Malwina czyli domyślność serca/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Wirtemberska
Tytuł Malwina
Podtytuł czyli domyślność serca
Redaktor Konstanty Wojciechowski
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX
WIDMO

Książę Melsztyński, rycerz o czarnej zbroi, igrzyska, gonitwy i wszystko to, co przez jakiś przeciąg czasu tak żywo umysły zajmowało, nazajutrz po dniu turniejów zapomnianem było, gdy każdy, wróciwszy do siebie, wiadomość o ogłoszeniu wojny, a wojskowi rozkaz wymaszegowania w dwudziestu czterech godzinach zastali.
Chociaż o tym wypadku nikt od kilku miesięcy nie wątpił, jednak tak raptowna pewność i nagłe wymaszerowanie nie mogło jak tylko nader wiele zajęcia przynieść wojskowym. Te zajęcia i tysiączne służby obowiązki stały się przyczyną, iż książę Melsztyński nazajutrz po turniejach w przeciągu dnia ani być u Malwiny, ani spotkać jej nigdzie nie mógł.
Malwina, jak drudzy, wiadomość o wojnie u siebie zastała; zastała także listy od ciotki i siostry; każda z nich podług swego sposobu widzenia mówiła jej o księciu Melsztyńskim. Wanda, wspominając Krzewin i rozumiejąc, że Malwina poniekąd równie jak wtedy myśli, ciotka zaś na tem najbardziej gruntując uwagi swoje, iż miłość Ludomira zbyt już była w społeczeństwie znana i od Malwiny jakoby pobłażana, ażeby bez powszechnej nagany odpowiedzi jakiejkolwiek przynajmniej już mu nie dała. Malwina, zawsze prędka do sądzenia się winną, z przykrem wrażeniem przeczytała uwagi ciotki i z bolesnem uczuciem życzenie siostry. Krzewin, Ludomir, wojna, odjazd na nią księcia Melsztyńskiego, rycerz o czarnej zbroi, wspomnienie nawet tego nieszczęśliwego jestestwa, o którym u Dżęgi słyszała i który po tej długiej chorobie mieszkanie odmieniwszy, żadnego śladu po sobie nie zostawił, wszystkie te przedmioty i tysiączne przykre i przeciwne jedne drugim uczucia cisnęły się do serca Malwiny i boleśnie myśli jej niespokojnością napełniały. Obraz wojny, czarną wydany farbą, ustawnie stawał jej w oczach i niemało pomnażał niespokojności. Dzień cały przepędziwszy w smutnych i trwożliwych rozmyślaniach, wieczorem, chcąc się rozerwać, a nie czując ani siły, ani chęci do znajdowania się między ludźmi, umyśliła użyć samotności, korzystając razem z pogodnego wieczora. Zaprząc kazała, i wioząc się sama, nie bardzo uważała, którędy jedzie. Po chwili znalazła się blisko Wilanowa, zajechała na dziedziniec; ale że zamek nie był wtedy zamieszkanym, cichość tam największa panowała; cichość, która po hałaśnym i świetnym dniu przeszłym tem bardziej się i głuchą i smutną wydawała. Malwina wysiadła z pojazdu i weszła do ogrodu. Słońce już było zaszło i blask księżyca oświecał tylko odwieczne szpalery, poważne świry i statuy kamienne, świadki owe wieków dawnych, które tyle już pokoleń przeżyły, tyle odmian koło siebie widziały.[1] Malwina, u której odwaga nie była cnotą wrodzoną, nie bardzo śmiała oczu podnosić na te posągi cieniem okryte, którym promień księżyca, niekiedy przez liście przedzierający się, ruchu jakiegoś zdawał się udzielać. Do tego jeszcze trwożliwa pamięć Malwiny przypomniała jej wieść, mocno między pospólstwem zakorzenioną, jakoby w wilanowskich ogrodach widmo jakieś nadzwyczajne czasem miało się pokazywać. Wtem zegar na wieży zamkowej godzinę dziewiątą wybił, i Malwina, coraz bardziej strwożona, wspomniała, że od tej godziny w poniedziałki mało kto bywał w ogrodzie dla przesądu zadawnionego, że wtedy właśnie widmo to nocne wśród ciemnoty zjawiać się zwykło. Nieszczęściem trafiło się właśnie, że tego dnia był poniedziałek, i Malwina, która przy jasnem jeszcze słońcu z Warszawy wyjeżdżając, ani pomyśliła o tych wszystkich bajach, w tej chwili umysł jej, tylu smutnemi uczuciami zmęczony i osłabiony, temi nawet drobnemi szczegółami przelęknionym został. Nie śmiejąc na dziedziniec wracać, bo znowuby przez cały ogród przechodzić trzeba, gdzie każda biała statua stawała się marą dla niej, w grobową płachtę odzianą, wolała w przeciwną udać się stronę. Zbiegła do dolnego ogrodu i odetchnęła swobodniej, gdy