Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce wyglądało z po za gór. Białawy pas światła jak przeczysty całun opasywał niebo. Orszak jeźdźców przelatujących pośpiesznie, podobny był do pochodu widm gnanych biczem władcy piekieł.
Alagnon wiła się w ciasném łożysku jak rozwścieczony potwór, pieniła się w około skał tamujących jéj bieg, to znów szemrała łagodnie płynąc po drobnym piasku i białych kamyczkach. Nie ciągle trzymano się jéj brzegów. Droga kamienista miała równie swoje zakręty. Czasami rzeka nikla jeźdźcom z przed oczu, to znów ukazywała się po chwili.
Kawaler zdumiony nie wiedział co myśléć o spokoju pana d’Espinchal. Obwiniał w myśli o straszny egoizm tego człowieka, który z uśmiechem na ustach wiódł swych ludzi i dwóch gości na niechybną śmierć, nie racząc nawet jedném słowem uprzedzić ich o grożącém niebezpieczeństwie.
Z drugiéj strony podziwiał tę niezłomną pogardę śmierci, obiecując zarazem dać poznać margrabiemu, że nietylko on sam jest równie odważnym. To téż z wściekłością spiął ostrogami swego konia, który rżał wydzierając się naprzód.
Usiłował nie dać się wyprzedzić panu d’Espinchal, a ze koń ofiarowany mu przez margrabiego, był szlachetném zwierzęciem, pełném zapału i siły, obydwa jeźdźcy biegli w równéj linii.
— Hop! hop! naprzód Frank! — wolał margrabia na swego czarnego rumaka.
I oba centaury leciały jak szalone, kopyta ich sypały iskry wyrzucając po za siebie kamienie na odległość trzydziestu stóp; nozdrza rozogniały się, a chrapliwe sapanie wydobywało się ze zdyszanych piersi.
Przybiegli do szczytu pagórka zkąd odkrywał się widok na całą okolicę; zatrzymali się. Pan d’Espinchal odwrócił się.
Zbrojni, Malseń, don Gobelet, Bigoń ukazy wali się w głębi doliny, jak czarne punkciki trudne do rozpoznania.
— Czy będziemy czekać na nich? — zapytał kawaler.
— Po co? odparł margrabia. — Czy jedziesz pan ze mną?
— W piekło, margrabio! — sądzę bowiem, że jesteśmy na téj drodze.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się.
— Jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł mu: — ale nie unoś się zbytnią dumą. Znam ja pewne przejście... Ale oto i most d’Alagnon!
U stoku pagórka widać było zarośla. Pośród zarośli, Alagnon błyszczała jak srebrna taśma, a na ostatnim widzialnym planie sterczały stosy kamieni mchem obroste, popękane, zaledwie wsparte jeden o drugi, podobne do sklepienia.
— Domyślałem się — rzekł kawaler.
— A więc! — mówił daléj margrabia — jeżeli chcesz pan uniknąć zasadzki o któréj mi mówiłeś, przedostań się przez rzekę po tym moście. Po drugiéj stronie, skręcisz pan na prawo; objedziesz tę skałę sterczącą przed nami i unikniesz niebezpieczeństwa. Zrozumiałeś pan.
— Doskonale, przejeżdżam przez most.
Wyraz smutnego zawodu uwydatnił się na twarzy pana d’Espinchal.
— Tylko... — dodał Gaskończyk — kładę jeden mały warunek...
— Jaki?
— Że pan przejedziesz pierwszy.
— Zdaje mi się, żem się już panu wytlómaczył dostatecznie.
— Może być do kroćset!... ale ja się jeszcze nie tłómaczyłem. Pan jesteś bogaty, potężny, pełen przyszłości a jednak rzucasz się pod lufy muszkietów. Ja, biedniejszy jestem od Joba na swym barłogu, nic nieznaczący jak ten robaczek co płynie po wodzie na źdźble trawki; nie mam zapewnionego jutra. I ja miałbym się zawalać! cofać! Nie miałbym poszydzić trochę z téj srogiéj bogini którą nazywają śmierć. Hola! panie margrabio, za kogoż to mnie macie? A więc naprzód! Jeżeli pan nie posuwasz się pierwszy to ja nim będę.
Zbrojni margrabiego usiłowali dognać swego pana. Malseń biegł cwałem. Tylko kapelan i Bigoń pozostali w tyle mimo wysileń tego ostatniego.
Skoro pierwsi jeźdźcy nadjechali, Gaspard d’Espinchal wydał rozkazy aby przeprawili się na drugą stronę.
Wjechali w rzekę i niezadługo margrabia i kawaler stracili ich z oczu.
— A teraz naprzód! — zawołał margrabia.
Obydwaj jeźdźcy dobyli pałaszy, każdy z nich chwycił w zęby cugle swego rumaka, w lewą rękę pistolet i jak uragan puścili się po spadzistéj drodze wiodącéj do mostu d’Alagnon.
