Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli téj nocy kawaler de Saint-Beat nie bardzo się wyspał, prawdopodobnie Bigoń jeszcze mniėj odpoczywał. Nie było dlań arcy przyjemném ujrzéć a nawet mniemać, że zobaczył żonę która z sierżantem uciekła od niego.
— Per la cabeza de Diou! — zawołał w swoim żargonie na pół gaskonskim na pół hiszpańskim — jestem pijany, wiem o tém, ale to napewno ona, dobrze ją widziałem; poznałem jéj minę i maniery. Stała przed lustrem tak samo jak to dawniej czyniła kiedy była panią Bigoń.
I eks-kupiec wyrwał sobie kilka kosmyków z głowy.
Zwykł był dopuszczać się podobnego wybryku w nadzwyczajnych tylko wypadkach. Zresztą powiedziéć nam tu wypada dla zaspokojenia tych z czytelników, którychby mógł interesować los tego błazna, że kosmyk włosów mniéj lub więcéj na łbie Bigonia zupełnie nic nie znaczył, posiadał on bowiem obfitą czuprynę, jakiej mógłby mu pozazdrościć każdy murzyn lub merinos. W młodości swojéj podobno wieszał się za włosy, skutkiem czego stanowczo wierzył w historyą Absalona.
Słowem, gdy Bigoń, ze wszelkich możliwych rozumowań ułożył sobie pewnik, że istotnie widział swą żonę, nie był jednakże w stanie niedopuścić pewnego zwątpienia do swéj mózgownicy.
— Wydarzają się w życiu tak dziwne podobieństwa! — mruknął sobie. — Ach! gdybym był miał... Wreszcie czart zabierz babę czy to ona czy téż nie! ona!
I próbował zasnąć, ale to było nad jego siły. Usłyszał, że czwarta godzina wybiła, wstał i znowu pobiegł do pana.
Przechodząc przez korytarz prowadzący do czerwonego pokoju omało że nie potknął się w ciemności o człowieka, zgiętego pod ciężarem niezliczonéj ilości ubrań.
— Niezgrabny poczwaro! — zawołał Bigoń — dokąd tak śpieszysz?
— Do pana de Saint-Beat — odpowiedział służący.
— Jakto do pana de Saint-Beat?
— Zapewne.
— I zanosisz mu tę tandetę?
— Tandetę? panie Bigoń! Są to garnitury całkiem nowe, bardzo bogate i modne.
— Karamba! A do kogoż one należą?
— Do pana de Saint-Beat.
— Nie może być!
— Tak jest.
— Aha! pewno puścił moje sześćdziesiąt pistolów na te łachy! — mruczał ex-kupiec, dzwonnik i bakalarz z Aigelles. Oho! zmyję ja mu głowę.
I Bigoń wszedł za służącym do czerwonego pokoju. Kawaler w zupełnym negliżu siedział sobie w wygodnym fotelu, rzucając melancholijne spojrzenie na swój obdarty strój, który omal mu z oczu łez nie wyciskał.
Na widok dwóch przybyszów wchodzących bez żadnéj ceremonii, tylko co nie wybuchnął gniewem. Ale winniśmy uprzedzić czytelników, że pan de Saint-Beat, jakkolwiek Gaskończyk, umiał zapanować nad popędliwemi ruchami swego charakteru.
— Co to chcecie przyjaciele? — zapytał udanym spokojnym głosem.
— Cóż to nie domyślasz się pan — odparł Bigon! — No! no! co za fanfaronada! przyznam się żem pana nie znał z téj strony.
Telemak wytrzeszczył oczy.
— Co mówisz? kpie!
— Patrz pan! patrz-no pan tylko! krew mi się ścina w żyłach na wspomnienie! Wspaniałomyślnie pożyczyłem panu sześćdziesiąt pistolów o których nie śmiem nawet mu wspominać, a pan wydajesz je na fatałachy. To bardzo naiwne, kochany Telemaku!
Bigoń zapomniał w gorączce dodać tytułu: panie.
Kawaler wydobył z pochwy pałasz, położył go na stole a chwytając za pochwę:
— Nie rozumiem cię mój drogi przyjacielu — rzekł mu tonem zupełnéj słodyczy, mówisz do mnie szczególnym językiem. Tak widzę jest to skutkiem zbyt łagodnego mojego postępowania z tobą. Przepraszam cię. Na przyszłość inaczéj się z tobą obchodzić będę.
Powstał znienacka, chwycił Bigonia za kołnierz i pochwą od pałasza zaczął silnemi razy okładać mu grzbiet. Bigoń probował się wyrwać, ale nasz Gaskończyk, zawiędły i żylasty, miał piekielną dłoń.
— Łaski! łaski! — krzyczał Bigon.
— Aha! — mówił kawaler nie wstrzymując operacyi — pozwalasz sobie zanadto poufałości! masz łotrze! masz kpie!
— Panie kawalerze! — wrzeszczał Bigoń. — Panie kawalerze! puść mnie pan! odstąpię panu dziesięć pistolów.
— Masz jeszcze dziesięć pistolów!
— Opuszczam dwadzieścia!
— Masz, błaźnie, dwadzieścia!
