Mały bohater/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały bohater |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wąską ścieżką w prastarym lesie szli dwaj Indjanie z pokolenia Komanczu.
Promienie południowego słońca z trudnością przeświecały poprzez gęstwinę liści i gałęzi, to też wokoło panował półmrok zielonkawy. Z głębi lasu odzywał się od czasu do czasu ryk przytłumiony bawołu, wycie głuche wilka lub pisk ptaka drapieżnego, i znów następowała cisza, jakgdyby sam las przysłuchiwał się ginącym wdali tonom. Mimo upału i gorąca grunt pod krzewami był wilgotny i skutkiem tego wprawne oko Indjan łatwo rozróżniało ślady jelenia, dzika, lekkie kroki wilka i szerokie łapy króla lasów północno-amerykańskich — niedźwiedzia.
Starszy Indjanin, idący przodem, miał narzucony na plecy płaszcz, podbity futrem niedźwiedziem; za szerokim pasem tkwił tomahawk, czyli siekiera bojowa indyjska, i długi nóż myśliwski; obok widniała prochownica i kołysał się kapciuch z tytuniem; przez ramię miał przerzuconą dubeltówkę, a na nogach lekkie obuwie indyjskie, zwane mokasynami.
Twarz Indjanina, nacechowana pewną dumą i powagą w spojrzeniu, nie była zeszpecona tatuowaniem, jak to się często zdarza u czerwonoskórych, którzy chętnie wykłuwają i napuszczają farbą rozmaite rysunki na swej skórze. Czarne włosy, w górę zaczesane, ozdobione były trzema długiemi piórami ze skrzydeł orła skalnego, znak godności wodza plemienia.
Młodszy Indjanin, lat może piętnastu, uzbrojony podobnie, jak starszy, tylko mniej bogato, smukły i zgrabny, miał w rysach twarzy takie podobieństwo do starszego, iż z pierwszego rzutu oka można było poznać, że jest synem wodza.
Szersza ścieżka pozwoliła im od jakiegoś czasu iść obok siebie.
Wtem młody nachylił się nagle ku ziemi i począł pilnie przypatrywać się śladom. Starszy przystanął, i spytał przyciszonym głosem:
— Co widzi Chyży Jeleń? Czy ślad niedźwiedzia, czy tropy innego zwierzęcia?
Młody, nie odrywając oczu od ziemi, odpowiedział:
— Niech Czerwony Blask sam spojrzy!
Wódz się pochylił i rzekł po chwili:
— Stopa Indjanina, ale nie z naszego plemienia... Czy Chyży Jeleń odgadnie, kto dziś tędy przechodził?
Młody przyklęknął i badał pilnie lekki ślad, pozostawiony na wilgotnawej ziemi, wreszcie spojrzał roziskrzonym wzrokiem na ojca i szepnął:
— Tędy przechodził Siuks! Czego szukają te tchórzliwe wilki w naszym lesie?
— Mój syn poznał ślad wroga — pochwalił Czerwony Blask. — Siuksowie wdarli się do naszych borów, aby wypatrzeć nasz obóz, a potem nocą napaść, gdyż w otwartej bitwie ci tchórze zawsze ulegną Komanczom. Wielki Duch Indjan odwrócił jednak od nich swe oblicze, gdy zdradził ich obecność wodzowi Komanczów. Czerwony Blask i Chyży Jeleń muszą pośpieszać do domu, aby przyjąć godnie tych nienawistnych gości.
Mówiąc to, zdjął z ramienia dubeltówkę, opatrzył tomahawk i kordelas, a skinąwszy na syna, ruszył w dalszą drogę. Idąc, wsłuchiwali się w każdy szelest, szmer, gotowi zawsze do obrony; ale wokoło nie spostrzegli nic podejrzanego.
Ścieżka leśna przechodziła obecnie przez małą haliznę[1]. Pośrodku tej polanki z pod wysokiej skały, samotnie sterczącej, biło źródło.
Zanim dwaj Indjanie weszli na tę leśną łączkę, przystanęli i rozglądali się bacznie na wszystkie strony.
Już byli niedaleko źródła, gdy uszu ich dobiegł szmer liści i trzask gałęzi. Stanęli. Nagle wszystkie krzewy, otaczające łączkę, zakołysały się i z gąszczu wychyliły się dzikie postaci Siuksów. Rozległ się groźny okrzyk:
— Śmierć Komanczom!
Siuksowie wywijali tomahawkami, napinali łuki i podnosili dzidy. Dwaj napadnięci wycelowali swe strzelby, rozległy się cztery strzały i czterech Siuksów zbroczyło krwią leśną polankę; pozostali jednak szybko rzucili się na dwóch Komanczów, aby nie dopuścić do nowego nabicia wystrzelonych dubeltówek.
Wtem odezwał się grzmiący głos wodza:
— Wojownicy, nie strzelajcie! To wódz Komanczów i jego syn. Musimy ich dostać żywcem, aby zginęli na palu męczeńskim!
Rozkaz wodza przyjęli Siuksowie radosnym okrzykiem: „hugh!“ i zaczęli otaczać Komanczów. Czerwony Blask skoczył wraz z synem ku wystającej skale i, oparłszy się o nią plecami, obydwaj bronili się zajadle. Każdy z Siuksów, który się zbliżył, otrzymywał cios tomahawkiem lub kordelasem. Patrząc na tę walkę, wódz Siuksów krzyknął:
— Niech wódz Komanczów podda się odważnym Siuksom!
— Chytry Wąż niegodzien, by mu Czerwony Blask odpowiadał, jednak wódz Komanczów powie kilka słów: gdyby Czerwony Blask należał do Siuksów, musiałby słuchać Chytrego Węża, ale on jest wodzem Komanczów i kto chce się zapoznać z naszemi tomahawkami, niech po nie przyjdzie!
Siuksowie nacierali coraz goręcej, ale bezskutecznie. Już chcieli zabić strzałami broniących się, gdy ich wódz krzyknął:
— Podli Komanczowie muszą zginąć w mękach na palu! Biada temu, kto ich zastrzeli!
Wydawszy ten rozkaz, wódz wmieszał się między swych wojowników i pomówił z kilkoma na uboczu. Po chwili kilku Siuksów zniknęło w gęstwinie lasu. Gdy pozostali, zachęcani przez wodza, nacierali na Komanczów, a ci, zajęci obroną, nie zważali na boki, nagle poczuli na sobie sznury, któremi ich silnie przykrępowano do skały. Był to podstęp wojenny Chytrego Węża. W ten sposób dostał w swoją moc wodza Komanczów i jego syna.
— Siuksy są tchórze! — zawołał Czerwony Blask. — Pięćdziesięciu wojowników nie mogło dać rady dwom Komanczom; zwyciężyli podłą zdradą!
Za karę zakneblowano mu usta, a gdy i Chyży Jeleń urągał Siuksom w podobny sposób, zrobiono z nim to samo.
Następnie Siuksowie, zabrawszy swych zabitych i rannych, wzięli więźniów na nosze i szybko zniknęli w gęstwinie leśnej.