Szczęśliwy książę
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szczęśliwy książę |
Pochodzenie | Prawdziwy przyjaciel. Opowiadania |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa, Kraków |
Tłumacz | Maria Feldmanowa |
Tytuł orygin. | The Happy Prince |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Na wysokim cokóle, górując nad miastem, wznosił się pomnik szczęśliwego księcia. Cały był pokryty delikatnymi listeczkami, oczy miał z dwóch błyszczących szafirów, a na pochwie jego miecza świecił olbrzymi rubin.
Ogromnie go też podziwiano — ogromnie.
— Jest tak piękny, jak kurek na dachu — zauważył jeden z radców miejskich, usiłujący przez okazywanie artystycznych skłonności zdobyć sobie dobre imię. — Tylko mniej użyteczny od kurka — dodał, obawiając się, by go nie posądzono o brak zmysłu praktycznego... co wcale nie byłoby zgodne z prawdą.
— Czemu nie jesteś takim, jak szczęśliwy książę? — pytała czuła matka swego synka, który płakał, by mu zdjęto księżyc z nieba. — Szczęśliwy książę nigdy o nic nie płacze.
— Jestem kontent, że przynajmniej jeden człowiek na świecie jest całkiem szczęśliwy — mruknął zawiedziony w swych nadziejach przechodzień, rzucając okiem na pomnik.
— Wygląda jak anioł — mówiły chłopczyki-sieroty, wychodząc z katedry w purpurowych płaszczykach i śnieżno-białych kryzach.
— Skąd wiecie, jak wygląda anioł? — spytał profesor matematyki. — Przecieżeście go nigdy nie widzieli.
— O, widzieliśmy... we śnie! — odpowiedziały dzieci.
A profesor matematyki zmarszczył czoło i gniewnie zsunął brwi, z zasady będąc przeciwnikiem wszelkich snów dziecinnych.
Pewnej nocy przelatywała nad miastem jaskółeczka... Towarzyszki jej przed sześciu tygodniami odfrunęły już do Egiptu; ona jedna tylko została zakochawszy się w prześlicznej trzcinie. Po raz pierwszy ujrzała ją była na wiosnę, uganiając nad rzeką za dużym, żółtym motylem; wówczas to, zachwycona smukłością trzciny, nieruchoma zawisła w powietrzu i wszczęła rozmowę.
— Czy wolno cię kochać? — spytała jaskółka, przyzwyczajona zmierzać zawsze wprost do celu. A trzcina głęboko się przed nią pochyliła.
Więc jaskółeczka poczęła fruwać dokoła trzciny, skrzydełkami muskając wodę, na której tworzyły się lekkie fale. Był to rodzaj zalotów, trwających całe lato.
— Śmieszny związek — świegotały inne jaskółki — toż ta trzcina niema żadnego majątku, a tak liczną rodzinę. Bo w istocie brzegi rzeki całkiem były porosłe trzciną.
Z nadejściem jesieni wszystkie jaskółki odleciały za morze. Wówczas jaskółeczka uczuła się bardzo osamotnioną, i miłość do trzciny poczęła ją niecierpliwić.
— Niepodobna prowadzić z nią porządnej rozmowy — mówiła — przytem zaczynam ją podejrzewać o brzydką kokieterję, bo wszak najwidoczniej flirtuje z wiatrem. I istotnie, za każdym powiewem wiatru, trzcina wykonywała przed nim najwdzięczniejsze dygi.
— Przyznaję, że jest gospodarna i lubi zacisze domowe — mówił ptak — ale ja lubię podróżować, więc i moja żona musi to lubić.
— Pójdziesz ze mną? — spytała wreszcie jaskółka. Ale trzcina przecząco potrząsnęła głową — zbyt była przywiązana do ojczyzny.
— Więc igrałaś mem uczuciem — zawołała jaskółka. — Dobrze! Ja lecę teraz na piramidy. Żegnaj! — I odfrunęła.
Niezmordowanie szybowała przez cały dzień, a wieczorem doleciała do jakiegoś miasta.
