Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/7
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pokój czerwony nie był jednym z najgorszych w zamku Massyak. Nazwa: czerwony, nadaną mu została od czasu kiedy w 1627 roku kardynał de Richelieu, naówczas negocyator pokoju w Angers, przebył w nim noc jedną.
Gdy w dwa lata potém Richelieu został kardynałem, panowie na Massyaku zwykli byli mawiać:
„Oto pokój w którym nocowała czerwona przewielebność“.
Pan de Saint-Beat mimo silnego strudzenia zauważył, że w łóżku były trzy materace, zbytek bardzo rzadki w Argelles, i nie zajmując się bynajmniéj przyczyną zaczął przygotowywać się do użytkowania z nich.
Położył się więc do łóżka tak jak niegdyś musiał to uczynić wielki kardynał. Ale czy to dziwne rzeczy jakie zauważył w zamku Massyak, czy też pod wpływem rozmaitych myśli, dość, że fantastyczny bożek Morfeusz nie raczył skleić mu powiek.
Próbował zamykać oczy ale nadaremnie. Co chwila otwierały się one, wyłupiaste, lękliwe jak gdyby jakiś straszny przedmiot przesunął się przed nimi. W takiém położeniu które nie było ani snem ani czuwaniem, słyszał jak wybiła dwunasta godzina, potém wpół do pierwszéj.
— Czybym za dużo wypił? — rzekł do siebie Gaskończyk.
Wstał, po omacku odszukał karafkę z wodą, wychylił ją prawie do dna, następnie, ponieważ sen odbiegł go zupełnie, zbliżył się do okna, otworzył, i wyjrzał na zewnątrz.
Widok jaki się przedstawił panu de Saint-Beat nie był zbyt rozległy. Na przeciwko okna sterczał mur wysoki okalający małe wewnętrzne podwórko.
Ponieważ było dość ciemno a okno znajdowało się w cieniu, mógł przeto widziéć nie będąc widzianym. Lecz cóż mógł dojrzéć? puste podwórko, wysokim porosłe chwastem którego nieprzejrzyste gałęzie jeszcze bardziéj dodawały cieniu. Wszelako nieprzezwyciężona ciekawość trzymała go na miejscu. Zniknęło utrudzenie. Co chwila spodziewał się dostrzedz coś nadzwyczajnego.
W zamku słychać było jeszcze jakiś ruch, ale nie podobna było oznaczyć jego rodzaju. Był to jakby szmer dalekich głosów, stłumionych śmiechów, brzęku szklanek uderzających jedna o drugą.
Przypomniał sobie słowa margrabiego.
— Do kroćset! — zawołał — założyłbym się o sześćdziesiąt pistolów Bigonia, że to wielebny kapelan baraszkuje z intendentem.
Pusty śmiech porwał kawalera i musiał odsunąć się od okna, aby nie zbudzić sąsiadów jeżeli mogli znajdować się w pobliżu.
Po przejściu tego napadu, wrócił do okna i obserwował. Podług spostrzeżeń jakie uczynił, pokój czerwony powinien się znajdować od tyłu zamku, i nie wątpił aby pokój sypialny margrabiego nie był od frontu; widział bowiem światło w oknach pierwszego piętra i mniemał zresztą dość słusznie, że gospodarz musiał obrać sobie najwygodniejszy i najwystawniejszy apartament.
Z drugiéj strony szmer jakiś go dolatywał który zdawał się pochodzić z ubocznego końca zamku a margrabia musiał bez wątpienia ten pawilon przeznaczyć dla służby zamkowéj, tém bardziéj, że widocznie on był w gorszym stanie od reszty budynków téj staréj magnackiéj siedziby.
Gaskończyk nasz w kilka sekund powziął zupełne postanowienie; a jakkolwiek był nadzwyczaj ostrożnym i rozważnym, wszelako został owładnięty nieprzezwyciężoną ciekawością.
— Muszę podejść tych łotrów! — rzekł do siebie.
Domyślał się bowiem, że Bigoń, ten znany mu bibosz, musi znajdować się w towarzystwie mnicha i intendenta. A że z okna do ziemi nie było więcéj nad piętnaście stóp, postanowił wydostać się z pokoju przez okno.
W tym celu przymocował swój temblak do starego haka wbitego przy oknie w murze i po rzemieniu spuścił się po cichu na ziemię.
Blízko dwie minuty posuwał się w cieniu trzymając się muru, nagle zatrzymał się. Głosy dochodziły go wyraźnie jakkolwiek mówiący starali się je stłumić.
Ale daremnie szukał wokoło siebie, nigdzie nie mógł dopatrzéć żadnego okna ze światłem.
U stóp muru rozpościerały się pęki pokrzyw i chwastu, oświetlone promieniem księżyca. Kawaler zauważył, że to blade światło nie wszędzie miało jednakowy kolor, gdzieniegdzie białawy to znów czerwony. Zdziwiony odsunął zlekka część téj dzikiéj roślinności.