się w ulicy nad łachą znalazła. Ta ulica, z jednej strony wysokim lipowym szpalerem brzeżona, z drugiej strony do samej wody dochodzi. Księżyc w całym blasku wzniesiony nad łachą, srebrną pręgą ją przedzielał, a słowik wdzięcznym swoim głosem ciszę przerywając, zdawał się chcieć wypędzić okropność z serca Malwiny, a słodką tylko melancholją napełnić. Malwina, trochę już spokojniejsza, została zdolna cenić piękności tej nocy wspaniałej, szal i kapelusz zdjęła, by lepiej z powietrza korzystać. Wietrzyk igrał w jej włosach i z białym muślinem, którym była odzianą; a ktoby ją był wtedy spotkał, mógłby ją wziąć łatwo nie za marę okropną, ale za ducha powiewnego. Ławka na końcu ulicy nad wodą stała. Malwina doszła do niej i siadła; strach ją był niemal zupełnie opuścił, ale skłonność do rozrzewnienia się i ściśnienie serca nie ustawały jeszcze. Rok mijał właśnie, jak w tym samym miesiącu, o tej samej niemal porze Ludomira była poznała w Krzewinie. Wieluż zdarzeń przez ten rok doświadczyła? wieleż uczuć dotąd jej obcych doznała? wieleż nadziei przyćmionych? wiele odmian zgasłych?... Zdawało jej się, to wszystko wspominając, że dłużej żyła przez ten rok jeden, niż przez resztę bytu swojego na ziemi.
Wtem dumania jej przerwane, a strach znowu wzbudzonym został postrzeżeniem figury, idącej ku niej z końca ulicy; lecz wkrótce uspokojoną została, gdyż poznała, że to był książę Melsztyński. Nie śmiałbym nigdy przerywać samotności twojej, śliczna Malwino, rzekł do niej przybliżając się, ani naprzykrzać się powtórzeniem wyrazów nieszczęśliwego uczucia, które gdy nie jest dzielonem, aż nadto nieznośnem być musi; lecz rozpacz czasem zuchwałym czyni. Rozpacz serce moje zajęła, gdy nie widząc cię dzień cały, w wieczór nie zastałem cię w domu. Jutro równo ze świtem rozkaz mamy rzucać Warszawę; wychodzim na wojnę. Wojna okropna nas czeka; losy wszystkich niepewne. Malwino! myśl, że może przyjdzie zginąć, nie widząc ani pożegnawszy ciebie, nie powtórzywszy ci raz ostatni, że uwielbiam cię nad wszystko w świecie, myśl ta okrutna opanowała całą duszę moją i żadnej innej nie dopuściła rozwagi. Dowiedziawszy się, żeś w tę stronę pojechała, przyleciałem i u nóg twoich o przebaczenie mojej zuchwałości, o litość błagam nad moją rozpaczą! To mówiąc, książę Melsztyński padł u nóg Malwiny i wlepiwszy w nią oczy, z trwogą czekał, rychło ona słowo wyrzeknie.
Tysiąc uczuć cisnęło się w serce Malwiny i moc do odpowiedzi odejmowało zupełnie. Lecz wyraz boleści, wyryty na twarzy Ludomira, przestrogi ciotki tylokrotnie powtórzone i które w ostatnim liście tyle jej uczyniły wrażenia, tkliwe rozrzewnienie, któremu zbiór okoliczności, miejsce, pora, ledwo nie powiem godzina, mocy niezwyczajnej dodawały, a bardziej, jak to wszystko obraz niebezpieczeństw, na które szedł Ludomir, które żywa imaginacja Malwiny najokropniej jej wystawiała, wszystko to, złączone razem opanowało jej duszę i wymogło (rzec mogę), że podniósłszy oczy, podała rękę księciu Melsztyńskiemu i raptownie wymówiła: wróć, książę, tylko szczęśliwie, a po wojnie... Wtem krzyk okropny przerwał jej słowa i widmo nadzwyczajne zmysły jej odjęło. W gęstwinie szpaleru, blaskiem księżyca zupełnie oświeconego, naprzeciwko siebie Malwina ujrzała drugą postać Ludomira; postać ta okropność i rozpacz nosiła na twarzy; nieład włosów i bladość nadzwyczajna mieszkańca już nie tej ziemi wyrażać zdawała się. Malwina zemdlała zupełnie, a książę Melsztyński, który tyłem obrócony do szpaleru, nie mógł widzieć przyczyny jej przestrachu, rozumiejąc, że krzyk ten okropny, któren oboje słyszeli, jedynie sprawiał jej trwogę, niemniej jednak jak Malwina został zlęknionym, widząc ją leżącą bez duszy i tak daleko od wszelkiego ratunku. Oparł o ławkę, a sam poleciał do łachy czerpać wodę w kapelusz nie mając naprędce innego sposobu ratowania jej. Szczęściem, ludzie Malwiny niespokojni, widząc, że tak długo nie wraca, szli właśnie jej szukać i słysząc ten krzyk okropny zbiegli się nad łachę, gdzie znaleźli panią swoją, jak martwą leżącą, a księcia Melsztyńskiego, któremu ten widok przytomność odejmował, w ostatniej rozpaczy.
