Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/10

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


10. Zwierzenie się.

O piątéj godzinie wszystko już było gotowe i ruszono w drogę w należytym porządku.
Pan de Saint-Beat musiał zamienić swego pegaza na okazalszego wierzchowca. Jego duma gaskońska została nieco obrażoną, ale pocieszał się myślą zadowolenia pani de Saint-Herment.
Bigoń, któremu dano małego sabaudzkiego konika okrąglutkiego i bardzo łagodnego, nie posiadał się z radości. Zapomniał o swoim ośle a nawet i o żonie, a przybierając gęstą minę wyglądał arcykomicznie. Jechał w towarzystwie mnicha siedzącego na mule i Malsenia zbrojnego od stóp do głowy.
Nic naturalniejszego. Od Argèlles Bigoń drżał przez całą drogę aż do Massyak. Z kawalerem tak smutnéj miny jakim był pan de Saint-Beat, myślał sobie, że w razie zaczepki nie przedstawiali silnego czoła armii. Obecnie zupełnie co innego.
Dwunastu ludzi zbrojnych było w eskorcie, a jakkolwiek domyślał się, że eskorta nie była jedynie dodaną na to aby uspokoić jego trwogę, pewnym był atoli, że nikt nie śmiałby go zaczepić bezkarnie. Gdyby był słyszał rozmowę podsłuchaną przez swego pana, bezwątpienia, ta gęsta mina nie byłaby tak wyzywającą ale Bigoń ani się domyślał żadnego niebezpieczeństwa.
Przeciwnie, idąc za popędem swéj gadatliwéj natury, właściwéj zresztą wszystkim południowcom, prawił kapelanowi i Malseniowi niesłychane rzeczy o tysiącznych zasadzkach i niebezpieczeństwach, na jakie byli narażeni on i jego pan, o cudach waleczności jakiéj dali dowody w czasie ostatniéj podróży. Opowiadając i zapewniając, że własnėj i jego pana obrony, co najmniéj stu ludzi zmuszony był pozbawić życia, Bigoń swoją osobistością pragnął osłabić tradycyjną waleczność dwunastu parów Karlomana. Z drugiéj strony aby o ile można umniejszyć wartość hojności margrabiego d’Espinchal, mówił:
— Osioł mój jest to wprawdzie osioł, ale trudno znaleźć mu podobnego. Najpierw, jest synem szlachetnéj rassy oślicy, która należała do hrabiego Montleona-en-Barousse jest to prawdziwy Bayard co do waleczności.
Ah! gdybyście go byli widzieli w lesie Camaris jak bronił się przeciw trzem wilkom, z których jeden wielki jak niedźwiedź. Ah! panowie! koń ten jest dobry, ale obawiam się czy posiada towarzyskie i militarne zalety mojego nieszczęśliwego osła.
Pan de Saint-Beat jechał tuż przy margrabi na czele orszaku.
— Pan znasz most Alagnon? — nagle zapytał.
— Doskonale — odrzekł margrabia.
— Czy będzie pan łaskaw powiedziéć mi, na którą godzinę możemy tam stanąć?
— Około wpół do ósmėj.
Kawaler obejrzał się w około; przed półgodziną dopiéro opuszczono dolinę w któréj leży mieścina Massyak, zapadła w otchłań skał jak kubeł w studnię. Okolica, którą przejeżdżano była pustą i nieuprawną kamienie, same kamienie. Kopyta koni uderzając o te odłamki granitu i krzemienia sypały iskry ognia. To nagromadzenie skał, łączące się z pasmem Puy-de-Dôme, przedstawia urwiste wierzchołki, narości i spadki do dziś jeszcze bardzo utrudniające kommunikacyę.
Aby znaleźć drogę możliwą do przebycia, potrzeba było jechać z biegiem Alagnony, przechodząc ją kilkakrotnie wbród. Gaskończyk jednym rzutem oka zauważył to wszystko.
— Czy nie ma innéj drogi do Klermontu? — zapytał margrabiego.
— Nie ma — odrzekł pan d’Espinchal zdziwiony nieco uwagami Telemaka.
— Przepraszam za te wszystkie zapytania, panie margrabio dodał kawaler — ale są one dla pana i dla mnie niemałéj wagi.
— Ah! wytłómacz się, kochany kawalerze.
— Owszem, droga jaką jedziemy nie wydaje mi się bardzo pewną...
— Pod jakim względem?
— Okolica ta właściwą jest do zasadzek, szczególniéj nie dowierzałbym miejscu przy moście d’Alagnon.
Pan d’Espinchal rzucił na swego towarzysza badawcze spojrzenie.
— Pan spodziewasz się napaści? — zapytał.
— Tak jest, z wszelką pewnością.
— A więc jest to zwierzenie się.
— Podsłuchane.
— U mnie?
— U pana.
— Dzisiejszéj nocy?
— Dzisiejszéj nocy. Szczęściem, że intendent pana miał dobrą myśl ulokować mnie w czerwonym zamiast zielonym pokoju.
Czoło margrabiego zachmurzyło się. Gaskończyk zaś niebardzo wiedział w jaki sposób wyjaśnić panu d’Espinchal podsłuchaną tajemnicę.
Margrabia mógł być mu obowiązanym za jego zwierzenie się, ale mógł téż nie być zadowolonym, że ktoś obcy, przyjęty gościnnie w magnackiéj siedzibie, starał się podejść lub dociec jéj tajemnic. Było to prawdziwe szpiegostwo, a Telemak wolałby był przejść pod ogniem czterdziestu zbirów panów Saillans, Szandora i Lagnon, aniżeli być uważanym przez pana d’Espinchal już nie jako szpieg, ale po prostu jako człowiek bez żadnego wychowania.