Zatrzymał się chwilkę, nie wypuszczając z dłoni swego lokaja.
— Puść mnie pan, błagam cię, panie Telemaku!
— Nie będziesz gadułą?
— Będę niemową!
— Dobrze. Przeciągnij się teraz i ubieraj mnie.
— Ależ te nowe ubiory!
— To nie moje.
— Naprawdę?
— Pochwa leży jeszcze pod ręką, pamiętaj!
Bigoń umilkł.
— Pozwól mi pan zwrócić swą uwagę, panie kawalerze — rzekł przynoszący rzeczy, że mój pan margrabia d’Espinchal kazał mi przynieść te ubiory do pańskiego rozporządzenia. Nie racz pan robić przykrości odmawiając mu.
Gaskończyk zarumienił się.
— Powiedz twemu panu, że jakkolwiek biedny jestem, żadnéj jednakże jałmużny od nikogo nie przyjmuję.
— Jałmużny! oh! brzydkie słowo — zawołał świeży głos.
Margrabia d’Espinchal, wspaniale odziany i uzbrojony ukazał się we drzwiach.
Pan de Saint-Beat został olśniony. Był to w saméj rzeczy wspaniały mężczyzna, ten margrabia d’Espinchal: przy blednącém świetle lampy od rannego świtu postać jego wydawała się olbrzymią, a przybory wojenne zdobiły go niezmiernie. Podobnym był do groźnych rycerzy z czasów Ludwika Świętego.
Kawaler myślą przyrównywał się do margrabiego i uczuł się w położeniu żaby do wołu. Wszelako prędko oprzytomniał i zapytał:
— Jakże mam nazwać to co chcesz uczynić dla mnie, panie margrabio?
— Przyjacielską usługą, kochany kawalerze.
— Któréj przyjąć nie mogę, nie będąc w możności odwzajemnienia.
Bigoń zrobił straszliwy grymas i pomimo pochwy, szepnął do ucha kawalerowi.
— Przyjm pan do kata! kiedy to nic nie kosztuje.
I czémprędzéj oddalił się, nie spuszczając z oczu strasznej pochwy.
— Do licha! — rzekł margrabia uśmiechając się — jesteś nazbyt skrupulatnym kochany kawalerze. Wszystkie te łachy zaledwie warte 60 pistolów.
Pan de Saint-Beat uśmiechnął się.
— Rozumiem pana — wyrzekł natychmiast — ale po dobrym namyśle odmawiam ich przyjęcia.
Pan d’Espinchal przygryzł sobie usta i odparł:
— Zauważ, proszę cię mój młody przyjacielu, że pani Herminia siostra wasza, miała by słuszną urazę do mnie gdybym pozwolił jej bratu przedstawić się w stanie opuszczenia w jakim się znajdujesz. Jeżelibyś chciał zrzucić cokolwiek pychy z serca, wybawiłbyś mnie z kłopotu i od jéj wymówek. Pomyśl tylko, że przyjmując ten ubiór wyświadczasz mi łaskę.
Podobny argument zmiękczył upór pana de Saint-Beat. Łatwo zrozumiał, że przykro byłoby jego siostrze widzieć go pośród wytwornéj szlachty klermonckiéj w obdartym stroju. To go zdecydowało nareszcie.
— Niech i tak będzie, przywdzieję ten ubiór; ale ponieważ sam oceniasz go na 60 pistolów, dłużnym więc jestem panu margrabiemu rzeczoną summę.
— Sześćdziesiąt a sześćdziesiąt czynią sto dwadzieścia — mruknął niepoprawny Bigoń.
Kawaler zaczął przywdziewać swe nowe ubrania. Ubranie to, bezwątpienia nie należało do margrabiego, przypadało bowiem najzupełniéj na Gaskończyka.
— Na honor! a toż ten strój musiał być robiony dla kobiety — odezwał się Bigoń.
Telemak wkrótce przyodział się w nowe szaty, które znacznie podniosły jego urodę tak, iż mógł uchodzić za bardzo przystojnego młodzieńca. Tylko drobnostka dawała mu się we znaki: mimo wszelkich usiłowań nie mógł włożyć rękawiczek, co tém więcej utwierdzało Bigonia w jego domyśle.
Wszelako czy to dla tego, że zauważył teraz swojego pana godniejszym miéć takiego jak on lokaja, czy też odebrane pochwą razy nagięły wraz z karkiem i jego charakter, słowem, że wyciął kawalerowi kilka pochlebnych i zręcznych przymówek. Widząc zaś że dobry humor powracał panu de Saint-Beat, zaryzykował spytać:
— Panie kawalerze, czy pan już nie myśli o Inezilli?
— A ty sam? — odparł kawaler.
— Ja ciągle myślę... Jestem teraz pewniejszy żem ją dobrze widział. Winienem nawet dodać, że o ile mogłem dostrzedz przy bladém świetle téj lampy, to chłystek, który przyniósł panu te wszystkie rzeczy bardzo jest podobny do Hieronima Pascal, sierżanta i siostrzeńca Fabiusza Chigo.
Telemak uśmiechnął się.
— Jesteś jeszcze pijanym, przyjacielu — odrzekł mu.