiennego rumaka i pomknęła, a rumak był chyży jak wicher najszybszy.
A z bagnisk doliny wypełzły smoki i potwory ohydne, okryte łuską, i szakale przybiegły przez piaski i nozdrzami wciągały powietrze.
A młody król zapłakał i spytał:
— Kto byli tamci ludzie i czego szukali?
— Rubinów do korony młodego króla — odpowiedział ktoś, stojący tuż za nim.
A młody król wzdrygnął się przerażony i od wrócił oczy i ujrzał człowieka w szacie pielgrzyma, trzymającego w ręku srebrne zwierciadło.
Więc zbladł gwałtownie i spytał:
— Dla którego króla?
A pielgrzym odparł:
— Spójrz w to zwierciadło, a ujrzysz go.
I spojrzał w zwierciadło, a, zobaczywszy własną swą twarz, wydał okrzyk grozy i przebudził się; a jasne promienie słońca wpływały do komnaty, a z drzew w ogrodzie dochodził śpiew ptaków.

A kanclerz i najwyżsi dygnitarze państwa złożyli mu hołd, a pazie przynieśli szatę złotem tkaną i położyli przed nim berło i koronę. A młody król spojrzał na jedno i drugie i widział, że wszystko było cudne. Stokroć piękniejsze nad wszystko, co widział był dotychczas. Ale wspomniał swe sny i rzekł do dygnitarzy:
— Zabierzcie te rzeczy, gdyż ja ich nosić nie będę.
A nimi ogarnęła trwoga; inni zaś się zaśmiali, biorąc słowa jego za żart.
Ale on raz jeszcze surowym tonem powtórzył:
— Zabierzcie te rzeczy i usuńcie je z przed moich oczu. Pomimo, że to dzień mej koronacji, ja ich nosić nie będę. Gdyż na krosnach Nędzy i białemi rękami Bólu tkana jest moja szata. Krew jest w sercu rubinu, a w sercu perły śmierć. I opowiedział im swoje dwa sny.
A dworzanie, wysłuchawszy, zamienili z sobą znaczące spojrzenia i poczęli szeptać:
— Niezawodnie oszalał; bo wszak sen nie jest niczem więcej jak snem, a widzenie niczem, jak widzeniem. Niema w nich nic realnego, więc poco się o nie troszczyć? Co zresztą obchodzić nas może życie tych, którzy dla nas pracują? Zali człowiekowi nie wolno już jeść chleba, dopóki nie zobaczy siewcy, i nie wolno pić wina, zanim się nie rozmówi z winiarzem?
A kanclerz zwrócił się do młodego króla i rzekł:
— Władco mój, proszę, porzuć czarne myśli i włóż tę piękną szatę i koronę na głowę. Bo jakże lud będzie wiedzieć, że jesteś królem, jeśli nie przywdziejesz królewskiego stroju?
A młody król spojrzał nań i spytał:
— Zali tak jest istotnie? Zali mnie nie uznają królem, jeśli nie przywdzieję królewskiego stroju?
— Nie poznają cię, władco — zapewnił kanclerz.
— Sądzę, że istnieli już ludzie królewscy bez szaty królewskiej — odparł król — ale być może, że masz słuszność. Mimo to jednak, nie włożę tej szaty i nie pozwolę się ukoronować tą koroną, lecz wyjdę z tego pałacu tak, jak do niego przybyłem.
I kazał wyjść wszystkim obecnym, z wyjątkiem jednego pazia, który był o rok tylko młodszy od niego samego. Jego pozostawił przy sobie dla usługi; a wykąpawszy się w czystej wodzie, otworzył dużą, starą skrzynię i wyjął z niej ordynarny kabat skórzany i kożuch barankowy, które był nosił ongi, pasąc na wzgórzu kędzierzawe owce pasterza. Ten prosty ubiór przywdział teraz, a do ręki wziął gruby kij pastuszy.
A mały paź rozszerzył w zdumieniu swe błękitne źrenice i rzekł z uśmiechem:
— Władco, widzę twą szatę i berło, ale gdzież korona?
A król zerwał gałąź dzikiego krzewu, pnącą się na balkon i zrobił z niej wieniec i włożył na głowę.
— To będzie moja korona — odparł.
Tak przybrany udał się do wielkiej sali, gdzie nań czekali dygnitarze państwa.
A ci, zobaczywszy go, poczęli szydzić, a kilku zawołało:
— Władco, lud oczekuje króla, a ty mu ukazujesz żebraka. A inni sarkali:
— Zaprawdę, hańbą okrywa nasz kraj i nie godzien jest być naszym królem.
On jednak nie odrzekł ani słowa, lecz zbiegłszy z lśniących schodów porfirowych, w bronzowej bramie skoczył na swego wierzchowca i pojechał do katedry, a obok niego biegł mały paź. A lud zgromadzony na ulicy śmiał się i drwił:
— Oto przejeżdża błazen królewski!
A król ściągnął uzdeczkę i przystanął i odparł:
— Nie, gdyż ja to jestem królem. — I opowiedział im swoje dwa sny.
A z tłumu zebranych wystąpił mężczyzna i rzekł z goryczą:
— Panie, zali nie wiesz, że zbytki bogacza żywią ubogiego? Żyjemy z waszego przepychu, a wasze występki dają nam chleb. Gorzko jest pracować dla twardego pana, ale bardziej gorzko nie mieć dla kogo pracować. Czy sądzisz, że krucy przyniosą nam pożywienie? I jakże chcesz te rzeczy zmienić na lepsze? Zali powiesz kupującemu: Tyle masz płacić, a sprzedającemu: za tę cenę masz sprzedawać? Nie sądzę. Wracaj więc do swego pałacu i okryj się cenną purpurą i delikatną tkaniną. Co cię obchodzi nasza niedola i nasze cierpienia?
