Prawdziwy przyjaciel (Wilde, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Prawdziwy przyjaciel
Pochodzenie Prawdziwy przyjaciel. Opowiadania
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. The Devoted Friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRAWDZIWY PRZYJACIEL



Pewnego razu stary szczur wodny wysławił głowę ze swej dziury. Miał duże krągłe oczy i szorstkie siwe bokobrody, a ogon podobny do podłużnego kawałka czarnej gumy. Właśnie pływały po stawie młode kaczęta, wyglądające jak stado żółtych kanarków, a matka ich, całkiem biała, o prawdziwie czerwonych nogach, uczyła je stawać na głowie.
— Nigdy się nie dostaniecie do dobrego towarzystwa, dopóki nie nauczycie się stać na głowie — mówiła do nich po raz niezliczony, pokazując jak się to robi. Ale pisklęta nie zwracały na nią uwagi. Były tak młode, że wcale nie rozumiały, co to za korzyść znaleźć dostęp do towarzystwa.
— Co za nieposłuszne dzieci! — krzyknął stary szczur. — Zasługują doprawdy, by je potopić.
— Wcale nie — odparła kaczka — każdy początek jest trudny, a rodzice nie mogą nigdy być dość cierpliwi.
— Ach! Nie znam zupełnie tych uczuć rodzicielskich — rzekł stary szczur — bo nie mam rodziny. Istotnie, nigdy nie byłem ożeniony i nigdy też nie myślę się żenić. Miłość jest wcale dobrą rzeczą, ale przyjaźń jest znacznie wznioślejszą. Zaprawdę, nie znam na świecie nic równie szlachetnego i wzniosłego, jak prawdziwa przyjaźń.
— A jakież, proszę, są wasze pojęcia o obowiązkach prawdziwej przyjaźni? — zagadnęła zielona makolągwa, co siedząc na pobliskiej wierzbie, słyszała poprzednią rozmowę.
— Tak, tego właśnie i ja pragnęłabym się dowiedzieć — rzekła kaczka. I przypłynąwszy nad brzeg stawu, stanęła na głowie, aby dzieciom swym dać dobry przykład.
— Co za głupie pytanie! — krzyknął szczur. — Oczywiście, że od przyjaciela wymagałbym, aby się dla mnie poświęcał.
— A jakim byłbyś ty względem niego? — spytał ptaszek, kołysząc się na srebrnej gałązce i trzepocząc skrzydełkami.
— Nie rozumiem twego pytania — odparł.
— Więc pozwól, a opowiem ci historję na ten temat — rzekła makolągwa.
— Czy ta historja mnie dotyczy? — spytał szczur. — Jeśli tak, to chętnie posłucham, gdyż nadzwyczajnie lubię opowiadania.
— Da się do ciebie zastosować — odparła makolągwa; i, sfrunąwszy z gałązki, usiadła nad brzegiem stawu i opowiedziała historję o prawdziwym przyjacielu.
— Razu pewnego — poczęła makolągwa — żył sobie poczciwy chłopiec, Janek.
— Czy był bardzo zdolny? — spytał szczur.
— Nie — odparła makolągwa. — Nie sądzę, aby był posiadał jakiekolwiek wybitne zdolności, bo odznaczał się tylko dobrem sercem i wesołą, krągłą, zawsze pogodną twarzą. Mieszkał w mizernej chałupce, sam jeden tylko, i po całych dniach pracował w swym ogrodzie. Ale też w całej okolicy nie było ogrodu równie uroczego. Rosły tam stokrótki i gwoździki, i kaletki, i hjacenty różnokolorowe. Kwitły róże damasceńskie i duże krokusy liljowe i złote, fjołki ciemne i białe. Orliki kwitły i bazylijki, majoranek i pierwiosnki, barwinki błękitne i purpurowe piwonje; — wszystkie kwitły kolejno, w odpowiedniej porze, jedne po drugich, tak, że zawsze ogród przedstawiał się pięknie i miłe wokół siebie roztaczał wonie.
