Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W obszernéj sali, położonej na parterze starego i posępnego zamku Massyak, znajdowało się o tėj porze trzech ludzi: mały i barczysty starzec, odrażającéj twarzy, czyścił w téj chwili broń; mniéj dobréj budowy, siedzący w wygodnym fotelu, zajęty udawaném czytaniem bogato illustrowanéj Biblii, istny typ jezuity, i nareszcie młody człowiek od 28 do 30 lat wieku, ubrany z wielką wytwornością, rozparty w fotelu i głaszczący dwóch ogromnych chartów leżących u nóg jego.
Mężczyzna ten, przewyższający całą głową poręcz fotelu, przedstawiał najdoskonalszy typ téj okazałéj dawnéj szlachty, równie walecznéj na wojnie, jak i wytwornéj w salonach. Sute blond włosy, naturalnie kręcące się, powiewając na ramionach atlety, otaczały piękną twarz matowéj białości, przegrodzoną cienkiemi, delikatnemi wąsami, koloru nieco ciemniejszego; usta małe, nieco ironiczne i bardzo lubieżne, mimo ich niewielkiéj grubości, pozwalały dopatrzyć gdy je uśmiech otwierał, dwa szeregi małych i bialutkich zębów; nos orli, czoło wysokie, oczy błękitne, jasne, zdające się rzucać promienie.
Całość téj fizyognomii, pełnéj wdzięku i powagi, posiadała niewymowną ujmującą sile.
Gdy wzrok ten zatrzymał się na jakimś przedmiocie zdawało się, że go chwyta w okowy, jakże musiał być niebezpiecznym i niedoznawającym oporu gdy namiętność łagodziła jego bystrość.
Wszelako, znawca, któryby starannie studyował to prawie cudowne oblicze, przeraziłby się widokiem pewnych wskazówek. Brwi jakkolwiek pięknie zaokrąglone, łączyły się z sobą, — oznaka gwałtowności; usta zacięte, — oznaka okrucieństwa, a błękitne oczy, te oczy tak słodkie i łagodne na pozór, rzucały czasami promień ukośny, zdradziecki, jak klassyczna strzała u Porta.
Osobą tą nie był kto inny, jak margrabia Gaspard d’Espinchal, pan na Massyaku. Mężczyzna czytający sprawował w zamku urząd kapelana, starzec zaś był intendentem. Słyszeliśmy już ich nazwiska, jeden nazywał się, don Klaudyusz Gobelet, drugi Malseń.
Rozmawiali z sobą o wielkiéj uroczystości, która miała miéć miejsce nazajutrz w Klermont-Ferrand na intencyą księcia de Bouillou, świeżo zanominowanego gubernatorem prowincyi; uroczystość na którą wszystka szlachta Sabaudzka została zaproszoną.
Malseń dokończał czyszczenia broni, albowiem pan d’Espinchal nie chciał ominąć sposobności oddania pokłonu z całą możliwą okazałością, krewnemu sławnego Tureniusza.
— Jest to uciążliwa rzecz dwadzieścia mil do przebycia po drogach pełnych wyboi, kamieni i piasku, — mruczał kapelan ziewając w sposób najokropniejszy.
— Wsiądziesz do mojéj karety, wielebny ojcze, — odparł margrabia. — Nie ścierpiałbym żeby twa świątobliwość narażoną była na najmniejszą nieprzyjemność z mego powodu.
Kapelan pokłonił się patrząc daléj w książkę.
— Na czém stanęliśmy, panie margrabio? — zapytał.
— Zdaje się żeś mi czytał żywot wielkiego króla Salomona.
— Hum! Nie jest to budujące... — książę który miał tyle kochanek!...
— Czytaj daléj, wielebny, — rzekł margrabia uśmiechając się. — Może to nakłoni cię, że staniesz się powolniejszym dla twych braci, którzyby popadli w podobne grzechy...
Don Gobelet spojrzał na margrabiego wzrokiem przestraszonym.
— Hum! czyby pan margrabia miał zamiar otworzyć wrota swego zamku podobnéj liczbie dam?
— Dla czegoby nie?
— Niepoprawny! mój Boże! Tylko, że byłoby dla nich nieco zaciasno w zamku. Ah! panid, zastanów się i porzuć te wszystkie szaleństwa, które ci robią tylu nieprzyjaciół.
— Porzucić towarzystwo dam! zwaryowałeś Szanowny mnichu!
— A więc ożeń się panie!
Margrabia wybuchnął śmiechem.
— Ożenić się czy znasz czterowiersz:
I pocóż się żenić,
Gdy każda mężatka
Zawsze skora zmienić
Męża na gagatka.