— Gdzie teraz zamieszkam? — mówiła do siebie. — Sądzę, że miasto poczyniło przecież odpowiednie przygotowania.
Wtem zobaczyła pomnik na wysokim cokole.
— Tu pozostanę — zawołała radośnie — doskonały będę mieć nocleg na świeżem powietrzu. — To rzekłszy, wygodnie usiadła w zagłębieniu u stóp księcia.
— Mam złocistą sypialnię — mówiła do siebie z zadowoleniem, rozglądając się dokoła. W chwili jednak, gdy, ukrywszy główkę pod skrzydełkiem, zabierała się do snu, spadła na nią duża kropla deszczu.
— Dziwne! — zawołała jaskółka, otrząsając się — na niebie nie ma najlżejszej chmurki, gwiazdy świecą i migocą, a jednak deszcz pada. Klimat północnej Europy jest istotnie okropny! Trzcina lubiła wprawdzie deszcz, ale powodował nią najzwyklejszy egoizm.
Wtem padła na nią druga kropla deszczu.
— Do czego służy właściwie taki pomnik, skoro nie może nawet dać schronienia przed deszczem? Obejrzę się raczej za jakim dobrym kominem — szepnęła do siebie, zabierając się do lotu.
Ale zanim jeszcze rozwinęła skrzydełka, uczuła na sobie trzecią kroplę deszczu. Podniosła więc wzrok i zobaczyła... co zobaczyła?
Oczy szczęśliwego księcia były napełnione łzami, i łzy spływały mu po złotych policzkach. Twarz jego w świetle księżyca tak była piękna, że serce jaskółeczki zadrżało współczuciem.
— Kto jesteś? — spytała.
— Jestem szczęśliwym księciem.
— Więc czemu płaczesz? — spytała jaskółka. — Całkiem przemokłam od twych łez.
— Kiedy jeszcze żyłem i miałem ludzkie serce — mówił pomnik — nie wiedziałem, co znaczą łzy; — mieszkałem bowiem w pałacu Sans-Souci, do którego troska nie miała przystępu. Dnie spędzałem na zabawach z towarzyszami, a wieczorem aranżowałem tańce i zabawy w wielkiej sali balowej. Dokoła ogrodu biegł bardzo wysoki mur, ale mnie nigdy nie przyszło na myśl zapytać, co się za nim znajduje, tak mi było dobrze i wesoło. Dworzanie nazywali mnie szczęśliwym księciem, i istotnie byłem szczęśliwy — o ile radość oznacza szczęście. Tak żyłem i tak umarłem. A teraz, kiedy nie żyję, umieszczono mnie na tym cokole, tak wysoko, że mogę widzieć całą rozpacz i nędzę mojego miasta, i serce moje, aczkolwiek z ołowiu, bezustannie płakać musi.
— Go? Więc nie jest cały ze złota? — szepnęła do siebie jaskółka. Zbyt była uprzejma, by głośno czynić podobne osobiste uwagi.
— Daleko stąd — mówił pomnik swym cichym, melodyjnym głosem — daleko stąd, w wąskiej uliczce, stoi nędzny, stary dom. Jedno z okien jest otwarte — mogę przeto widzieć siedzącą przy stole kobietę; ma bladą zmęczoną twarz i szorstkie, czerwone ręce, a palce pokłute igłą, gdyż jest hafciarką. Haftuje złote lii je na atłasowej sukni, którą nosić będzie na balu dworskim najpiękniejsza dama honorowa królowej. Na wąskiem łóżeczku, w ciemnym kącie izdebki, leży chory chłopczyk. Zrywa się w niespokojnym śnie gorączkowym i błaga o pomarańcze. Ale matka nie może mu nic dać, prócz wody studziennej, więc chłopczyk płacze i jęczy. Jaskółeczko, jaskółeczko, czy nie zechciałabyś jej zanieść tego rubinu, świecącego w pochwie mego miecza, bo moje nogi tak są mocno przytwierdzone do tego cokółu, ze nie mogę się ruszyć.