Janek miał wielu przyjaciół, ale najserdeczniejszym ze wszystkich był Hugo, młynarz. Istotnie, bogaty młynarz tak bardzo był dlań serdeczny, że ani razu nie przeszedł koło jego ogrodu, aby się nie oparł o parkan i nie zerwał dużej wiązanki kwiatów lub pęku jarzyn, zależnie od tego, jakie owoce były właśnie dojrzałe.
— Prawdziwi przyjaciele powinni wszystko posiadać wspólnie — zwykł był powtarzać młynarz, a Janek potakiwał i uśmiechał się, dumny, że ma przyjaciela o tak szlachetnych przekonaniach.
Czasami, co prawda, sąsiedzi bardzo się dziwili, że bogaty młynarz niczem się nie odwzajemnia Jankowi, pomimo, że w młynie miał setki worów pełnych mąki i sześć krów mlekodajnych i całe stada wełnistych owiec. Janek jednak nigdy nie zadawał sobie podobnych pytań, i nic mu nie sprawiało takiej rozkoszy, jak przysłuchiwanie się tym cudownym uwagom, które młynarz wygłaszał o bezinteresowności prawdziwej przyjaźni.
Poza tem ciągle pracował w swym ogrodzie. Podczas wiosny, lata i jesieni czuł się bardzo szczęśliwym, ale gdy zima nadeszła i nie miał kwiatów ni owoców, by je wynosić na targ, nieraz ucierpiał wtedy od głodu i chłodu i często udawał się na spoczynek bez kolacji, posiliwszy się paru suchemi gruszkami i twardymi orzechami. Przytem był przez całą zimę bardzo osamotniony, gdyż młynarz nigdy go wtedy nie odwiedzał.
— Nie powinienem odwiedzać Janka, dopóki śnieg leży — mawiał młynarz do swej żony — albowiem ludzi strapionych należy pozostawiać samych, a nie naprzykrzać się im wizytami. Takie jest przynajmniej moje zapatrywanie na punkcie przyjaźni i jestem pewny, że mam słuszność. Wolę przeto zaczekać do wiosny; wtedy go odwiedzę i przyjmę od niego duży koszyczek pierwiosnków, czem mu wielką sprawię przyjemność.
— Doprawdy, jak ty zawsze myślisz i troszczysz się o innych — odparła żona, siedząc wygodnie w dużym fotelu, przed trzaskającem na kominku ogniskiem. — Rozkosz prawdziwa słyszeć cię mówiącego o przyjaźni. Jestem pewna, że sam pastor nie powiedziałby tak pięknych rzeczy, pomimo że mieszka w domu trzechpiętrowym i nosi złoty pierścień na małym palcu.
— Ale czy nie moglibyśmy zaprosić Janka do nas? — zagadnął najmłodszy synek młynarza. — Skoro Janek jest teraz w biedzie, to ja odstąpię mu połowę mej zupy i pokażę białe króliki.
— Jakiż z ciebie głuptas! — krzyknął młynarz. — Nie wiem istotnie, poco cię posyłam do szkoły. Zdaje się, że wcale tam nie korzystasz. Jakto, więc nie wiesz, że gdyby Janek tu przyszedł i zobaczył nasz ogień na kominku i smaczną kolację i dużą beczkę czerwonego wina, musiałby uczuć zazdrość, a zazdrość jest uczuciem strasznem, mogącem wypaczyć najlepszą nawet naturę. A ja absolutnie nie dopuszczę, by natura Janka została wypaczoną. Jestem najlepszym jego przyjacielem i zawsze będę czuwał, by nie był narażony na zgubne pokusy. Zresztą, gdyby Janek tu przyszedł, mógłby też zażądać, bym mu dał trochę mąki na kredyt, a tego uczynić bym nie mógł. Mąka co innego, a przyjaźń także co innego, i nigdy nie należy brać jednego za drugie. Tak, zupełnie to różne słowa i różne też mają znaczenie. To przecież widoczne.
— Jak ty świetnie mówisz! — ozwała się żona, nalewając sobie szklankę gorącego ale’u; — doprawdy, że o mało nie zasypiam. Tak samo, jakobym była w kościele.