Nosidła z gałęzi zrobili naprędce, na których omdloną Malwinę do zamku przynieśli, i niemałym strachem nabawili żonę dozorcy pałacu, gdy do jej weszli mieszkania. Malwina, bardziej do trupa niż do żyjącej jeszcze osoby podobna, książę Melsztyński, którego z obłąkania za warjata brać można było, godzina dość już późna, poniedziałek nieszczęśliwy, i relacje, które każdy raptownie czynił o krzyku okropnym, któren wszyscy słyszeli i za nową i nieodbitą pewność istności widma dawali, te wszystkie przyczyny zebrane, łatwo mogły przestraszyć odważniejszą nawet osobę, jak trwożliwą dozorczynię; ale że szczęściem przy tchórzostwie swojem była miłosierną i dobrą, zaraz zaczęła się krzątać, by Malwinie w czem dopomóc. Położyła ją na swojem łóżku, zlała na nią, co tylko kropel miała w całym domu i ręce załamywała, widząc, że to nic nie pomaga. Przecież felczer, który w Wilanowie mieszkał i po którego książę Melsztyński był poleciał, przyszedł zadyszany i mocniejszemi kroplami potrafił Malwinę ocucić nareszcie; lecz to ocucenie nie trwało długo, w ustawiczne znowu mdłości wpadała, między któremi nieprzytomną być się zdawała, i gadając od rzeczy, księcia Melsztyńskiego, ani swoich ludzi nie poznawała. Felczer oświadczył, że mocną ma gorączkę i radził, żeby ją można jak najprędzej do Warszawy odwieść, gdzie i doktora i lepsze wygody mieć mogła, jak w Wilanowie. Pojazd księcia Melsztyńskiego szczęściem się znalazł; przenieśli w niego Malwinę; książę felczera zobowiązał, aby takoż w niego wsiadł i chorą do miasta odwiózł. Sam zaś dostał konia i przy powozie jechał z sercem jak strwożonem, to ci, co żywo kochali, a widzieli kiedy tę, którą kochali, w niebezpieczeństwie życia, najlepiej pojąć potrafią.
Przyjechawszy nareszcie do domu, zaraz Malwinę do łóżka przeniesiono. Obudziwszy najlepszego doktora, książę Melsztyński przywiózł go i nie odstąpił póty, póki ten, obejrzawszy chorą, nie przysiągł mu, że niebezpieczeństwa życia w ten moment nie widzi. Ludomir mało go nie udusił z radości, ściskając go po tej odpowiedzi. Lecz doktor dołożył, że choć niebezpieczeństwa życia w tej chwili właśnie nie widzi, jednak Malwina mocno chorować może, że dużą bardzo ma gorączkę, że ustawnie bez przytomności gada, że słabość ta zdaje się przyczyną moralną wzbudzona i najbardziej spokojności potrzebuje. Książę Melsztyński pół życia byłby oddał, żeby mu wolno było zostać w pokoju Malwiny i pilnować każdego odetchnienia tego jestestwa, od którego życie jego naówczas zawisłe było. Ale doktór, postrzegłszy, że widok Ludomira w obłąkaniu gorączki lękać najbardziej zdawał się Malwinę, nie dozwolił mu zostania przy niej i gwałtem go wyprowadził przyrzekając na tysiączne powtórzone jego prośby, że Malwiny ani na chwilę nie odstąpi i że nazajutrz (to jest za godzin kilka) książęciu będzie wolno widzieć ją jeszcze, co niestety, z rozpaczą przewidywał Ludomir, raz ostatni być miało przed jego wyjazdem, gdyż równo ze dniem rozkaz miał wymaszerowania z Warszawy.




  1. Nie po raz pierwszy spotykamy się w Malwinie z ossjanowskim krajobrazem księżycowym i nie po raz ostatni. Wszelako pamiętać należy, że z równem zamiłowaniem, jak Ossjan, i pod wpływem Ossjana, kreśli pejzaż nocny, oblany światłem księżyca, W. Scott. W Pieśni ostatniego minstrela:

    „Księżyc w pełni świeci mnie...
    Pod drzewami, nad zdrojami
    Tłumy sylfów girlandami
    W przeźroczystej tańczą mgle...“ (I. Słowa Ducha gór).

    „Jasność księżyca olbrzymie Mintu skały oświeca“. (I, 27).

    „Lecz gdy z za chmury wyjdzie księżyc blady,
    A wzniosie łuki i mroczne arkady,
    Mdłem jego światłem bielejąc po wierzchu,
    Czernią się spodem, jak otchłanie zmierzchu,

    Wtedy, wędrowcze, idź, gdy ci się przyda,
    Idź na gruz gmachu świętego Dawida“. (II, 1).

    Księżyc nie jest w Pieśni ostatniego minstrela nigdy tylko dekoracją, jest środkiem nastrojowym.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Maria Wirtemberska, Konstanty Wojciechowski.