Tylko przez małą chwilkę pozwolili koniom wytchnąć, poczém z podwójnym impetem rzucili się cwałem naprzód.
W kilka minut stanęli u mostu, który przebiegli jak strzała.
Naówczas rozległ się straszny huk wystrzałów z ręcznéj broni. Tuman kurzu pokrył rzekę. Gdy się nieco rozpierzchnął, obydwa jeźdźcy ukazali się przyczółka mostu, nieruchomi, spinając konie ostrogami i probując jeszcze rozognić swych chwiejących się już rumaków.
Okrzyk zwycięztwa rozległ się dokoła.
Czterdzieści dwie głów wyjrzały z zarośli ogarniając wzrokiem teatr zasadzki.
Napastnicy bez nabitéj już broni, z kolbą podniesioną do góry, z dobytemi pałaszami zbliżali się do mostu wydając przeraźliwe krzyki.
Na czele szedł Szandorat śmiejąc się. Kawaler poznał go po jego śmiechu.
— Zaczynam mocno żałować kawalerze żeś się uparł towarzyszyć mi, rzekł margrabia.
— Dla czego? Most jest wązki a żaden z nas nie został raniony.
— Prawda, a więc broń pan swojéj strony, ja będę bronił mojéj.
Oparli się jeden o drugiego, zasłonięci z jednéj trupem swych koni, z drugiéj parapetem mostu.
Można ich było dosięgnąć z przodu lub z tyłu.
Szandorat śmiał się ciągle złowrogim śmiechem.
Telemak czuł wzrastającą w sobie pogardę śmierci, którą zwykliśmy nazywać odwagą. Nieopisana wściekłość owładnęła nim, oczy krwią mu zaszły. Zgrzytał zębami i pałał chęcią rzucenia się na tę bandę siepaczy.
Zbliżali się oni, straszni, groźni i drwiący jak gdyby byli pewni swoich ofiar.
W ludziach tych nie można było dostrzedz ani obawy ani wahania się. Czterech najbliższych rzuciło się na margrabiego.
— Jeden — krzyknął pan d’Espinchal.
Wystrzelił z pistoletu, jeden napastnik upadł.
— Drugi — dodał Telemak.
Dał ognia z kolei i drugi człowiek padł zabity.
Ale w téj chwili cała banda podnosząc ostrza w górę rzuciła się na margrabiego i jego towarzysza, których pałasze rąbały po téj ludzkiej massie zmuszając ją do cofnięcia się.
Była to chwila odetchnienia, pan d’Espinchal w przyłbicy i okryty pancerzem nie został raniony.
Telemak poczuł coś wilgotnego ściekającego mu po lewem ramieniu.
— Przebacz mi — wołał margrabia.
— Za co? — spytał Gaskończyk z cudowném zadziwieniem.
Nabili czémprędzéj pistolety chwytając za drugie pozostałe w olstrach siodeł. Słychać było tentent nadjeżdżających koni.
— Czyby to moi ludzie przybywali nam na pomoc — rzekł margrabia.
Siepacze pana de Saillans wracali do ataku.
Oblegani dali podwójnego ognia i rzucili się na ziemię. Wymierzone przeciw nim strzały przeszły ponad ich głowami nie dotykając żadnego. Powstali, aby rozpocząć nowe zapasy.
Nagle rozległ się straszny krzyk w szeregach napastników.
— Djabel, djabeł — wołano ze wszech stron.
— Euloginsz na odsiecz! — ryknął potężny glos, rzucając się jak dziki zwierz na gole pałasze.
— Do ataku! — wołał margrabia grzmiącym głosem! — Do ataku, kawalerze!
I było to coś wspaniałego, coś nadludzkiego, ten napad trzech ludzi na czterdziestu kilku. Hasło: Eulogiusz! zelektryzowało pana d’Espinchal i Telemaka.
Rzucili się na napastników z wściekłością zgłodniałych tygrysów napadających stado antylop. Pałasze migotały i łamały się w powietrzu. Straszny odgłos jęków i lamentu konających dochodził ze wszech stron.
Ale nic nie może dać wyobrażenia o wściekłości Eulogiusza. Możnaby powiedziéć, że ten dziki człowiek był niedotykalnym i że jego bose nogi unosiły się na skrzydłach.
Z ciężką maczugą, którą wywijał nad głową, rozbijał by napastnikom skacząc po ich ciałach, a jego ubranie ze skór zwierzęcych ukazywało się raz w powietrzu to znów pośród walczących: uwijał się w téj massie jak zwierz osaczony przez sforę.
Zdziwieni, przestraszeni, pobici, kto mógł ratował się ucieczką w zarośla lub rzekę. Kilku uciekło w góry, wydając przeraźliwe krzyki.
Margrabia, kawaler i Eulogiusz pozostali tylko na placu boju z trupami poległych.