Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


6. Eulogiasz.

Opowiadanie Bigonia mocno bawiło margrabiego d’Espinchal.
— A to prawdziwie — rzekł on — herod baba ta jéjmość Inezilla. Albo się bardzo mylę, albo téż znam łotrzycę nadzwyczaj do niéj podobną, ale ciągnij pan dalėj i racz skosztować tego kanaryjskiego wina.
— Wyborne zachwalił Gaskończyk, wypróżniając swą szklankę, poczém mówił daléj: — Skorom przebiegł oczyma ten dziwaczny list, zapytałem Bigonia co nadal zamyśla począć. Facet odpowiedział mi, że wcale go to nie niepokoi i że zamiast żądać odemnie usługi, któréj nie mógłbym mu wyświadczyć, on przeciwnie przychodzi wybawić mnie z kłopotu.
Zdziwiło mnie to niemało. Ale Bigoń rzekł mi następnie:
— Moja żona okradła mnie ze wszystkiego co mogła, spodziewałem się podobnego wydarzenia. Wszelako ocaliłem siedem do ośmiu tysięcy liwrów ukrytych w bezpieczném miejscu. Lecz że niechcę nadal pozostać w tym kraju gdzieby się wyśmiewano ze mnie, powziąłem następujące postanowienie.
I odkrył mi swój plan. Zaproponował pożyczyć mi sześćdziesiąt pistolów na podróż, bylebym zgodził go za swojego lokaja w Klermont, w razie jeżeli znajdę przy mojéj siostrze odpowiednie stanowisko. Naturalnie, że przyjąłem propozycyę z całego serca, zaopatrzyłem się w szkielet pegaza, który obecnie posila się w pańskich stajniach, Bigoń zaś dosiadł osła, i oto jesteśmy.
Margrabia d’Espinchal zamyślił się przez chwilę, potém zapytał kawalera:
— Czy raczysz pan powiedziéć mi nazwisko męża siostry pańskiéj?
— Jan de Saint-Herment — odpowiedział Gaskończyk.
Margrabia zadrżał.
— Saint-Herment! — odparł po chwili. — A toż ja go bardzo dobrze znałem, a nawet szczycę się przyjaźnią baronowéj Herminii.
— Herminia! Tak, to jest imię mojéj siostry.
— Otóż i odkryta zagadka. Od godziny łamałem sobie głowę do kogo pan jesteś podobny. Wprawdzie mam zwyczaj zawsze upatrywać podobieństwo. Twoje zdrowie kawalerze i zdrowie pięknéj Herminii de Saint-Herment!
Kawaler wypróżnił szklankę nie wiedząc bardzo co robi i nie zważając na dziwny blask oczu pana d’Espinchal.
— A teraz, panie margrabio — rzekł — pozwól mi wyznać ci, że jestem niezmiernie zmęczony.
W téj chwili pojawił się Malseń.
— Czy pokój zielony gotów? — zapytał margrabia.
— Każę go przygotować, panie margrabio — odparł intendent, wychodząc i zataczając się nieznacznie.
Ale pan d’Espinchal, którego bacznéj uwagi nic ujść nie mogło, dał zauważyć Gaskończykowi postawę nieco chwiejącą się swego intendenta.
— Pan znasz już niedogodności niedostatku, panie kawalerze — ale obcemi ci są niedogodności bogactwa. Naprzykład! Oto łotr ten już nieźle jest pijany a będzie jeszcze więcej nad ranem. Gdybyś nie był tak zmęczonym, zaprosiłbym cię na przedstawienie godne, na honor, widzenia.
Gaskończyk na wpół śpiący, ale cudowną silną wolą trzymając oczy otwarte, skinął nieznacznie głową.
— Wyobraź pan sobie — mówił daléj margrabia — że ci dwaj łotrzy kapelan i intendent, co noc schodzą się i wyprawiają sobie bachanalie, które niezmiernie bawią mnie, témbardziéj, że nie jestem przez nich widzianym.