— No tak — odparł młynarz — bardzo wielu ludzi postępuje dobrze, ale bardzo niewielu umie dobrze mówić, z czego wynika, że mówienie jest rzeczą trudniejszą i bardziej dystyngowaną. — Co powiedziawszy, rzucił surowe spojrzenie na najmłodszego synka, który uczuł się tak zawstydzonym, że zwiesił głowę i oblał się purpurowym rumieńcem, wreszcie rozbeczał się nad swą herbatą. Był jednak tak młody, że należy go usprawiedliwić.
— Czy to już koniec historji? — spytał szczur.
— Skądże! — oburzyła się makolągwa — to dopiero początek.
— W takim razie jesteś bardzo zacofana — rzekł szczur. — Każdy dobry nowelista opowiada teraz od końca ku początkowi, a kończy środkiem. Tak nakazuje nowa metoda. Dużo o tem słyszałem tymi dniami od pewnego krytyka, który przechadzał się z pewnym młodzieńcem dookoła stawu, rozmawiając o tej kwestji. Jestem przekonany, że miał słuszność; nosił bowiem błękitne okulary i miał dużą łysinę, a ilekroć młodzieniec robił jakąś uwagę, on odpowiadał: ph! Ale proszę, opowiadaj dalej swoją historję. Niezmiernie lubię tego młynarza. Ja sam posiadam mnóstwo pięknych przymiotów, i dlatego tak wielką dla niego uczuwam sympatję.
— Otóż — poczęła znów makolągwa, przestępując z nóżki na nóżkę — skoro tylko zima minęła i pierwiosnki zaczęły otwierać swe blade gwiazdeczki, młynarz oznajmił swej żonie, że pójdzie odwiedzić Janka.
— Jakie ty masz dobre serce! — wykrzyknęła żona. — Ustawicznie myślisz tylko o drugich. A nie zapomnij zabrać z sobą dużego kosza na kwiaty.
Więc młynarz związał skrzydła wiatraka silnym łańcuchem żelaznym i wyszedł z domu z dużym koszem na ręku.
— Dzień dobry, Janku — przywitał młynarz przyjaciela.
— Dzień dobry — odpowiedział Janek, wsparty na łopacie, śmiejąc się radośnie od ucha do ucha.
— I jakże ci się wiodło przez zimę? — spytał młynarz.
— Ach, istotnie! — wykrzyknął Janek. — Jakże jesteście dobrzy, że o to pytacie. Niestety, miałem dość ciężkie czasy, ale na szczęście nadeszła już wiosna, i jestem znów wesół, i wszystkie moje kwiaty dobrze się rozwijają.
— Często o tobie mówiliśmy tej zimy — mówił znów młynarz — i dziwiliśmy się, jak sobie dajesz radę.
— To bardzo ładnie z waszej strony — radośnie zawołał Janek — obawiałem się bowiem, żeście o mnie zapomnieli.
— Janku, jestem zdumiony! — odparł młynarz. — Przyjaźń nie zna zapomnienia. To właśnie stanowi największy jej urok. Ale boję się, czy ty wogóle rozumiesz poezję życia. Śliczne atoli, widzę, masz pierwiosnki!
— Naprawdę są bardzo ładne, i szczęście dla mnie, że tyle ich zakwitło — odparł Janek. — Właśnie je zamierzam zerwać i sprzedać w mieście córce burmistrza, a za te pieniądze odkupić sobie taczkę.
— Odkupić taczkę! Wszak nie chcesz przez to powiedzieć, że ją sprzedałeś? Byłoby to wielkiem głupstwem z twej strony!
— Tak — przyznał Janek — byłem jednak zmuszony to uczynić. Bo wiecie, zima ta była dla mnie bardzo ciężka, i nie miałem co za kupić kęsa chleba. Więc naprzód sprzedałem srebrne guziki od mej odświętnej kapoty, następnie srebrny łańcuszek, później dużą fajkę, a wreszcie zmuszony byłem sprzedać taczki. Ale teraz wszystko to odkupię napowrót.
