Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O siódméj wieczorem, wszyscy powrócili do Klermont. Główniejsze domy w mieście oświetlana à giorno. Długie i ciężkie wozy na których złożono ubitą zwierzynę pokrytą zielonemi gałęźmi, toczyły się po bruku w kierunku pałacu gubernatora, gdzie miała być daną wspaniała biesiada.
Pan d’Espinchal należał do zaproszonych. Swoją uprzejmością i urodą potrafił tak dalece ująć pana de Bouillon, że książę nie pozwalał mu odejść na chwilę od siebie rozmawiając z nim poufnie jakby z dawnym przyjacielem.
Był to nie mały powód zazdrości dla obecnéj szlachty; to téż pan d’Espinchal wymawiał się od przyjęcia udziału w biesiadzie.
— Wasza książęca mość będzie mieć dość zgłodniałych beze mnie — rzekł do pana de Bouillon. — Niechaj mi więc będzie dozwoloném oddalić się. Jutro przed moim odjazdem do Massyak, będę miał zaszczyt złożyć waszéj książęcėj mości najniższe usługi moje.
— Chociaż zazdroszczę panu jego wolności, nie będę cię zatrzymywał. Ale przybywaj jutro zrana na śniadanie, a wynagrodziemy sobie, a raczéj wynagrodzisz mi za nudy jakie czekają mnie dzisiejszego wieczora.
Ścisnęli się za ręce i rozłączyli. Pan de Bouillon udał się na pokoje pałacu, aby przewodniczyć biesiadzie. Margrabia zaś poszedł w ulicę prowadzącą do bramy Issoire. A że w téj ulicy było dość ciemno i nikt nie towarzyszył margrabiemu, mógł zatém swobodnie rozmyślać o wypadku wydarzonym w lesie.
W około niego wznosiły się wysokie domy, wśród których w jednym tylko jaśniało światło. Margrabia przechodząc obok tego domu, z niechcenia rzucił nań wzrokiem i zadrżał.
— Jednakże i ona jest zachwycającą! — przemówił do siebie. Słowo jednakże miało donośne znaczenie. Czytelnicy zrozumieją to w dalszém opowiadaniu wypadków.
Pan d’Espinchal mówiąc to, zatrzymał się machinalnie, poczém usiadł na kamiennéj ławce znajdującéj się w cieniu wprost tego światła. Widział jak kilkunastu lokajów wchodziło i wychodziło z tego domu; to téż na prędce zadał sobie pytanie, zkąd tak znaczna liczba fagasów mogła zaludniać ten skromny na pozór przybytek.
— Czyżby pani de St.-Herment odziedziczyła? lub téż znalazła kamień filozoficzny; bo nie zdaje mi się żeby jéj brat, pan Telemak, mógł zasilić ją w skarby potrzebne na utrzymanie całej téj zgrai hultajów.
Niezwykły ten ruch mocno go zaintrygował. Już miał powstać aby wejść do tego domu, gdy znana mu sylwetka odbiła się w jego drzwiach.
Była to sylwetka człowieka małego, barczystego, opiérającego swe pięści na biodrach i śmiejącego się do rozpuku.
— Bigoń — zawołał margrabia.
— Hę — mruknął ex-kupiec-bakałarz.
— Chodź tu — zawołał pan d’Espinchal.
Bigoń poznał głos i pośpieszył w jego kierunku.
— Czy z panem margrabią d’Espinchal mam honor...
— W istocie.
— Upadam do nóg jaśnie pana.
— Nie upadaj! tylko siądź tu przy mnie.
— Ah! nie śmiem jaśnie panie!
— Daléj, żwawo, nicponiu.
Bigoń usiadł.
— Co to znaczy ta procesya lokajska — zapytał margrabia.
— Ah! jaśnie panie... są to skutki żarciku jakiego sobie pozwoliłem...
— Ba!
— Tak jest. Ci Sabaudczycy są głupsi od naszych gęsi gaskońskich.
— Błaźnie!
— Nie przymierzam tego do jaśnie pana, panie margrabio, broń Boże! Zresztą książę de Bouillon, który równie dobrze jak i ja zna się na ludziach, przekonał jaśnie pana, że nie traktuje go jak Sabaudczyka.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się.
— Zrobiłem żart — mówił daléj Bigoń — opowiadając tym osłom, że pan de St.-Beat posiada kopalnie złota i srebra w Pyreneach; dla tego to zlatują się prosić go o urzędy.
— Co to za jedni, od kogo są oni?
— Różni. Są tam i od jaśnie pana.
— Ah! ah! widocznie, że nie uznają mnie za tak hojnego pana, jak pana Telemaka posiadacza złotych kopalń.
— Nie zupełnie dla tego.
— Dla czegóż więc?...
— Czy mam być szczerym?
— Rozumie się!
A więc..... Boją się jaśnie pana.
— Do djabla! Widać jestem strasznym człowiekiem.
— Przynajmniéj dla nich.
— A dla ciebie?
Dla mnie to co innego. — Szanuję niezmiernie osobę pana margrabiego i jestem przekonany, że zanadto posiada szlachetności, aby się należało obawiać jaśnie pana.
— Widzę, że poznałeś mnie dokładnie.
— Ja zawsze odznaczałem się przenikliwością, panie margrabio. Jedno tylko głupstwo zrobiłem w życiu....
— Ożeniłeś się?
— Istotnie. Widzę, że nieszczęścia moje znane są jaśnie panu.
— Ubolewałem nad tobą.
— Ah! — Jaśnie pan zbyt łaskaw. — A może pan margrabia zna moją żonę?
— Inezille?