— Kiedy mnie oczekują w Egipcie — odparła jaskółka. — Towarzyszki moje lecą wzdłuż Nilu i rozmawiają z wielkiemi kwiatami lotosu. Niezadługo ułożą się do snu w grobie wielkiego króla. Ubrany jest w kosztowne żółte szaty i zabalsamowany. Na szyi ma łańcuch z bladozielonego nefrytu, a ręce zeschłe niby żółte liście.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — czy nie możesz zostać u mnie przez tę jedną noc i być moją wysłanniczką? Chłopczyk taki spragniony, a matka jego tak smutna.
— Kiedy ja w gruncie rzeczy nie wiele sobie robię z chłopców — odparła jaskółka — bo gdy zeszłego lata mieszkałam nad rzeką, dwaj niedobrzy chłopcy, synowie młynarza, ustawicznie rzucali za mną kamieniami. Wprawdzie mnie nie trafili, bo my, jaskółki, latamy zbyt szybko, a ja pochodzę z rodziny sławnej nawet zagranicą z chyżego lotu, ale w każdym razie był to z ich strony pewien rodzaj lekceważenia.
Szczęśliwy książę miał jednak minę tak smutną, że jaskółeczka szczerze się zmartwiła.
— Bardzo tu zimno — rzekła — ale mimo to zostanę u ciebie przez dzisiejszą noc i będę twą wysłanniczką.
— Dziękuję ci, jaskółeczko — rzekł książę.
Więc jaskółka wydzióbała z pochwy księcia olbrzymi rubin i, trzymając go w dzióbku, wzbiła się wysoko ponad dachy miejskie.
Przeleciała koło wieży katedry, strzeżonej przez białe aniołki z marmuru, przeleciała koło zamku, z którego dochodziły dźwięki muzyki tanecznej. Prześliczna dziewczyna wyszła na balkon ze swym ukochanym.
— Jak cudnie migocą gwiazdy — szepnął młodzieniec — i jak czarodziejska jest potęga miłości.
— Czy też moja suknia będzie gotowa na bal! — odparła — kazałam na niej wyhaftować złote lilje. Ale te hafciarki takie są leniwe.
Jaskółeczka pofrunęła nad rzekę i zobaczyła latarnie, wiszące u masztów okrętowych; i pofrunęła w stronę ghetta i zobaczyła starych żydów, jak się targują i pieniądze ważą na wagach miedzianych. Wreszcie doleciała do starego, nędznego domu i przez otwarte okno zajrzała do wnętrza mieszkania. Chory chłopczyk rzucał się niespokojnie w śnie gorączkowym, a matka zdrzemnęła się nad haftem, tak była znużona. Więc jaskółeczka wleciała do izby i położyła olbrzymi rubin na stoliku, obok naparstka kobiety. Potem cichutko podleciała do łóżeczka i skrzydełkami poczęła chłodzić rozpalone czoło chłopczyny.
— Jak mi chłodno — szepnął chłopczyk — zdaje mi się, że wnet wyzdrowieję. — I popadł w sen głęboki, pokrzepiający.
— Wówczas jaskółeczka ruszyła z powrotem do szczęśliwego księcia i opowiedziała mu, co uczyniła.
— Dziwne — rzekła — tak zimno na świecie, a mnie nagle zrobiło się całkiem ciepło.
— To dlatego, że spełniłaś dobry uczynek — rzekł książę, a jaskółka zamyśliła się nad jego słowami i zasnęła. Myślenie zawsze ją przyprawiało o senność.
O świcie zerwała się i poszybowała w stronę rzeki, by się wykąpać.
— Co za rzadki fenomen — zadziwił się profesor ornitologii, właśnie przechodzący przez most. — Jaskółka w zimie! — I napisał o tem długi artykuł i umieścił go w jednym z najpoczytniejszych dzienników. Artykuł wzbudził ogólne zainteresowanie, obfitował zresztą w taki balast słów, że prawie nikt nie wiedział, o co chodzi.
— Dziś wieczór lecę do Egiptu — powiedziała sobie jaskółka, a myśl ta sprawiała jej rozkosz królewską. Tymczasem odwiedzała wszystkie pomniki, aż wreszcie spoczęła na szczycie wieży kościelnej. Gdziekolwiek się ukazała, dolatywał ją świegot wróbli: Co za dostojna cudzoziemka! I jaskółka świetnie się bawiła.
