Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/8

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


8. Noctium phantasmata.

Dość już słyszał pan de Saint-Beat. Pod osłoną drzew przeszedł podwórze i dotarł do muru zewnętrznego. O czterdzieści do pięćdziesięciu kroków ujrzał ową sławną wieżę Montel której ponura i ogromna sylwetka, poważnie odbijała się na szarym tle nieba.
Gdyby Anna Radcliffe żyła i napisała w XVII wieku swój sławny romans, kawaler mógłby chwilowo mniemać, ze się znajduje we Włoskiéj siedzibie Udolfa. Jakieś tajemnice snuły się około niego, co chwila potrącał o jakieś dziwo a sposobność dość mu sprzyjała.
— Do kroćset! — zawołał — idźmy do końca. Ten margrabia zajmuje mnie nawet ze swemi występkami, zresztą nie będzie to dla mnie bez korzyści, bo jeżeli kiedyś zostanę bogatym będę już wiedział co się dziać może w moich prowincyach. Na honor, że to coś warte wiedzieć co mówi służba o swoim panu.
I posunął się daléj wzdłuż muru aż do podziemnéj dębowéj galeryi, wybitéj w murze otoczenia i osłoniętej silnemi żelaznemi kratami.
Tu zatrzymał się i czekał. Lekki południowowschodni wiatr powiewał. Liście drżały na drzewach przyjemnym melodyjnym szmerem. Zdala dolatywały dźwięczne, melancholijne tony słowika.
Kawaler de Saint-Beat oparł głowę o kratę. Nagle słowik umilkł. Zewnątrz muru dał się słyszéć szelest jak gdyby zwierz jaki przedzierał się przez zarośla i krzaki. Kawaler wstrzymał oddech.
Dwa głosy zcicha zamieniły te słowa:
— Nie ma go na wieży?
— Nie!
— Jestem tu od dwóch godzin; nie otwierał tych drzwi.
— Więc nikt nie wychodził?
— Nikt.
— Daremnie czekać tu dłużėj. Widać nie ma zamiaru odwiedzić dzisiejszéj nocy wieży Montel.
— Szkoda, proboszcz z Massyak poświęcił mi kule.
— Nic straconego. Jeden ze służebników zapewniał mnie, że jutro ma jechać do Klermont.
— Czy w liczném gronie?
— Dwunastu zbrojnych.
— Do czarta!
— Bagatela. Wiesz, że to fantastyk.
— Tak. Gdy dosiędzie swego czarnego ogiera, leci o ćwierć mili naprzód przed swoją eskortą.
— Na to téż rachuję.
— Powiedz mi swój plan.
— Chętnie. Czterdziestu ludzi margrabiego de Saillans są z nami.
— Dobrze, ale pan de Saillans?
— Mniejsza o niego. Pan de Saillans nienawidzi pana d’Espinchal chociaż się go lęka. Jeżeli oswobodzę go od margrabiego, będzie bardzo zadowolony jeżeli nam się nie uda, będzie łajał pozornie swych ludzi. Oto cała rzecz.
— A więc rzecz skończona.
— Nie jeszcze, ale będzie dziś w nocy.
— Gdzie?
— U mnie. Noel Montkla, dawny sługa Chateaumoransów a dzisiaj panów de Saillans, jest w téj chwili w mojém mieszkaniu. On dowodzi ludźmi pana Saillans.
— Na Boga wolałbym już tego przeklętego margrabiego trzymać na celu. Z temi wszystkiemi matactwami, zobaczysz, że nam się znów wymknie.
— Bądź spokojny, panie Szandor. Równie prędko chciałbym pomścić moją córkę jak ty siostrę.
Mężczyzna którego nazwano Szandor, musiał powstać, bo pan de Saint-Beat usłyszał głos jego donośniej mówiący:
— Niech i tak będzie. Ale ostatni to już raz działam wspólnie z tobą: rozumiesz panie Langon? Jeżeli nam się jutro nie uda, na djabła te wszystkie ostrożności i tajemnice! Z moim muszkietem stoję przed bramą zamku i jak psa zabijam d’Espinchala za pierwszém jego przestąpieniem progu.
— Tak samo jakeś go już zabił przed miesiącem.
— Przed miesiącem miałem zwyczajne kule, a wiesz, że one bezsilne na tego djabła. Ja który kulą zabijam grzywacza w lot! Gdyby go szatan nie osłaniał!... Ale teraz mam kule z dobrego mosiądzu, poświęcone, takie, jakich potrzeba na czarownika.
— Więc jutro będziesz z nami?
— Najpierwszy.
— Nie będziesz spał dzisiejszéj nocy?