— Janku — rzekł młynarz — ja ci odstąpię moją taczkę. Wprawdzie w niezbyt dobrym znajduje się stanie; jedna strona całkiem odpadła i kółka także połamane, ale mimo to robię ci z niej podarek. Wiem, że to z mej strony bardzo wspaniałomyślnie, i niejeden będzie mnie z tego powodu uważał za głupca, ale ja nie jestem, jak inni ludzie. Mojem zdaniem, wspaniałomyślność jest istotą przyjaźni, zresztą dla siebie kupiłem już nową taczkę. Tak, możesz być co do tego całkiem spokojny — dostaniesz moją taczkę.
— Tak, istotnie, to bardzo wspaniałomyślnie z waszej strony! — wykrzyknął Janek, a jego krągła, pogodna twarz zapłonęła radością. — Ja z łatwością naprawię tę taczkę, bo właśnie mam w domu nową deskę.
— Nową deskę! — krzyknął młynarz. — Właśnie tego mi potrzeba do naprawy dachu na stodole. Ogromna się w nim zrobiła dziura, i zboże całkiem mi zamoknie, jeśli jej nie naprawię. Jak to dobrze, że mi o tem przypomniałeś! Dziwne zaiste, jak jeden dobry czyn natychmiast wywołuje drugi. Ja ci dałem taczkę, a ty zaraz obdarzasz mnie deską. Wprawdzie laczka znacznie większą ma wartość, niż deska, lecz prawdziwa przyjaźń nie zważa na takie drobnostki. Proszę cię, daj mi zaraz tę deską, a jeszcze dziś zabiorę się do roboty.
— Zgoda! — wykrzyknął Janek, natychmiast wybiegając po deskę.
— Niezbyt wielka ta twoja deska — rzekł młynarz, obejrzawszy ją — i zdaje mi się, że po naprawieniu dziury w moim dachu nic chyba nie zostanie do naprawy taczki, ale przyznasz, że to już nie moja wina. A teraz, skoro ja ci przyrzekłem taczkę, sądzę, że w zamian ty mi dasz trochę kwiatów. Oto kosz, i sądzę, że mi go napełnisz.
— Mam go napełnić? — spytał Janek mocno zakłopotany. Kosz bowiem był bardzo duży, i biedny chłopak widział, że jeśli go napełni, nie będzie już miał żadnych kwiatów do sprzedania, a tak bardzo pragnął odzyskać swe srebrne guziki.
— Oczywiście! — odparł młynarz. — Przyznasz przecie, że za taczkę mogę chyba żądać od ciebie trochę kwiatów. Może się mylę, ale mojem zdaniem, przyjaźń, prawdziwa przyjaźń, winna być wolna od wszelkiego egoizmu.
— Mój drogi przyjacielu! — wybuchnął Janek. — Z chęcią oddaję wam wszystkie kwiaty z mego ogrodu. Więcej mi zależy na waszem dobrem mniemaniu, niż na odzyskaniu kiedykolwiek tych srebrnych guzików. I co prędzej pomknął w głąb ogrodu, zerwał wszystkie pierwiosnki i napełnił nimi kosz młynarza.
— Do widzenia, Janku! — żegnał go młynarz, dochodząc w stronę wzgórza, z deską na ramieniu i dużym koszem kwiatów w ręku.
— Do widzenia! — odparł Janek, żwawo zabierając się znów do roboty, tak był uradowany taczką.
Nazajutrz zajęty był przywiązywaniem opadających pędów bluszczu nad bramą, gdy usłyszał głos młynarza, który go wołał po imieniu. Zbiegł więc szybko z drabiny i przez parkan wyjrzał na ulicę.
Istotnie zobaczył młynarza, dźwigającego na plecach ogromny wór mąki.
— Mój drogi Janku — rzekł młynarz — czy nie chciałbyś odnieść mi do miasta tego wora mąki?
— Och, bardzo mi przykro — począł Janek — ale doprawdy jestem dziś ogromnie zajęty. Postanowiłem przywiązać wszystkie pnącze i podlać kwiaty i skosić trawę.
— Tak — odparł młynarz — ale wobec tego, że ja ci dałem taczkę, nieuprzejmie to z twej strony odmawiać mi drobnej przysługi.