Gdy księżyc ukazał się na niebie, pofrunęła do szczęśliwego księcia.
— Czy dasz mi jakie zlecenie do Egiptu? — bo właśnie jestem na odlocie.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — czy nie mogłabyś zostać u mnie jeszcze przez jedną noc?
— Oczekują mnie w Egipcie — odparła jaskółka — jutro moje towarzyszki ruszą do drugiego wodospadu. Tam hipopotam spoczywa wśród sitowia, a na olbrzymim tronie siedzi bóg Memon. Całą noc spogląda na gwiazdy, a ukazanie się gwiazdy porannej wita przeciągłym okrzykiem radości, poczem znów popada w milczenie. W południe żółte lwy przychodzą gasić pragnienie nad brzegami rzeki; oczy mają zielone jak beryle, a ryk ich głośniejszy jest od huku wodospadu.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — daleko, daleko stąd, na drugim krańcu miasta, widzę młodego człowieka w ciasnej izdebce na poddaszu. Siedzi przy biurku, pochylony nad papierami, a przed nim, w szklance z wodą, wiązaneczka zwiędłych fiołków. Włos ma ciemny i jedwabisty, usta ponsowe jak owoc granatu, oczy duże, rozmarzone. Próbuje dalej pisać rozpoczęty dramat, ale palce mu drętwieją z zimna. Ogień dawno wygasł w piecu, a młodzieniec zemdlał już raz z głodu.
— Więc jeszcze przez dzisiejszą noc zostanę u ciebie — rzekła jaskółka, która istotnie miała dobre serce. — Czy mam mu także zanieść rubin?
— Ach, Boże! — westchnął książę — ja już nie mam drugiego rubina; oczy mi tylko zostały, lecz są one z drogocennych szafirów, przed tysiącem lat przywiezionych z Indji. Wydziob mi jedno i zanieś je głodnemu młodzieńcowi. Sprzeda go jubilerowi, kupi sobie za niego pożywienia i opału i dokończy swój dramat.
— Kochany książę — rzekła jaskółka — tego uczynić nie mogę. I poczęła płakać.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — zrób, jak ci powiedziałem.
Więc jaskółeczka wydzióbała księciu jedno oko i uleciała z nim do izdebki na poddaszu. Łatwo się tam dostała, bo w dachu była ogromna dziura, i przez nią jaskółka wleciała do wnętrza domu. Młody człowiek, z głową wspartą na dłoniach, dumał tak głęboko, że wcale nie słyszał szelestu skrzydeł ptaka i dopiero po jego odlocie zobaczył wśród zwiędłych fjołków cudnie błyszczący szafir.
— Zaczynają mnie wreszcie uznawać — zawołał. — Niewątpliwie podarek od jakiegoś gorącego wielbiciela. Teraz będę mógł skończyć mój dramat — szeptał, a twarz jego jaśniała radością.
Nazajutrz jaskółka poleciała do portu. Usiadła na maszcie wielkiego okrętu i przyglądała się, jak majtkowie na grubych linach wloką skrzynie i paki z towarami.
— Ohoj! ohojoj — krzyczeli za każdem pociągnięciem liny.
— Odjeżdżam do Egiptu — zawołała jaskółka, ale nikt na nią nie Zwracał uwagi, więc z nadejściem nocy odfrunęła do szczęśliwego księcia.
— Przyleciałam, by cię pożegnać — zawołała.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — czy nie mogłabyś zostać u mnie jeszcze przez noc dzisiejszą?
— Już zima — odparła jaskółka — i za parę dni spadnie zimny, szkaradny śnieg. A w Egipcie słońce gorąco pieści teraz zielone palmy, a krokodyle leżą w kałuży i leniwie się przeciągają. Towarzyszki moje budują gniazda w świątyni Baalbek, a białe i różowe gołąbki, gruchając z sobą, przyglądają się ich robocie. Kochany. książę, muszę cię teraz opuścić, ale nigdy cię nie zapomnę i zaraz z wiosną przylecę tu do ciebie i przyniosę ci dwa cudowne kamienie, na miejsce tych, które darowałeś. Rubin będzie czerwieńszy od róży czerwonej, a szafir tak błękitny, jak wielkie morze, dzielące mnie od Egiptu.