— Ach! zawołał Gaskończyk nie domyślając się dla czego bachanalie służby bawiły margrabiego. — I dla czegóż pan ich nie wypędzisz?
— A to na co? Znam ich słabostki. Obawiałbym się, aby inni nie mieli gorszych skłonności. Wprawdzie, gdy tych dwóch kamratów upije się, co nieraz bawi mnie, jednakże nie zawsze schlebia mi to, bo są to oszczercy jakich mało na świecie. Obgadują mnie w okropny sposób nadając mi przeróżne, niezbyt miłe przydomki.
— I... pan ich nie wypędzasz? — powtórzył Gaskończyk, którego dziwne zwierzanie się margrabiego wytrzeźwiało po trochu.
— Nie wypijają mi wino, żartują sobie ze mnie, bałamucą moje wassalki; ale są dla mnie zabawką jak figurki z klejonego papieru którym nadaję ruch za pomocą nitek trzymanych w ręku.
— Do kaduka! podobna filozofia zaszczyt panu przynosi; ale pozwól mi powiedziéć ci, panie margrabio, ponieważ jesteś tyle łaskaw dla mnie i gdy otwartość...
— Mów, kochany kawalerze, mów...
— A więc wyznaję szczerze, że nie rozumiem dla czego w téj okolicy nie uważają pana za filozofa.
Dziedzic Massyaka wybuchnął śmiechem.
— Ah! — wyrzekł — spodziewałem się tego: pochodzę ja, kochany kawalerze, z silnéj i śmiałéj rassy; to téż odziedziczyłem rodowe przywary i cnoty.
— Muszę oświadczyć ci, panie margrabio, że od chwili mojego z nim poznania się dopatruję w nim tylko te ostatnie.
Margrabia uśmiechnął się.
— Chyba — ciągnął daléj kawaler — żebyś pan tak jak jego kapelan pił czystą wodę przy stole a upijał się każdéj nocy.
— Gdy się lepiéj poznamy, kawalerze, przekonasz się, że nie jestem obłudny. Jak skoro raz coś sobie zamierzę, to wszelkiemi sposobami, ale tylko godziwymi staram się dopiąć celu. Miałem, mam i miéć będę nieprzyjaciół; ale muszą mi to przyznać, że nigdy nie dopuściłem się podłości. Jestem gwałtowny, wiem dobrze o tém. Zaspakajam swoje żądze lub zachcianki w sposób jaki mi przypadnie do myśli, wiem i to; ale na krew Chrystusa! gdy się porównywam ze szlachtą okoliczną, to muszę sobie przyznać, że o wiele więcéj wart od nich jestem.
Margrabia wymówił te słowa w sposób tak okazały, taka dumna szczerość rozlała się po jego obliczu, że Gaskończyk nabrał przekonania, iż człowiek ten czyni źle w przekonaniu, że ma do tego pewne prawo.
Patrzył na niego jak na djabła, zbrojnego w sofizma i paradoxy jakiemi się zwykł posługiwać.
Nie mógł wszelako uniknąć pewnego rodzaju podziwu i przygotowywał się do zbijania dowodzeń margrabiego. Gdy w progu drzwi ukazał się Malseń.
— Czerwony pokój już gotów — wyrzekł.
Jakto! czerwony! — zawołał margrabia — mówiłem ci, błaźnie, zielony!
I zwracając się do swego gościa dodał:
— Zielony pokój jest najwygodniejszy i najlepszy w zamku.
— Dziękuję ci panie — odrzekł kawaler. — Przykro by mi było sprawić w zamku najmniejszy nieład. Będę bardzo zadowolony z czerwonego pokoju.
Pan d’Espinchal rzucił gniewliwe spojrzenie na swego intendenta i życzył dobréj nocy gościowi.
— A mój lokaj? — zapytał kawaler.