— Inezillę! — Tak jest. Zdawało mi się nawet...
— Co?
— Żem ją spostrzegł w zamku pana margrabiego.
— Bardzo być może. Z powodu, że jak to sam mogłeś zauważyć, jestem bardzo gościnnym.
— A ja zapomniałem podziękować jaśnie panu!
Pan d’Espinchal uśmiechnął się.
— Ta Inezilla, o której mówiemy, przyszła prosić mnie o gościnność..... w towarzystwie byłego sierżanta, z kompanii hrabiego de Foix, mojego krewnego.
— Paskala!
— Nie pamiętam jego nazwiska.
— Ale ja pamiętam.
— A jakkolwiek nie często widywałem go w Argèlles..... przynajmniéj w mojéj obecności... wiem wszakże doskonale, żem zobaczył tego łotra w Massyak, uginającego się pod ciężarem sukien, jakie przynosił dla pana Telemaka.
— W rzeczy saméj. Oboje umierając z głodu, przybyli do mego zamku. W drodze popadli w ręce pana de Kamillak i jego dwunastu apostołów, którzy obdarli ich do koszuli. — Przyjąłem ich, lecz skorom się dowiedział, że Paskal nie jest mężem Inezilli, natychmiast kazałem rozłączyć tę czułą parę, nie chcąc pobłażać podobnéj rozpuście!
Ah! jaśnie pan kazał ich rozłączyć?
— Najzupełniéj.
— Teraz to dopiéro pojmuję, dla czego moja żoneczka miała tak smutną minkę. Ale uprzedzam pana margrabiego, strzeż się pan téj kobiety Dla niéj nie ma na świecie okna dość wysoko wmurowanego..... Znam ją... znam.....
— Hum zdaje się, że nie jest jéj bardzo źle u mnie.
— Myli się jaśnie pan. Posiada ona wszystkie wykręty djabelskie, i aby ją pilnie strzedz, potrzebaby użyć jednego sposobu.....
— Jakiego?
— Potrzeba dać jéj dozorcę...., dobrego dozorcę....
— Uwiedzie go.
— Rozumiem. To téż dozorcę z bronzu, z dębu, z marmuru, ot naprzykład, takiego jak ja.
Margrabia uśmiechnął się powtórnie, ale w sposób okazujący wewnętrzne zadowolenie.
— Dobra myśl — rzekł.
— Nie prawda! — powtórzył Bigoń rozpromieniony.
— Tak, ale musiałbyś rozstać się z twoim panem.
— To prawda!
— A ty tego nie zrobisz.
— Nie mogę.
— Czoło pana d’Espinchal, zachmurzyło się z lekka.
— Czyby ten błazen, miał istotne przywiązanie do swego obdartego Gaskończyka? — pomyślał margrabia; poczém dodał po chwili:
— Lubię i szanuję taką stałość charakteru, a nawet wyznaję ci przyjacielu, że pragnąłbym miéć takiego, jak ty powiernika.
— Posłuchajcie mnie, panie margrabio — odrzekł Bigoń. — Pożyczyłem panu Telemakowi sześćdziesiąt pistolów, które oddał mi jak najakuratniéj i już nie mam do niego żadnéj pretensyi. Gdybym dziś jeszcze chciał odejść od pana de Saint-Beat, jestem przekonany, żeby mnie nie zatrzymał; ale wiem, że w gruncie przywiązał się do mnie, tak jak ja do niego. Rodzina moja, od wieków służyła rodzinie mego pana! — i gdyby mi nie był oddał moich 60 pistolów, gdyby mnie był zrujnował, a nawet wykradł mi żonę, zaręczam jaśnie panu, że jeszcze bym nie chciał sprawić mu za to najmniejszéj przykrości. To téż, nie opuszczę go aż do mojéj lub jego śmierci. Pan Telemak potrzebuje mojéj a jego opieki. Wprawdzie od kilku dni zaczął mnie okładać; ale mniejsza z tém.... Bigoń jest zawsze Bigoniem, a Bigonie należą do Saint-Beatów od kilku tysięcy wieków.... Nie shańbię się kilkunastu kijami więcéj. Moi świetni przodkowie, którzy od stworzenia świata czyścili, a może i w niebie czyszczą buty Saint-Beatom, powstaliby z grobów, aby zgromić moje odszczepieństwo.
— Ale gdyby twój Telemak popadł w nędzę? — zapytał margrabia.
— Będę dumny podzielić jego przeciwności.
— Sądziłem — że jesteś bez skrupułów?
— Bo téż ich i nie mam.
— Jakto?
— Gdyby mój młody pan był bogatym, to jak Malsen intendent jaśnie pana okradłbym go bez litości, wypijał jego wina, bałamucił jego dziewki. — Są to rzeczy przyjęte w dobrych domach. — Ale że pan Telemak jest ubogi, to muszę starać się wszelkiemi silami wydźwignąć go z niedoli. I zrobię to jakem Bigoń! Bo mówiąc między nami, siostra jego jest to sobie szczególna osóbka, która... która...
— Wytłómacz się?
— Bo to widzi pan margrabia.... Pani de Saint-Herment chciałaby, żeby pan Telemak służył jéj za jakże się to nazywa..... ot... za płaszczyk zdaje mi się.
Gdyby na ulicy było nieco jaśniej w tę porę, Bigoń byłby dostrzegł, jak margrabia zbladł.
— Widzę, że jesteś perłą, mój Bigoniu. Ale nie daję ci za wygranę, co do moich o tobie zamysłach. Dojrzeją one, bądź pewny..... tymczasem prowadź mnie do kawalera.