— Tam, w najdalszej dzielnicy miasta — odparł szczęśliwy książę — stoi mała dziewczynka, sprzedająca zapałki. Ale zapałki wysypały się jej na ulicę i przemokły, i nikt ich nie chce kupować. Ojciec ją obije, jeśli nie przyniesie do domu pieniędzy, i dlatego biedactwo płacze. Nóżki ma bose i główkę odkrytą na tym strasznym wichrze. Wydziob mi drugie oko i zanieś jej, to ojciec jej nie ukarze.
— Jeszcze przez dzisiejszą noc zostanę u ciebie — rzekła jaskółka — ale oka ci nie wydzióbię, bo byłbyś już przecie całkiem ślepy.
— Jaskółeczko, jaskółeczko — rzekł książę — zrób, jak ci powiedziałem.
— Więc jaskółka wydzióbała księciu drugie oko i uleciała z nim ku miastu. Zatoczyła krąg nad głową dziewczynki z zapałkami i wypuściła z dzióbka klejnot, który padł prosto na zziębniętą rączkę dziecka.
— Jakie śliczne szkiełko! — radośnie zawołała dziewczynka i, zapominając o wszystkiem, pobiegła do domu.
A jaskółka napowrót przyleciała do księcia i rzekła: — Teraz jesteś ślepy, więc nazawsze pozostanę z tobą.
— Nie, jaskółeczko — odparł biedny książę — ty musisz odejść do Egiptu.
— Nazawsze zostanę z tobą! — powtórzyła jaskółka, zasypiając u stóp księcia.
Cały dzień następny siedziała na ramieniu księcia i opowiadała mu dziwne historje o wszystkiem, co widziała w dalekich krajach. Opowiadała mu o wszystkiem, co widziała. Opowiadała o czaplach, jak w długich szeregach stoją nad brzegami Nilu, dzióbami łowiąc złote rybki; i opowiadała o sfinksie, co jest tak stary, jak świat i żyje w pustyni i wie o wszystkiem; i opowiadała o kupcach, jak powoli kroczą obok swych wielbłądów, niosąc w rękach bryły bursztynu; i o królu Gór księżycowych, czarnym jak heban i modlącym się do olbrzymiego kryształu; i o zielonym wężu, który śpi na palmie, a dwudziestu kapłanów karmi go plackami z miodem; i o karzełkach, co na szerokich listkach przepływają wielkie morze i wiecznie prowadzą wojnę — z motylami.
— Jaskółeczko kochana — rzekł książę — cudowne mi opowiadasz historje, ale nad wszystko zajmujące jest ludzkie cierpienie. Żadna tajemnica nie jest tak wielka i potężna, jak niedola człowieka. Wzięć nad miasto, jaskółeczko, a później mi opowiesz, co tam widziałaś.
Więc jaskółeczka szybowała nad miastem i widziała bogaczy, opływających w zbytkach i rozkoszy, podczas gdy żebracy ginęli u ich progów. I szybowała nad ciemnemi uliczkami i widziała blade twarzyczki zgłodniałych dzieci, posępnie patrzących na smutne, ponure ulice. Pod arkadami mostu zobaczyła dwóch chłopczyków; wzajem oplatali się ramionkami, chcąc się rozgrzać.
— Tak nam się chce jeść — jęczeli.
— Niewolno tu leżeć — burknął policjant przechodząc koło mostu, i biedne dzieci w mroku i deszczu musiały szukać innego schronienia.
A jaskółeczka poleciała do księcia i opowiedziała mu, co widziała.
— Cały jestem pokryty złotem — rzekł książę — musisz ze mnie zdejmować listek po listku i rozdawać je moim ubogim. Wszyscy ludzie żyjący sądzą, że złoto daje szczęście.
