Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/12

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


12. Szandorat.

— Dziękuję — rzekł margrabia do Eulogiusza podając mu zakrwawioną rękę.
Dziki ucałował z uniesieniem tę rękę i przyłożył ją do serca.
— Za co dziękujesz mi — odpowiedział ― wszak wiesz, że jestem na zawsze twoim... — A teraz żegnam cię. — To mówiąc, rzucił się do rzeki w któréj zniknął bez śladu. W dali słychać było tentent koni.
— Czy pan nie jesteś raniony? — zapytał margrabia swojego towarzysza.
— Prawie nie, — odpowiedział Telemak — lekkie zadraśnienie. A teraz gdy jesteśmy już ocaleni i nabrałeś przekonania o mojéj dla ciebie życzliwości, pozwól mi powiedziéć ci panie margrabio, że jesteś djabelnie zajadły.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się i odpowiedział:
— Przyznaję się, żem zawinił. Ale czyż w zawiązku naszéj serdecznéj przyjaźni nie należało téj chwili upamiętnić krwawym chrztem?
— I bez téj próby mogłeś był pan rachować na mnie. Lecz w jakiż sposób puścimy się w dalszą drogę?
— Znalazłem sposób zawołał jakiś głos.
Margrabia i kawaler spojrzeli za siebie.
Dwaj ludzie zabłoceni po uszy, zmoczeni do kości, straszni aż do śmieszności, stanęli przed nimi w uniżonej postawie.
— Don Gobelet — zawołał margrabia.
— Bigoń — krzyknął kawaler.
— Ci sami, prześwietni panowie rzekł Bigoń. — Ci sami, których o mało że nie zamordowano, pokaleczono, poduszono, poszarpano, połamano, pognieciono, poobdzierano, pozabijano, po...
— Dość błaźnie! — wrzasnął kawaler. — Mów zwięźle, albo...
— Ah! panie kawalerze! brak tylko jeszcze pańskiéj pochwy do razów jakie przed chwilą odebrałem, aby otworzyć moje trzydzieści ośm dawnych ran otrzymanych przy oblężeniu...
— Mów śpiesznie i do rzeczy! albo trzydzieści ośm dawnych batów zaraz ci tu wyliczę.
— Dziękuję, panie kawalerze. Ale racz wybaczyć mojemu roztargnieniu. Od czasu jak zobaczyłem moją żonę czuję, żem się odmienił...
— Do rzeczy!
— A więc! Ten świętobliwy człowiek może poświadczyć prawdziwość słów moich. Dostawszy się na szczyt tego wzgórza, spojrzeliśmy w około. Osioł na którym jechała jego wielebność i mój koń powstrzymywali nasze szlachetne zapędy sztywnością swych pedałów. Nasza eskorta znikła. Tylko panów widzieliśmy przed sobą. Wówczas dałem do zrozumienia don Gobeletowi, że należy nam podążać w tę stronę, abyście panowie w razie wypadku mogli znaleźć naszą pomoc Dla tego téż zjechaliśmy z pagórka i wnet znaleźliśmy się pośród tłuszczy djabłów rzucających się na panów a zarazem i na nas.
Idąc za popędem wrodzonéj mi waleczności, skoczyłem z konia, pomogłem kapelanowi zsunąć się z jego osła i z odwagą biegliśmy naprzód, aby zaczaić się za tym pagórkiem, zająć tył nieprzyjacielowi i znieść go niespodzianym i silnym napadem.
Na nieszczęście zapomnieliśmy głównéj rzeczy, to jest naszéj broni. Don Gobelet słusznie zauważył, że broń w takim razie jest bagatelną rzeczą į utrzymywał, że Pan Bóg wie co czyni; że dozwolił On Samsonowi zabić tysiąc Filistynów oślą szczęką, że Mojżesz zapewnił zwycięztwo swojemu ludowi klęknąwszy na górze, podtrzymywany jedynie pod pachy przez kilku żydów.
A że nie mieliśmy żydów pod ręką i gdy dowodzenia don Gobeleta trafiły do mego przekonania, prosiłem go, ażeby klęknął, co téż uczynił z prawdziwie chrześciańską gorliwością. Podtrzymywany przezemnie pod pachy modlił się gorąco. Tym to sposobem zapewniliśmy zwycięztwo.
— W rzeczy saméj tym jedynie sposobem — dodał z powagą mnich potakując swemu kamratowi.
— Pozwól mi dokończyć, wielebny ojcze — ciągnął daléj Bigoń. — Pogrążeni w modlitwie widzieliśmy jak pierzchnął ze wstydem nieprzyjaciel. Chciałem puścić się za nim w pogoń z dobytym pałaszem... ale nie miałem pałasza... Cofnąłem się w stronę pola bitwy w nadziei znalezienia broni, i cóż ujrzałem...
Pod pierwszą arkadą mostu, trzech prześlicznych rumaków skubiących trawkę... panowie!... znajdziecie ich tam jeszcze... zobaczcie!....
— Dla czego sam nie idziesz?
— Ktoś ich pilnuje i obawiam się...
— Czego się obawiasz?
— Lękam się... Boję się aby wściekłość jaką przed chwilą pałałem, nie napadła mnie na nowo i abym nie uśmiercił tego biedaka...
Margrabia nie mówiąc słowa zszedł pod arkadę aby się przekonać o prawdziwości słów Bigonia. Nagle rozległ się wystrzał z ręcznéj broni. Margrabia zachwiał się lecz prostując się po chwili, wybuchnął śmiechem.