— Alboż bogaty nie jest bratem ubogiego? — spytał młody król.
— Tak — odparł człowiek — a imię brata bogatego — Kain.
A oczy młodego króla napełniły się łzami i dalej ruszył wśród pomruku i szmeru ludu, a mały paź, trwogą zdjęty, uciekł i porzucił go.

A w bramie katedry, żołnierze zagrodzili mu drogę włóczniami, krzycząc:
— Czego tu szukasz? Przez te drzwi nikomu wchodzić nie wolno, tylko królowi.
A twarz jego rozpłomieniła się gniewem i rzekł:
— Ja jestem królem! — I odtrącił ich włócznie i wszedł do katedry.
A stary biskup, zobaczywszy go w stroju pastuszym, powstał z tronu swego zdziwiony i spytał:
— Synu mój, zali to jest strój królewski? A jakąż koroną mam cię ukoronować i jakie berło włożyć w twe dłonie? Zaprawdę, dzień dzisiejszy powinien być dla ciebie dniem radości, a nie poniżenia.
— Czyż radość ma się stroić w to, co stworzyła zgryzota? — spytał młody król. I opowiedział mu swoje dwa sny.
A biskup wysłuchawszy, zmarszczył czoło i rzekł:
— Synu mój, jestem starcem, przeżywającym już zimę żywota, i wiem, że wiele złego dzieje się na świecie. Dzicy rabusie przychodzą z gór i porywają drobne dzieci i sprzedają je murzynom. Lwy zaczajone czyhają na karawany, i rzucają się na wielbłądy. Dziki odyniec ryje zboże w dolinie, a lisy obgryzają na wzgórzach winną latorośl. Piraci grasują wzdłuż wybrzeży i palą łodzie rybaków i zabierają im sieci. W słonych bagnach żyją trędowaci, w chatach wyplatanych z trzciny i nikomu nie wolno się do nich zbliżać. Żebracy wloką się ulicami miast i strawę spożywają razem z psami. Zali możesz temu zaradzić? Zali do łoża swego przyjmiesz trędowatego, a żebraka posadzisz przy swym stole? Zali lew i odyniec usłuchają twego rozkazu? Alboż Ten, co stworzył nędzę, nie jest mędrszy od ciebie? Przeto nie chwalę twego postępku, lecz nakazuję: wróć do swego pałacu i rozwesel twarz i przywdziej szatę godną króla, a wówczas ukoronuję cię złotą koroną i berło perłami wysadzane włożę do twej dłoni. A o snach swoich zapomnij! Niedola tego świata zbyt jest ciężka dla jednego człowieka, a cierpienia zbyt wielkie, by jedno serce mogło im podołać.
— I ty to mówisz w tym domu? — spytał młody król i, przeszedłszy mimo biskupa, wstąpił na schodki ołtarza i stanął przed wizerunkiem Chrystusa.
Stał przed wizerunkiem Chrystusa, a po obu jego stronach błyszczały cudne naczynia złociste: kielich z żółtem winem i czara z świętym olejem. Ukląkł przed wizerunkiem Chrystusa, a duże świece płonęły przed ołtarzem, wysadzanym klejnotami, a dymy kadzidła w cienkich, błękitnych smugach wznosiły się nad jego głową. Pochylił głowę w kornej modlitwie, a kapłani w swych sztywnych komżach powoli cofnęli się od ołtarza.
Nagle na ulicy wszczął się zgiełk i wrzawa, i do kościoła wtargnęli rycerze z obnażonymi mieczami i powiewającymi pióropuszami na błyszczących hełmach.
— Gdzież jest ten marzyciel, ten opowiadacz snów? — krzyczeli. — Gdzież jest ten król w łachmanach żebraczych? Ten młokos, hańbą okrywający nasz kraj? Postanowiliśmy go uśmiercić, albowiem niegodzien jest władać nami.
A młody król pochylił głowę i dalej się modlił, a, skończywszy modły, wstał z klęczek i powiódł po nich spojrzeniem pełnem żalu.
I patrz! Przez kolorowe witraże wpłynęła światłość słoneczna i otoczyła go aureolą, i utkała na nim szatę ze złotych promieni, piękniejszą od tej, którą miał nosić przy koronacji. Suchy kij pastuszy puścił świeże pędy i zakwitnął liljami, bielszemi od pereł. Gałąź z dzikiego krzewu, którą oplótł głowę, okryła się różami, czerwieńszemi nad rubiny. Bielsze od pereł były lilje, a łodyżki ich były z błyszczącego srebra. Czerwieńsze od rubinów były róże, a listki ich były z lanego złota. I oto stał w szacie królewskiej, a klejnotami wysadzane skrzydła ołtarza roztworzyły się; a z kryształu monstrancji spłynęła nań cudowna jasność mistyczna. Stał oto w szacie królewskiej, i chwała boża napełniała cały przybytek, a święci w rzeźbionych niszach zdawali się poruszać. Stał przed nimi w pysznej szacie królewskiej, a z organów wypłynęły potężne dźwięki, i zabrzmiały fanfary, a chór chłopców zaintonował hymn uroczysty.
A lud w zbożnej trwodze padł na kolana, rycerze ukryli w pochwach miecze i złożyli mu hołd, a twarz biskupa zbladła, i ręce mu drżały.
— Wyższy ode mnie cię ukoronował — zawołał, klękając przed nim.
A młody król zstąpił ze stopni ołtarza i poprzez tłumy ludu skierował się w stronę pałacu. Ale nikt nie śmiał spojrzeć na jego oblicze, gdyż było niby oblicze anioła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Oscar Wilde i tłumacza: Maria Feldmanowa.