Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


4. Gościnność.

Kawaler de Saint-Beat a za nim człowiek o sześćdziesięciu pistolach, w istocie poruszali za rękojeść dzwonka. Czekając na otwarcie bramy przypatrywali się starożytnéj siedzibie, w któréj spodziewali się znaleźć nocleg i wieczerzę.
Zamek Massyak poważny i ponury, wznosił się na wyżynie górującéj nad przedmieściem i był tylko oddzielony wązkim pasem ziemi, długim na czterdzieści do pięćdziesięciu stóp, od wieży Montel równie należącéj do pana d’Espinchal.
Przy świetle księżyca wydawała się ona ciężkim i sinym budynkiem, opatrzonym w posępne okna, podobne do strzelnic, otoczona grubym i wysokim murem, popękanym przez czas, ale dość jeszcze silnym, aby wytrzymać nie jeden szturm. Drzwi i apartamenta dolne były nieco wyniosłe i dawały do mniemania, że muszą się wspierać na podziemnych lochach.
Między wieżycą zamkową ze skarpami, przypominającą średnie wieki współczesnym Ludwika XIV i okrągłą środkową wieżą ordynarnéj struktury zbudowanéj w X wieku, wznosiła się dzwonnica, lekka i wdzięczna wśród tych kolosów kamiennych. Była to kaplica zamkowa, wystawiona w 1527 roku, w tym nieoszacowanym stylu Odrodzenia, wprowadzonym z Włoch do Francyi przez towarzyszy Bayarda i Brantoma.
Bigoń, który nie znajdował nic pięknego po zachodzie słońca, streścił swoje spostrzeżenia temi słowy:
— Wszystko to przypomina mi więzienie w Argèlles.
Kawaler zaś, przekładając widok ludzkich twarzy nad wszelkie pomniki, odwrócił wzrok od téj massy budowli i skierował go machinalnie w stronę płaszczyzny, rozciągającéj się u jego stóp. Tu przynajmniéj znać życie. Błyszczały małe światełka, w oknach widać było białe firanki, a kłęby dymu wznosiły się w powietrze.
— Ah! jakże chciałbym być już w Klermont, wyrzekł z westchnieniem, jak gdyby ta jedynie myśl go zajmowała.
— Jużeś pan to raz powiedział — mruknął Bigon.
— Tak jest, mój przyjacielu — odparł kawaler tonem głębokiéj melancholili — powiedziałem to i powtarzam.
Bigoń uderzył się kułakiem w gębę i zawołał:
— Mój Boże nie rozumiem cię panie Telemaku, w Argèlles byłeś pan weselszym. Czy to dla tego, że jesteś mi nieco obowiązanym, straciłeś pan na humorze... Na brzuch kanonika, kawalerze! nie jestem ani wilkiem ani niedźwiedziem i dla głupiéj summy...
I odwieczne sześćdziesiąt pistolów miały znów wyléźć na wierzch, gdy mocne szczekanie psów, poprzedzających swego pana, przerwało dalsze słowa.
— Psyt! — syknął kawaler.
Pan d’Espinchal, który nie bez przyczyny sam przybył otworzyć bramę, z okienka furtki będącėj w budce przy zwieszonym moście, zapytał przybyszów:
— Kto jesteście i czego żądacie?
— Jesteśmy... — zaczął Bigoń.
— Kawaler czémprędzéj przyłożył rękę do ust swego lokaja aby powstrzymać niedorzeczną odpowiedź.
— Nazywam się kawaler de Saint-Beat — wyrzekł — i proszę o gościnność dla mnie i dla mojego lokaja.
— Jesteśmy nawet bardzo głodni... — chciał dodać Bigoń, ale ręka kawalera zdławiła mu słowa które miały wydobyć się na zewnątrz.
Pan d’Espinchal nacisnął sprężynę, umieszczoną w budce, skutkiem czego, poruszany sztucznym mechanizmem most, spuścił się z hałasem.
Bigoń sądził, że to był wystrzał armatni, już chciał uciekać, ale na widok ogromnego stosu belek połączonych z sobą i ustawiających się między nim a zamkiem, zrozumiał, że prośba o gościnność wysłuchaną została.
Weszli. Dwóch niemych drabów ujęli za cugle konia i osła a podczas gdy pan d’Espinchal wprowadzał kawalera do sali, w której don Gobelet i Malseń układali dalsze swoje planiki, Bigoń skromnie postępował za służbą.
Na widok mizernego oblicza kawalera, jego podszarzanéj a raczej obdartéj odzieży, margrabia nie był w stanie ukryć oznaki podziwienia.
Pan de Saint-Beat zrozumiał to. Zarumienił się cokolwiek i skłoniwszy się z szacunkiem bez uniżoności przed szlachcicem.
— Dziwi cię to panie margrabio — wyrzekł głosem słodkim, ale silnie nacechowanym akcentem gaskońskim. — Gdybym był znalazł po drodze jaki klasztor, nie przyszedłbym prosić pana o gościnność; do mnichów bowiem należy pamiętać o biednych; a bezwątpienia, że jestem jeden z najuboższych, jakiego oddawna podejmować mogli.
Margrabia, jakeśmy to już powiedzieli, umiał w potrzebie przybrać najłagodniejszy w świecie uśmiech. Podał więc rękę ogorzałéj dłoni Gaskończyka i wskazując na własny fotel rzekł mu:
— Racz pan siadać, panie kawalerze. Z przyjemnością przyjmuję wszystkich gości, jakich Opatrzność mi zsyła a najbiedniejsi są dla mnie najpożądańsi, bowiem najwięcej potrzebują...