— Ach, nie mówcie taki — zawołał Janek. — Ja dla wszystkich pragnąłbym być uprzejmym. — I chwyciwszy czapkę, wziął na ramiona ciężki wór i powlókł się z nim w stronę miasta.
Dzień był bardzo skwarny, a droga tak pełna kurzu, że zanim Janek przebył sześć mil, uczuł się strasznie znużonym, i musiał usiąść i wypoczywać. Przezwyciężył się jednak i ostatecznie dotarł do miasta. Sprzedawszy mąkę po bardzo dobrej cenie, śpiesznie wracał do domu, gdyż obawiał się, że w nocy mogliby go napaść rabusie.
— Ciężki miałem dzień — mówił do siebie Janek, udając się na spoczynek. — Jestem jednak zadowolony, że nie odmówiłem młynarzowi, który jest przecież moim najlepszym przyjacielem, a prócz tego darował mi jeszcze taczkę.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, młynarz przybiegł, by odebrać pieniądze za wór mąki, ale Janek był tak zmęczony, że leżał jeszcze w łóżku.
— Dalibóg! — zawołał młynarz — widzę, że jesteś bardzo leniwy. Mając zamiar obdarzyć cię taczką, sądziłem istotnie, że energiczniej umiesz pracować. Lenistwo jest wielkim grzechem, i nie ścierpiałbym, aby którykolwiek z mych przyjaciół był opieszały lub niedbały. Nie powinno cię dziwić, że mówię z tobą tak otwarcie. Nie przyszłoby mi do głowy postępować w ten sposób, gdybym nie był twym przyjacielem. Ale jakaż byłaby korzyść z przyjaźni, gdyby nie można było mówić otwarcie, co się myśli? Każdy może prawić komplimenta i schlebiać i starać się o względy, ale prawdziwy przyjaciel zawsze mówi nieprzyjemne prawdy i nie waha się sprawić przykrości. I jeśli jest prawdziwie szczerym przyjacielem, to często nawet tak postępuje, wiedząc, że postępuje dobrze.
— Bardzo mi przykro — usprawiedliwiał się Janek, przecierając oczy i zrywając z głowy nocną czapeczkę — ale byłem ogromnie znużony, więc postanowiłem poleżeć dziś trochę dłużej w łóżku i słuchać śpiewu ptaków. Czy wiecie, że ilekroć słucham śpiewu ptaków, lepiej następnie pracuję?
— Bardzo mnie to cieszy — szybko odparł młynarz, klepiąc Janka po ramieniu — bo właśnie chcę cię zabrać z sobą, skoro tylko się ubierzesz, abyś mi naprawił dziurę w dachu.
Biednemu Jankowi bardzo było spieszno do roboty w ogrodzie, gdyż kwiaty już od dwóch dni nie były podlane; nie śmiał jednak odmówić młynarzowi — tak dobremu swemu przyjacielowi.
— A czy nie uważalibyście za nieuprzejmość, gdybym odpowiedział, że jestem dziś ogromnie zajęty? — badał cicho i nieśmiało.
— Oczywiście — odparł młynarz. — Sądzę, że niewiele chyba żądam od ciebie, wobec tego, że zamierzam ci odstąpić taczkę, ale skoro odmawiasz, to zaraz stąd odejdę i sam naprawię dziurę w dachu.
— Ach! przenigdy! — krzyknął Janek i wyskoczywszy z łóżka, spiesznie się ubrał i poszedł ku stodole młynarza. Pracował cały dzień aż do zachodu słońca, a wtedy przyszedł doń młynarz, by zobaczyć, jak mu idzie robota.
— I cóż, Janku, czy dach już naprawiony? — spytał przyjaźnie.
— Tak, właśnie skończyłem — odparł Janek, schodząc na dół po drabinie.
— Ach! — rzekł młynarz — żadna praca nie daje tyle zadowolenia, jak ta, którą spełniamy dla innych.
— Prawdziwa rozkosz, słuchać jak ładnie mówicie — odparł Janek, siadając i ocierając pot, co mu strugami spływał z czoła — ogromna rozkosz. Ale obawiam się, że ja nigdy nie będę miał tak pięknych myśli.