— Podobne zgorszenie! zapewne, że go nie znam! A jeżeli kiedykolwiek zostanę oficyałem biskupa w Klermont, każę powywieszać wszystkich śmiałków którzy pozwalają sobie układać podobne wiersze.
— Uspokój się wielebny! — Wielkie wzruszenie może spowodować apopleksyę.
Słowa te padły jak zimny natrysk na rozogniona werwę mnicha.
— Doprawdy, wybąkał, zapewniano mnie zawsze, że nie będę miał innéj śmierci, jakkolwiek mało jest ludzi żyjących tak skromnie jak ja, nieprawdaż Malseń?
— W rzeczy samėj, wasza wielebność mało pijesz a jeszcze mniéj jesz, odrzekł intendent.
— Panie margrabio! czy pan margrabia słyszy. To też ta skłonność apoplektyczna, grożąca zagładą mojéj osobistości jest tylko karą nieba i dolegliwością, które ofiarowywam Panu Bogu, szczęśliwy jeżeli w nagrodę moich prywacyj, Bóg najlitościwszy raczy panu przebaczyć niektóre jego błędy.
Ostatnie słowa wymówione zostały głosem tak nielitościwie nosowym, że Malseń odwrócił się, aby ukryć śmiech, a margrabia wybuchnął nim powtórnie. Kapelan może byłby zaczął gniewać się na nowo, gdy wtém obydwa charty powstając, zaczęły mocno szczekać.
Dzwonek, umieszczony na dwóch słupach na zewnątrz rowu zamkowego, odezwał się.
Margrabia powstał.
— Muszą to być goście, którzy nam przybywają — zawołał — idę na ich spotkanie.
Zaledwie wychodząc margrabia zamknął drzwi za sobą, gdy kapelan i intendent powstając czémprędzej podbiegli ku sobie skacząc jak waryaci.
— A cóż myślisz? czy margrabia nie dudek? — zapytał mnich. — Na biesa! nie może przypuścić, żebyśmy z niego, którego cały świat się lęka, tak sobie serdecznie kpili.
— Nie dowierzaj! Ci d’Espinchal są to okrutne łotry, szczwane na wszystkie djabelskie wykręty. (Wiecej powieści Xaviera de Montépin do pobrania bezpłatnie na Wikiźródłach) Na szczęście, że znamy jego słabą stronę i wiemy czego się lęka.
— Boga!
— Nie, boi się piekła i tém go właśnie trzymamy.
— Miałeś słuszność powiedziéć, że on wielki dudek.
I daléj w śmiech kapelan z intendentem; wszelako po przejściu tego napadu wesołości, Malsen nagle zasępił się.
— Gdyby téż on nie był tak naiwnym, jak my go uważamy? — zapytał tonem zwątpienia.
— Jakto?
— Może on téż wié cokolwiek o nas.
Mnich zbladł.
— Wczoraj zrobił mi uwagę, że wina Kanaryjskiego nadzwyczaj dużo ubywa.
— Bah!
— Tydzień temu rzucił mi także te słówka:
„Czy ty jesteś lunatykiem Malseń? całą noc słyszałem stąpanie w twym pokoju?“
Don Gobelet podrapał się po nosie z natarczywością grożącą całości temu przyborowi oddechowemu.
— Do djabla, do djabła — mruczał.
— To nie żarty!
— Wcale nie żarty! Jednakże skoro nic nam nie mówi wyraźnie, to widocznie, że nie jest pewny swego.
— Dość to słuszne. Ale może też trzyma nas tylko dla tego, że nie może inaczéj.
— W istocie, trudno byłoby mu znaleźć kapelana równie pobłażliwego, jak ja, lub intendenta tak potulnego jak ty.
— Prawda. Zresztą jeżeli zna niektóre nasze wybryki, za to my wiemy bardzo wiele o nim.
— I bardzo ciekawych rzeczy.
Tak pocieszali się wzajemnie i wesołość zaczęła wracać w miarę jak niknęła obawa.
— Na nic nie zdało się suszyć sobie mózg! — zakonkludował mnich. Niech djabli porwą teologię... Koniec końcem... czyś uprzedził Martynkę?
— Tak.
— Dobrze wzniosła myśl dojrzała w méj głowie, zakommunikuję ci ją późniéj. Szkoda tylko, że będziemy musieli jechać do Klermont z tym fantastycznym człowiekiem. Mnie tu tak dobrze w tym zamku.
I przejęty słodką myślą, mnich przeciągnął w powietrzu swe grube i krótkie ręce.