— Na co od chwili jak sromota weszła do mego domu sen uleciał zeń. Biedna Blanka!... Miała iść za mąż za podleśnego pana de Kussak! I ten człowiek wyrwał ją nam... Ach! łotr rozbójnik!
Pan de Saint-Beat słyszał jak Szandor płakał: płacz ten ojca ścisnął go za serce. Szandor zapytał dzikim tonem?
— O któréj godzinie?
— Wyjeżdża o piątej z rana.
— Gdzie zasadzka?
— Przy moście Alagnon.
— Dobrze! Będę tam.
Szelest gałęzi powtórzył się i pan de Saint-Beat zrozumiał, że obaj rozmawiający oddalają się. W umyśle jego wszczęła się gwałtowna walka. Mnich, Malsen, Bigoń, seraj, wieża Montel, wszystkiego zapomniał na chwilę. Odurzony, chwiejący się, niezdolny zebrać myśli, szukał drogi aby powrócić do swego pokoju.
Ale łatwiéj było zejść aniżeli dostać się napowrót. Na szczęście gałąź drzewa wisiała przed oknem. Kawaler wdrapał się na drzewo, chwycił za gałęź, następnie za rzemień. Odsadził się i wskoczył do pokoju.
— Co teraz począć? — pytał sam siebie wsuwając się do łóżka. — Widocznie, że ci ludzie mają ważne i silne urazy do margrabiego. Jakiem prawem mam stawać między zemstą i zasłużoną karą? Czyż nie stałbym się w pewnym stopniu wspólnikiem zbrodni margrabiego? Nic nie powiedział na swoje usprawiedliwienie się, przeciwnie chełpił się ze swych czynów.
I rozognione czoło opuścił w dłonie, poczém w kilka minut głębokiego rozmysłu:
— Jakto! — zawołał — podchwyciłem tajemnicę i mamże ją zachować w sekrecie. Czyż margrabia nie obsypał mnie gościnną uprzejmością, za którą mam go zdradzić! Boć by to było oczywistą zdradą. Zresztą, czy ci ludzie są pewni tego co mówią? Jeżeli zamordują margrabiego, czyż nie stanę się ich wspólnikiem?
Podobne rozumowanie doprowadziło go do postanowienia:
— Uprzedzę margrabiego, aby się miał na ostrożności, ale nie wymienię nikogo.
Zadowolony z takiego postanowienia, wyciągnął się w łóżku i przygotowywał do spania, gdy szelest szybkich kroków odezwał się na schodach.
— A to co nowego? — szepnął z przerażeniem.
Przez dziurkę od klucza w drzwiach jego pokoju dochodził go głos wołający:
— Panie Telemaku! panie Telemaku!
Poznał głos nieco piskliwy Bigonia, chociaż zdawał mu się być mocno przerażony.
— Czego chcesz bałwanie? — zapytał go.
— Otwórz pan! Otwórz! przez litość!
— Otwórz sam! Drzwi nie są na klucz zamknięte.
Bigoń wszedł ze światłem w ręku. Na jego przestraszonéj twarzy malował się wyraz głupiego zdziwienia.
— Ach! panie kawalerze! — zawołał! — gdybyś wiedział co mi się wydarzyło! wyobraź pan sobie leżałem najspokojniej w łóż...
— Ah! naprawdę?...
— Tak, śniło mi się nawet... Marzyłem w budujących słowach jakiemi mnie uraczył wczoraj wieczór kapelan tutejszy... Zacny człowiek, panie Telemaku.
— Święty człowiek, tak, wiem o tém.
— Tak, arcy święty. Nagle przebudzam się, wychodzę z pokoju na dziedziniec, widzę wieżę i udaję się w jej stronę: napotykam drabinę zapomnianą zapewne przez ogrodnika, przystawiam ją do wieży i spozieram przez okienko do małego pokoiku. Pokoik ten był oświecony. Najpierw muszę panu powiedziéć, że pan d’Espinchal jest Turkiem, i że ma u siebie seraj.
— A cóż mnie do tego?
— Panu nic; ale mnie to bardzo obchodzi.
— Ciebie?
— Nigdy byś pan nie zgadł, kogo ujrzałem w téj wieży.
— Twego osła?
— Pan się wyśmiewasz ze mnie. Otóż nie, widziałem... widziałem. Ach! to za wiele!
— Nareszcie!
— Nareszcie, ujrzałem moją żonę.
— Inezillę?
— Tak jest. Krew uderzyła mi do głowy. Zleciałem z drabiny i oto przybiegłem tu.
To szczególne zwierzenie się na wpół tylko zdziwiło kawalera; ale czuł się w obowiązku wyperswadować Bigoniowi.
— Jesteś pijany rzekł mn. — Przejrzałeś się w lustrze i zdawało ci się żeś zobaczył żonę. Lepiéj daj mi spać i sam radzę ci prześpij się trochę.
Bigoń osłupiały, powoli wycofał się z czerwonego pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.