— Ach! nabędziesz je z czasem — uspokajał młynarz. — Tylko oczywiście, musisz sobie zadawać więcej trudu niż dotychczas. Teraz uczysz się dopiero praktycznej strony przyjaźni; kiedyś przyswoisz sobie także teorję.
— Czy naprawdę sądzicie, że ją sobie kiedyś przyswoję? — pytał Janek.
— Bezwątpienia! — potwierdził młynarz. — Ale teraz, skoro już dach naprawiony, najlepiej będzie, gdy pójdziesz do domu i wypoczniesz. Jutro bowiem, wczesnym rankiem musisz mi wygnać owce na pastwisko.
Janek nie miał odwagi dać jakąkolwiek odpowiedź, a nazajutrz wczesnym rankiem młynarz stał już przed jego chałupką z dużem stadem owiec, z którem Janek niebawem ruszył w góry. Strawił cały dzień na wypędzeniu owiec na paszę i zapędzeniu ich napowrót do obory, a gdy wieczorem wrócił do swej izdebki, był tak znużony, że zasnął na krześle i zbudził się dopiero nad ranem.
— Śliczną będę dziś miał pogodę — rzekł do siebie, szybko zabierając się do roboty w ogrodzie.
Wszelako nigdy nie miał czasu zająć się naprawdę kwiatami, gdyż młynarz co dnia wysyłał go za swemi sprawami do miasta, lub posługiwał się nim przy młynie. Biedny Janek był chwilami bardzo strapiony i obawiał się, czy jego kochane kwiaty nie pomyślą, że o nich zapomniał; pocieszał się tylko tem, że młynarz jest jednak najlepszym jego przyjacielem. — Zresztą — powtarzał sobie — daje mi przecież taczkę, a to już dowodzi czystej wspaniałomyślności.
Tak więc Janek pracował dalej dla młynarza, a młynarz mówił rozmaite piękne rzeczy o przyjaźni, które Janek notował w notatniku i odczytywał wieczorem, będąc bardzo obowiązkowym uczniem.
Pewnego wieczora zdarzyło się, że Janek siedział właśnie przed kominkiem, na którym płonęły drzazgi, gdy za drzwiami rozległo się głośne pukanie. Noc była bardzo burzliwa, a wiatr tak świszczał i wył straszliwie, że w pierwszej chwili Janek pomyślał, iż wiatr tak trzaska drzwiami. Niebawem jednak pukanie ozwało się po raz drugi i trzeci, silniejsze niż poprzednio.
— Zapewne jakiś biedny podróżny — pomyślał Janek, biegnąc ku drzwiom. Otworzywszy je, ujrzał młynarza z latarnią w jednej, a dużą laską w drugiej ręce.
— Mój drogi Janku — zawołał młynarz — jestem w wielkim kłopocie. Mój najmłodszy syn spadł z drabiny i potłukł się tak mocno, że muszę wezwać lekarza. Ale on mieszka daleko, przytem noc tak okropna, i właśnie mi przyszło do głowy, że lepiej będzie, jeśli ty pójdziesz zamiast mnie. Wiesz przecie, że ci oddam taczkę, więc słusznem jest, byś się w jakikolwiek sposób odwzajemnił.
— Naturalnie! — żywo potwierdził Janek. — Uważam to za zaszczyt dla siebie, że do mnie się zwracacie, i natychmiast ruszam w drogę. Tylko musicie mi pożyczyć swej latarni, bo noc jest tak ciemna, że mógłbym wpaść do fosy.
— Bardzo mi przykro — odparł młynarz — ale to jest nowa latarnia, i wielka byłaby szkoda, gdyby się zepsuła.
— W takim razie obejdę się bez niej — rzekł Janek, i włożywszy duży kożuch i ciepłą czapkę szkarłatną, obwiązał szyję ciepłym szalem i ruszył w drogę.
Jakże szalała burza! Noc była ciemna, że Janek ledwie mógł rozeznać drogę, a wiatr dął tak silny, że trudno było utrzymać się na nogach. Janek jednak dzielnie maszerował naprzód, a po trzechgodzinnem borykaniu się z wiatrem i burzą, stanął u drzwi doktora i zapukał.