— Na biesa dobrze, że mam pancerz na sobie rzekł.
Telemak, kapelan i Bigoń przechylając się z mostu patrzeli z przerażeniem.
Pod arkadą stał człowiek oparty na muszkiecie czekając spokojnie śmierci. Margrabia trzymał w ręku nabity pistolet, lecz po chwili namysłu wystrzelił w powietrze i zatknął broń za pas.
— Szandorat! — zawołał. — To ty chciałeś mnie zamordować?
— Tak — odpowiedział posępny wieśniak.
— Cóżem ci zawinił?
Szandorat spojrzał na swego pana wzrokiem sowy rażonéj promieniem słońca.
— Coś mi zawinił, panie de Massyak — wyrzekł powoli — wiesz o tém dobrze! Coś zrobił z moją siostrą? gdzie ukryłeś moją Blankę?
— Jesteś bardzo poufały mój chłopcze. Ale ruszaj przebaczam ci, bo nie wiesz co czynisz...
— Ale ja nie przebaczam ci!... Jeżeli mnie nie zabijesz, to ja cię zabiję...
Margrabia wzruszył ramionami.
— Jesteś waryatem. Nie wiem nawet czy masz jaką siostrę.
Znalazłbym ją w téj chwili gdybym miał klucz od wieży Montel!...
Margrabia rzucił wzrokiem w około. Ujrzał czarną głowę spozierającą z zarośla. W jednėj sekundzie dał niemy znak; potem podnosząc głos:
— Oto klucz od wieży — wyrzekł. — Idź! Oto mój sygnet. Pokażesz go moim ludziom.. Wpuszczą cię do zamku. Ale pamiętaj jeżeli się mylisz!...
Czarna głowa zniknęła w zaroślach. Szandorat spojrzał na klucz i na sygnet, który włożył na palec, poczém bez wahania, udał się w kierunku wieży do Massyak.
Pod arkadą znajdowały się w istocie trzy konie. Pan d’Espinchal zauważył na siodłach herb pana de Saillans, wyobrażający dwie paszcze osadzone na dwóch srebrnych wieżach.
— Domyślałem się tego! — mruknął. — Zapłacisz mi za to, panie de Saillans!
Przywołał Bigonia, który pośpieszył z zabitych przełożyć siodła na zdobyte konie, poobrywać galony srebrne od siodeł pana de Saillans, nieznacznie wsunąć do kieszeni i skoczyć na trzeciego konia zapraszając kapelana do wspólnego siedzenia.
Bigoń i don Gobelet trzymając się za bary na jednym koniu, w komicznych swych strojach z arcy-komicznemi ruchami, tworzyli gruppę niezmiernie pocieszną.
— Czyś nie zgubił manierki zacny mnichu? — szepnął Bigoń do ucha kapelanowi.
— Nie odpowiedział don Gobelet półgłosem. — Ale sądzę, że lepiéj pozostańmy trochę w tyle dla wychylenia jéj do dna, bo wino kanaryjskie prędko kwaśnieje, a ta djabła manierka zawieszona pod sutanną, paraliżuje wszystkie moje ruchy.
— Słusznie! w pierwszéj wiosce... Czy znajdziemy wioskę po drodze?
— O dwie mile ztąd.
— Dobrze! Napełniemy manierkę kosztem jaśnie panów...
Kawalkada ruszyła daléj. Ale widocznie coś niepokoiło margrabiego. Oglądał się na wszystkie strony. Co chwila zatrzymywał się pod różnemi pozory. Telemak po burzliwém przejściu, powracając do zwykłego stanu nie uważał na nic. Zagłębił się w melancholijnėj zadumie nieodstępnėj jego naturalnemu usposobieniu.
W oznaczonéj wiosce napotkano Malsenia i ludzi zbrojnych; intendent zdawał się mocno zdziwiony opowiadaniem jakiém uraczył go Bigoń. Zapewniał, że nie słyszał najmniejszego strzału, co było nieprawdopodobném.
— Do pioruna — rzekł margrabia, wysłuchawszy ubolewania Malsenia; — tentent koni słyszany przez nas w czasie bójki był zapewne tych rumaków tak walecznie zdobytych przez Bigonia... modlitwą...
Bigoń skłonił się a ciągnąc mnicha za połę:
— Manierka napelniona — szepnął z cicha.
Następnie dobywając z kieszeni pewną ilość drobnéj monety.
— Oto reszta — dodał.
— Z czego?
— Z galonów pana de Saillans.
Don Gobelet uścisnął Bigonia, prawdziwa przyjaźń tych dwóch kmotrów zapuściła już głębokie korzenie.
Margrabia ze swéj strony oddalił się na chwilę od całej gruppy. Przeszedł podwórko oberży, w którėj się zatrzymali i wyszedł na drogę wiodącą do Alagnon.
Tu zatrąbił trzy razy w mały rożek z kości słoniowéj przywieszony do pasa i wkrótce Eulogiusz stanął przed nim.
— No cóż? — zapytał margrabia.
— Skończone! — odparł dziki.
I wręczył margrabiemu klucz i sygnet niedawno powierzone Szandoratowi.
— A człowiek?
— Obraził cię, chciał cię zabić, zabiłem go.
Margrabia skrył swoją głowę w obie dłonie. Po chwili, gdy ją podniósł, Eulogiusz, podobny do złego ducha ukazującego się w czarnych godzinach, zniknął mu z przed oczu.
Pan d’Espinchal westchnął głęboko, obmył sobie twarz i ręce w Alagnonie i powrócił do swoich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.