Wszelako zbyt już się naprzód posunął, aby się cofać, postanowił więc wybrnąć z tego położenia za pomocą wykrętu, w jakie obfitują pomysły południowców. Dla tego, tak zaczął prawić margrabiemu:
— Ponieważ napiłem się wczoraj nieco zadużo, żadną miarą nie mogłem zasnąć. Otworzyłem okno w nadziei, że powietrze nocne orzeźwi mnie i uspokoi rozdrażnione nerwy. Patrząc na księżyc, nagle pod mojém oknem ujrzałem cień zagłębiający się w dziedziniec. Zkąd ten cień pochodził nie mogę powiedziéć. Jednakże zdaje mi się, że w końcu dziedzińca podniosła się jakaś skrytka.
Margrabia uśmiechnął się.
— Mylisz się kawalerze; w dziedzińcu nie ma żadnéj skrytki. Jeżeli patrzyłeś przez okno, to na prawo mogłeś w istocie widziéć wchód do piwnicy; ztąd to zapewne cień musiał wychodzić.
— Zapewne.
— Cień zresztą — dodał margrabia, bynajmniéj mnie nie dziwi. Malseń i kapelan są lunatykami ale dozwalam im tego.
— Cokolwiekbądź, panie margrabio, cień ten zaciekawił mnie. Czyby to był złodziej? Utwierdziło mnie to témbardziéj w domyśle, gdym ujrzał jak przystawiał drabinę do ostatniego okna wychodzącego na dziedziniec.
— Oprócz pańskiego okna z czerwonego pokoju jest tam tylko jedno: to pewno ten błazen wałęsał się.
— Nic nie wiem. Bądź co bądź porwałem za rapir i skoczyłem na dół w nadziei schwytania i ukarania łotra, nie potrzebując robić hałasu lub kazać budzić pana. Było około pierwszéj godziny po północy. Wyskakuję; biegnę za człowiekiem z drabiną; ale nic. Zniknął: gdzie? nie wiem. Drabina leżała na ziemi; zdaje mi się nawet, że potrąciłem o nią.
Powracałem więc ze zwieszoną głową; gdy przechodząc obok skrytki, usłyszałem rozmawiające dwa głosy. Jeden chciał oczekiwać na pana przy bramie zamkowéj i strzelać gdy się w niéj ukażesz. Drugi przekonał go, że lepiéj będzie zaczaić się przy moście Alagnony i tam się z panem rozprawić.
Pierwszy usłuchał drugiego, i przyobiecali sobie akuratność w stawieniu się na oznaczoném miejscu, gdzie do czterdziestu ludzi zbrojnych będzie im czynnie pomagać.
Kawaler zamilkł. Pan d’Espinchal zadumał się przez chwilę, potém podając rękę kawalerowi rzekł:
— Dziękuję!
— Więc cóż pan postanawiasz? — zapytał Telemak.
— Mój kochany kawalerze, muszę być dziś wieczorem w Klermont i nie mam czasu szukać bocznéj drogi wśród skał.
— Przedostaniem się przebojem przez tych rozbójników?
Słowo rozbójników, z trudnością przyszło mu wymówić.
— Przedostanę się nawet przez piekło strzeżone przez wszystkich djabłów.
— Na biesa! — pomyślał Telemak — wściekły waryat, albo też najzuchwalszy Gaskończyk jakiego nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu spotkać.
— Dziwi cię moje postanowienie, kawalerze? — zapytał margrabia.
— Przyznam się, że nadzwyczaj.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się melancholijnie.
— Może być, że jesteśmy w równym wieku, kochany kawalerze — odezwał się margrabia — jednakże proszę cię, uważaj mnie za starszego od siebie. Co mówię? za starszego! Ja jestem już starcem, starcem zużytym i przesyconym wszystkiém. Zaledwie że znałem moich rodziców. Byłem bogaty i panem swéj woli wtenczas, gdy rówiennicy moi zaledwie mogli być paziami. Używałem... Nadużywałem... Dziś, dla podtrzymania mojego nędznego żywota, dla podniety serca prawie już zgasłego, potrzebuję silnych wzruszeń, ciągle nowych rozkoszy, śmiertelnych przygód. Czuję, że źle robię. Ale fatalność towarzyszy méj rassie. Jestem zbyt słaby aby stać się dobrym. Walczę ustawicznie przeciw czemuś co mnie pożera, co mnie oburza. A jednak gdybym był inaczéj wychowany, mógłbym być cnotliwym i bezwątpienia wielkim.
— Ah! panie margrabio! w twym wieku, czyżby już było zapóźno?
Pan d’Espinchal uśmiechnął się złowrogo i wyrzekł:
— Alagnon wypływa z tego pagórka, który widzisz tam przed nami. U źródła pastuch odwróciłby jej bieg. Uważaj ją dalėj. Patrz o pół mili od źródła, w zimie, gdy wiatr drzewa połamie, i upadną ulewne deszcze i śniegi. Jest to potok gwałtowny, którego nie powstrzymałaby tama Roszelli. Mam lat 20... Jestem potokiem... bieg mój jest gwałtowny...
I po tych słowach, margrabia d’Espinchal raptowném poruszeniem ścisnął ostrogami swego czarnego konia i popędził cwałem naprzód...
Za nim podążał cały orszak.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.