— Kto tam? — zawołał doktór, wysuwając głowę przez okno.
— Janek, panie doktorze.
— Czegóż ty potrzebujesz, Janku? — Synek młynarza spadł z drabiny i mocno się potłukł, więc młynarz prosi, by pan doktór zaraz do niego przybył.
— Dobrze! — odparł doktór, polecając osiodłać konia i podać sobie grube obuwie. Po chwili z latarnią w ręku zszedł ze schodów i pojechał w kierunku młyna; Janek zaś biegł za nim pieszo, wśród ciemności.
Burza jednak wzmagała się z każdą chwilą, a deszcz lał strumieniami, tak, że biedny Janek nie widział już dokąd iść i nie mógł nadążyć za koniem. Wreszcie zupełnie stracił drogę i zabłąkał się wśród trzęsawiska, gdzie też biedak utonął. Zwłoki jego zostały nazajutrz znalezione przez kilku pastuchów, którzy, zobaczywszy jakąś masę, pływającą po czarnej kałuży, podeszli bliżej i, poznawszy biednego Janka, martwe jego ciało zanieśli do chałupki w ogrodzie.
Janek był ogólnie łubiany; to też tłumy ludzi odprowadzały go na cmentarz, a na czele orszaku żałobnego kroczył młynarz.
— Byłem najlepszym jego przyjacielem — mówił młynarz — słuszna więc, bym miał najprzedniejsze miejsce w pochodzie. Szedł więc na czele w długim czarnym płaszczu, od czasu do czasu wycierając sobie oczy dużą jaskrawą chustką.
— Szkoda bardzo tego biednego Janka — mówił kowal wiejski, gdy po pogrzebie cała gromada wygodnie rozsiadła się w karczmie, gorącym winem zapijając słodkie pierniki.
— Dla mnie jest to istotnie szkoda poważna — odparł młynarz. — Miałem bowiem odstąpić mu starą taczkę, a teraz nie wiem doprawdy, co z nią począć. W domu mi tylko zawadza, a tak jest zepsuta, że nikomu nie mógłbym jej odsprzedać. W przyszłości nigdy już nie będę nikomu czynił podarków. Człowiek tylko cierpi z powodu swej wspaniałomyślności.
— Co dalej? — spytał szczur wodny po dłuższej pauzie.
— Nic. To już koniec — odparła makolągwa.
Ale co się stało z młynarzem? — spytał szczur.
— Ach! tego do prawdy nie wiem — odparła makolągwa — i wcale mnie to nawet nie obchodzi.
— Widzę z tego, że wzajem jakoś nie macie dla siebie sympatji — zauważył szczur.
— Zdaje mi się, że wcale nie pochwyciłeś morału tej historji — odcięła się makolągwa.
— Czego? — zapiszczał szczur. — Morału.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że w historji tej tkwi jakiś morał?
— Naturalnie — potwierdziła makolągwa.
— W takim razie wybuchnął szczur tonem bardzo rozdrażnionym — w takim razie, powinnaś mnie była o tem uprzedzić, zanim zaczęłaś opowiadać. Gdybyś to była zrobiła, nie byłbym się przysłuchiwał, lecz z góry byłbym ci powiedział: ph! taksamo jak ów łysy krytyk w błękitnych okularach. Na szczęście mogę to jeszcze powiedzieć teraz. I szczur najcieńszym swym głosem pisnął: ph! zakręcił ogonem i napowrót uciekł do swej dziury.
— Jakże ci się podobał szczur wodny? — zagadnęła kaczka, w parę minut później nadpływając ku brzegowi. Niewątpliwie posiada on pewne zalety, ale co do mnie, to mam tak silne instynkta macierzyńskie, że nie mogę się powstrzymać od łez na widok zatwardziałego starego kawalera.
— Boję się, że go znudziłam — odparła makolągwa. — Bo fakt jest, że opowiedziałam mu historję z morałem.
— Ach! To eksperyment zawsze wielce niebezpieczny — rzekła kaczka.
A ja się z nią zgadzam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Oscar Wilde i tłumacza: Maria Feldmanowa.