— Panie — rzekł Malseń — lokaj pański znajduje się w téj chwili w towarzystwie naszego wielebnego kapelana... świątobliwego człowieka, panie kawalerze... bardzo świątobliwego! Ale jeżeli potrzebnym jest panu, to natychmiast go tu przyślę.
— Nie potrzeba — rzekł kawaler — proszę go tylko uprzedzić, że jutro o 5-téj godzinie z rana opuszczamy ten gościnny zamek.
— Hola! Kawalerze — zawołał margrabia — ani myślę zezwolić na to! Opuścić mnie tak prędko! Mam nadzieję, że nie odmówisz mi pan swego towarzystwa do Klermont, dokąd jutro wybieram się.
— Ah! pan jedziesz do Klermont?
— Tak jest. Czy pan nie wiesz, że będzie tam pojutrze wielka uroczystość z powodu installacyi nowego gubernatora księcia de Bouillon?
— Zupełnie nie wiedziałem o tém. Ale...
I kawaler rzucił na swe wytarte ubranie, na swoje nędzne obuwie, spojrzenie pełne rozpaczliwéj wymowy.
— Nie kłopocz się o tę bagatelę, kawalerze — rzekł margrabia. — Jestem pańskim przyjacielem i pragnę żebyś nawzajem był moim.
Kawaler chciał protestować.
— Wiem z góry co chcesz mi powiedziéć — odparł margrabia. — Nie sądź wszelako żebym miał być zupełnie bezinteresownym. Jestem w wyjątkowém położeniu; potrzebuję przyjaciela szczerego i wiernego i mam nadzieję żem go w panu znalazł. Ale daruj, że cię tak długo zatrzymuję: sen rozmarza cię. Do jutra.
Rozeszli się jak starzy przyjaciele. Kawaler poszedł do czerwonego pokoju, który zastał już przygotowany; margrabia pod pozorem użycia świeżego powietrza, udał się w dziedzińce zamkowe.
Wybiła jedenasta godzina. Tysiące gwiazd świeciło na niebie a księżyc przedzierając się przez obłoki rzucał na ziemię smętny i ponury blask.
— Trzymam w ręku brata! — wyrzekł margrabia zacierając sobie ręce, — prędzéj czy późniéj siostra musi stać się uległą méj woli.
Wszedł do skrytki o któréj już wspominaliśmy i zapalił małą lampę. W ręku trzymał róg z prochem; przywiązał go do sznurka, spuścił wzdłuż muru i czekał.
W kilka minut potém dał się słyszeć plusk w wodzie otaczającéj zamek, jak gdyby rzucił się ktoś do niéj; po chwili postać ludzka ukazała się przy skrytce.
— Eulogiusz? — zapytał margrabia..
— Jestem odrzekł głos ponury.
— Masz róg z prochem?
— Mam, dziękuję.
— Nie odchodź jeszcze...
— Czego żądasz?
— Czy kochasz mnie zawsze, Eulogiuszu? \
— Wiesz o tém dobrze.
I głos ponury zamienił się w tkliwy.
— Słuchaj... Jutro jadę do Klermont.
— O któréj godzinie?
— O piątéj z rana.
— Dobrze, ruszę o czwartéj.
— Zrozumiałeś mnie?
— Tak!
— Czy potrzebujesz czego?
Eulogiusz roześmiał się.
— Niebo jest pogodne — odrzekł. — W lesie pełno zwierzyny, kule moje niosą daleko; jestem zdrów i silny.
— Do widzenia.
I stworzenie które kawaler de Saint-Beat nazywał dzikim, Bigoń człowiekiem leśnym, a margrabia Eulogiuszem, rzuciło się znowu do wody i znikło.
— On prawdziwie jest do mnie przywiązanym — pomyślał margrabia — a jednak on to najbardziéj powinien mnie nienawidziéć.
Poczém pan d’Espinchal wolnym krokiem powrócił do zamku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.