Więc jaskółeczka odejmowała dzióbkiem jeden złoty listek po drugim, aż wreszcie szczęśliwy książę, ogołocony z wszystkich ozdób, stał się zupełnie szary. I jeden listek po drugim jaskółeczka nosiła ubogim, a twarzyczki dzieci zaróżowiły się i rozweseliły.
— Teraz mamy co jeść! — szczebiotały na ulicach.
A później nadszedł śnieg, a za nim mróz. Ulice wyglądały, jakoby były całe ze srebra, tak się świeciły i migotały. Długie sople lodu, niby sztylety kryształowe, zwieszały się z dachów, ludzie chodzili otuleni w ciężkie futra, a chłopczyki w czapkach naciśniętych na uszy ślizgali się, gdzie tylko napotkali zamarzniętą sadzawkę.
Biednej jaskółeczce było z każdym dniem zimniej i zimniej, ale zbyt kochała księcia, by go mogła porzucić. Zbierała okruszynki przed piekarnią, gdy piekarz się oddalał, i starała się rozgrzać, ustawicznie trzepocząc skrzydełkami.
Ostatecznie jednak uczuła, że zbliża się jej koniec. Tyle jeszcze miała sił, by podlecieć na ramię księcia.
— Żegnaj, kochany książę — szepnęła — czy mogę ucałować twą rękę?
— Cieszę się, jaskółeczko, że wreszcie odlatujesz do Egiptu; zbyt długo się już tu zatrzymywałaś — rzekł książę. — Ale musisz mnie pocałować w usta, bo cię kocham.
— Ja nie odlatuję do Egiptu — odparła jaskółka — lecz do krainy Śmierci. Śmierć jest siostrą snu, nieprawdaż?
I ucałowała szczęśliwego księcia w usta i nieżywa padła u jego stóp. W tejże chwili z wnętrza pomnika wydobył się dziwny dźwięk, jakby coś pękło. I istotnie pękło w nim serce ołowiane. Bo też mróz był straszliwy...
Nazajutrz wczesnym rankiem burmistrz przechadzał się po mieście w towarzystwie radców miejskich. Przechodząc koło pomnika, rzucił nań okiem i krzyknął:
— Na Boga! Jakże nędznie wygląda szczęśliwy książę!
— Jak nędznie! — zawtórowali jednogłośnie radcy, którzy zawsze podzielali zdanie burmistrza i bliżej podeszli do pomnika.
— Rubin wypadł mu z pochwy i oczu już niema, ani pozłótki — rzekł burmistrz — wygląda teraz jak ostatni żebrak.
— Jak ostatni żebrak — powtórzyli radcy.
— I nawet nieżywy ptak leży u jego nóg — oburzył się burmistrz. — Będziemy musieli co prędzej wydać rozporządzenie, że ptakom wzbronione na tem miejscu umierać. — A sekretarz burmistrza na poczekaniu wniosek ten zaprotokółował.
Wkrótce usunięto pomnik szczęśliwego księcia. — Nie jest już ładny, więc niema też żadnego celu istnienia — objaśnił profesor historji sztuki.
Następnie przetopiono pomnik w giserni, a burmistrz zwołał zgromadzenie, celem obrady, co począć z metalem.
— Oczywiście musimy mieć inny pomnik — rzekł burmistrz — niechże więc będzie mój!
— Mój! — równocześnie zawołali wszyscy radcy i rozpoczęli sprzeczkę. Gdy o nich słyszałem po raz ostatni, sprzeczka ta ciągle jeszcze nie była ukończoną.
— Dziwne — mówił inspektor giserni — to pęknięte serce z ołowiu, w żaden sposób nie da się przetopić. Musimy je odrzucić. — I odrzucił je na śmietnik, gdzie leżała martwa jaskółka.
— Przynieś mi dwie najkosztowniejsze rzeczy z mojego grodu — rzekł Bóg do jednego z aniołów, a anioł przyniósł ołowiane serce i martwego ptaka.
— Dobry zrobiłeś wybór — rzekł Bóg — bo ptak ten wiecznie będzie śpiewał w mych rajskich ogrodach, a szczęśliwy książę po wieki chwalić mnie będzie w moim złotym grodzie.