— Hm! hm! — mruczał kapelan — bezbożnik, jaką złoconą tnie mówkę. Mówi o Bogu jak gdyby wierzył.
— Malseń! — dodał margrabia — każ podać nakrycie dla gościa przy mojém nakryciu, a służbie przykaż by pamiętali o lokaju pana kawalera de Saint-Beat.
— To to ma być kawaler! — szepnął don Gobelet. — Kawaler ten jegomość! Co za mina! jakie łachmany... A ten rapir! Zdaje mi się, żeby go chętnie zamienił na rożen, byleby na nim osadzono prosiaka lub kapłona.
I przerzucając obłudnie kartki swéj Biblii, pobożna osoba mierzyła od stóp do głowy wszelkie niedostatki biednego Gaskończyka.
Malseń, który był wyszedł wykonać rozkazy margrabiego, wrócił po chwili i oznajmił donośnym głosem:
— Panie margrabio! wieczerza na stole.
Pan d’Espinchal powstał z pośpiechem i poprowadził swego gościa do sali jadalnéj umeblowanéj w guście nieco przesadzonéj staroświecczyzny.
Ściany pokryte były futrowaniem z drzewa, podzieloném na odrębne ściany, rzeźbione w tym naiwnym stylu cierpliwych średniowiecznych artystów. Gdzie nie było rzeźb, uwydatniały się tarcze herbowe i myśliwskie trofea.
Wielki dębowy kredens zajmował kąt sali, a na nim lampy umieszczone przez domowników, wydobywały tysiące promieni ze sreber poustawianych W około.
W głębi sali, pomiędzy dwoma owalnemi oknami o malowanych szybach, wisiał obraz włoskiéj szkoły przedstawiający ucztę Baltazara, i trudno znaléźć coś bardziéj porywająco strasznego jak to Mene, tekel, fares, zawieszone że tak powiem nad głowami zwykłych biesiadników pana d’Espinchal.
Gaskończyk został olśniony majestatyczną powagą téj sali. Postępując w milczeniu za margrabią, rzucił się raczéj aniżeli usiadł na wskazaném sobie miejscu. Apetyt jaki dokuczał mu przed chwilą, nagle znikł. Czuł się w kłopotliwėm położeniu, jakkolwiek wejrzenie margrabiego wraz z uprzejmém obejściem nacechowane było dobrodusznością.
Do stołu zasiadło ich trzech: margrabia, kawaler i kapelan. Malseń, który nie jadł ze służbą, rzadko był przypuszczany do stołu margrabiego, bowiem obok urzędu intendenta pełnił jeszcze obowiązki szafarza i krajczego.
Nie będąc podejrzliwym, bo wiedział, że się go lękano, pan d’Espinchal ufał jedynie Malseniowi, którego mu poruczyła umierająca matka, jako wiernego i przywiązanego sługę, pełnego atoli złych skłonności.
Wszystko co widział niepomiernie dziwiło pana de Saint-Beat. Opowiadania Bigonia snuły mu się w pamięci, studyował więc oblicze margrabiego i jego dziwnego kapelana.
Mnich, wytrawny rezydent zamkowy, zachowywał się jak najskromniéj przy stole. Zaledwie, że zafarbował swą wodę kilkunastu kroplami wina, a z potraw wybierał najlichsze kawałki i te jeszcze w nader małéj ilości.
Gaskończyk podziwiał tę wstrzemięźliwość wyobrażając sobie, że to chyba cudem niebieskim tak skromny gach doszedł do nadmiernéj otyłości.
Przy drugiém daniu, dom Gobelet oświadczył, że już jest syty, prosząc zarazem o pozwolenie wstania od stołu: gdy zaś takowe zostało mu udzielone, powstał z powagą, przeżegnał się z ostentacyą i życząc dobréj nocy margrabiemu i kawalerowi, wyszedł.
Pan d’Espinchal pozostał u stołu z Gaskończykiem.
— Do kaduka, mój miły gościu — rzekł margrabia — czy pan tak jak ten obłudny mnich uczyniłeś votum wstrzemięźliwości? albo też może lękasz się, żeby cię mój kucharz nie otruł?
Gaskończyk zaczerwienił się.
— Do licha! panie de Saint-Beat — mówił daléj pan d’Espinchal — lubię wesołych kamratów, a widzę żeś ani dotknął téj głowizny dzika, zaprawionéj pistacyami, ani tego combra sarny, która dziś jeszcze hasała po lesie.
Kawaler zachęcony, podał swój talerz służącemu; ale pan d’Espinchal, sam ukrajał porcyę i położył ją na talerzu swego gościa.
Pan de Saint-Beat podziękował uśmiechem.
— Co prawda byłem dobrze głodny, przybywając tu do zamku.
— Bojaźliwość nie jest wszakże cechą pańskich rodaków — rzekł margrabia.
— Nie miałem jeszcze sposobności okazać się Gaskończykiem.
— Do kroćset! podjedz-że więc mój kochany gościu i następnie zechciéj opowiedzieć mi jakim to dzieje się cudem, że szlachcic twego nazwiska goni wiatr po świecie w tak lichym przyborze?
Pan d’Espinchal wymówił te słowa z taką dobrodusznością, ujarzmił Gaskończyka tak słodkiém wejrzeniem, że ten został zupełnie ujęty.
— Przyznam ci się panie margrabio, że tak jesteś uprzejmym, iż byłoby niegrzecznością z méj strony nie uczynić zadość twéj ciekawości.
I wziął się do jedzenia z taką szczerą ochotą, że pan d’Espinchal zachwycony musiał przyklasnąć, starając się zarazem dotrzymać kompanii swemu biesiadnikowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.