Zwycięztwo! Zakrywała ona otwór wejścia, przez szpary którego, odblask dużéj lampy migotał w cieniu a mieszając się ze światłem księżyca kolorował światło. Nachylił się nad otwór i oto co ujrzał.
W rodzaju sklepionéj i głębokiéj piwnicy, wznosił się sosnowy stół zastawiony półmiskami, talerzami i butelkami różnego gatunku. Trzech ludzi siedziało za stołem pijąc, jedząc i zamieniając od czasu do czasu dość tłuste żarty.
Młoda wieśniaczka w malowniczym stroju góralek Sabandzkich, posługując, śmiała się i piła kolejno ze szklanek biesiadników.
Byli to jak przewidział pan de Saint-Beat, don Klaudyusz Gobelet, Malseń i Bigoń.
Mnich przywoływał tę młodą wieśniaczkę imieniem Martynka.
Pan de Saint-Beat słuchał przez chwilę rozmowy tych nicponiów.
— Czyż nie świetna myśl? przyznaj Malsen, — mruczał mnich. Ta piwnica jest głuchą i milczącą jak grób! Niech mnie djabli porwą jeżeli ten cymbał margrabia odnajdzie nas tutaj.
— Témbardziéj — dodał Malseń, — że to w téj saméj piwnicy wprawdzie, już dość dawno temu, zagrzebałem biedną wdowę margrabiego Jana de Chateaumorans. Pani d’Espinchal nie chciała zezwolić aby ją pochowano pod kaplicą, w grobach familijnych w mniemaniu, że i tak robi wielką łaskę nałożnicy.
— Nałożnicy, nałożnicy — mruknął mnich — Przecież nią nie była, skoro margrabia Bernard zgwałcił ją.
— Brrr... — jęknął Bigoń; — nie mówmy o tém panowie. Hum! pochowano tu kogoś. Nie dziw więc, że margrabia Gaspard nigdy tu nie zajrzy. Ja także nie lubię sąsiedztwa umarłych, to mi apetyt odbiera.
— Pijmy więc i pokój umarłym dodał kapelan.
— Jednakże panowie — wtrącił Bigoń — pozwolicie mi téj małéj uwagi. Chciałbym wiedzieć coby też powiedział margrabia, gdyby nas tak zszedł z nienacka.
— Tchórzysz Bigoniu! — zapytał mnich.
— Nie, tylko pan mój zaleca i powtarza mi zawsze ostrożnie... ostrożnie...
— Przy sposobności twój pan robiłby tak jak my teraz — mruczał Malseń, którego nawet przy pijatyce nie odstępował zły humor. — A toż mi świętoszek nasz pan Gaspard d’Espinchal; ktoby go nie znał! Sultan który utrzymuje cały seraj.
— Seraj — powtórzył Bigoń.
— Zapewne. Widziałeś, czy pozwolił komu ze służby otworzyć bramę zamkową. Boi się, żeby kto nie zakradł się do jego wieży Montel; nieprawdaż don Gobelet?
— Przyznaję, że pod tym względem margrabia jest raczéj Turkiem aniżeli chrześcianinem. To téż powtarzam mu bezustannie, że mu kiedyś będzie ciepło. Sędziowie w Riom nie żartują, a panowie mężowie i panie mężatki nie bardzo są zadowoleni z jego postępków. Martynko, nieprawdaż?
— To taki piękny pan, ten nasz pan — odrzekła wieśniaczka.
— Ty trzymasz za nim? — zapytał mnich.
— Co nie to nie; ale jego tak lubią wszystkie panie w Riom i Klermont. A panie są zawsze silniejsze od mężczyzn, to też pan margrabia może się tylko lękać jakiéj zasadzki zazdrosnych mężów... mających prawo.
— No! no! wolałbym ja być w skórze tego oberwańca Eulogiusza, aniżeli w skórze jaśnie pana Gasparda d’Espinchal margrabiego de Massyak.
— Jużeś mi wspominał o tym Eulogiuszu — rzekł Bigoń — i mieliśmy też honor spotkać go na drodze, jak to już wam opowiedziałem, że z całą szlachetnością odmówił pół pistoli zaofiarowanéj mu przez mego pana. Ten człowiek leśny... jest w dostatku?
— To nie powinno obchodzić nas — rzekł stanowczo Malsen. — Eulogiusz istnieje, ot i wszystko co można powiedziéć.
— Oh! to mi jest zupełnie obojętném, wolałbym zwiedzić seraj.
— To nie trudno — wyrzekła wieśniaczka — teraz noc, przy pomocy drabiny i ostrożności...
— Pokażesz mi drogę Martynko?
— Chętnie, jeżeli ci panowie pójdą z nami.
— Ja się nie ruszam — rzekł mnich.
— Ani téż ja dodał Malsen.
Bigoń nie nalegał, ale pan de Saint-Beat, który niewidzialny uważał całą tę scenę, dostrzegł, że jego lokaj uśmiechał się i podrapał po nosie. U Bigonia był to nieomylny znak, że świetna myśl wyrodziła się w jego mózgu.
— Zaczyna to być ciekawém, — pomyślał sobie kawaler.