Margrabina Castella/Część czwarta/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dowód na to, że przystaję? — powtórzyła Joanna.
— Potrzebuję dwóch dowodów... — odpowiedział Raymond.
— Jakich?
— Najprzód napiszesz mi pani parę wyrazów, które mogą się stać w mojem ręku bronią przeciwko pani, w razie gdybyś przestała być moją wspólniczką...
— Obawiasz się pan, żebym go nie zdradziła?
— Nie, nie obawiam się, ale jestem tego zdania, że ostrożność jest matką bezpieczeństwa!...
— Cóż trzeba będzie napisać?...
— Mniej więcej to:
„Oświadczam, że testament, dzięki któremu weszłam w posiadanie majątku po mężu moim nieboszczyku margrabim Castella, jest aktem fałszywym, sporządzonym na moje żądanie i w miejsce testamentu rzetelnego, w którym mnie wydziedziczono...
Joanna zerwała się z krzesła gwałtownie.
— I pan miałeś nadzieję, że ja podobny cyrograf podpiszę?... — zawołała.
— Dla czegóżby nie?...
— Bo byłoby to podpisanie wyroku śmierci na siebie!...
— Cóż znowu?... — Pani wiesz doskonale, że nie zrobię żadnego z tego użytku...
— W takim razie po cóż stawiasz mi pan podobne żądanie?...
— Czy nie wiadomo pani po co się używają pancerze?... — To także broń obronna, jak każda inna... — Powierzyłem pani swoję tajemnicę... — chcę ją mieć dokładnie zabezpieczoną!... — Trzy wiersze opatrzone podpisem pani, zasłaniają mnie od wszelkich nieprzyjemności, od ewentualnej zdrady niewinnej zresztą, od tej tak zwanej niedyskrecyi kobiecej!... — Byłbym wierutnym głupcem, musi pani przyznać to sama, gdybym sobie nie zawarował spokoju.
Joanna wsparła czoło na ręku i przez chwilę medytowała głęboko.
Raymond przypatrywał jej się z uśmiechem.
Młoda kobieta podniosła głowę.
Silne postanowienie malowało się w jej pałających oczach.
— Panie baronie — rzekła — ja bardziej panu ufam, aniżeli pan mnie...
— Co pani chce przez to powiedzieć?...
— Żądasz pan zabójczej przeciw ko mnie broni, ja jednak zgadzam się dać ją panu, bo jestem najzupełniej przekonaną, iż jej pan nie nadużyjesz...
— Więc pani podpisze tę deklaracyę? — zapytał Raymond.
— Podpiszę wszystko, co się pana tylko podoba. — Czy panu potrzeba jeszcze co więcej?...
— Jesteś pani prześliczną!...
— O! wiem o tem!... — szepnęła Joanna, poruszając główkę z wyzywającą kokieteryą.
Twarz Prometeusza paryzkiego jaśniała radością.
— Więc zgodziliśmy się zapytała?...
— Najzupełniej co do pierwszego warunku...
— Jest zatem jeszcze i drugi?...
— Powiedziałem wszak z góry przed chwilą, że wymagam dwóch warunków...
— Czy ten drugi jest równie słodkim jak pierwszy?
— Nie jest tak ważnym dla mojego bezpieczeństwa, ale daleko jest ważniejszym dla mojego szczęścia.
— Mówisz pan zagadkowo panie baronie.
— Chciałbym, ażebyś pani sama myśl moję odgadła...
— Na to nie licz pan wcale... — odpowiedziała ze śmiechem Joanna — umysł mam strasznie tępy i rozumiem to tylko, co mi jest powiedziane całkiem jasno.
— Ponieważ pani zmusza mnie do tego — zaczął Raymond z pewnem wahaniem — wytłomaczę się jak będę mógł najlepiej.
— Proszę oto bardzo... — Kolacya skończona, za chwilę porozumiemy się zupełnie, a że już bardzo późno, radabym powrócić do siebie...
Prometeusz paryzki zaczął się śmiać, więc Joanna spojrzała ździwiona.
— Wyprowadziłaś mnie pani z ogromnego kłopotu!... — Sam nie wiedziałem jak zacząć...
— Znowu pana nie rozumiem... — szepnęła Joanna.
Raymond wyjął zegarek i odezwał się głosem drżącym trochę:
— Brakuje kilku minut do dwunastej. — Drugi mój warunek jest ten, ażebyś pani została moją na zawsze...
Joanna zaczerwieniła się.
Gestem szybszym od myśli, zasłoniła twarz rękami, ażeby ukryć gwałtowny rumieniec — a szczególniej wyraz pogardy, jakiego przezwyciężyć nie była w stanie.
— Gdyby Prometeusz paryzki uchwycił ten wyraz mej twarzy, wszystko byłoby stracone — pomyślała, a chciała wytrwać w swej roli aż do końca...
Po chwili odjęła ręce.
Twarz jej była jeszcze zarumienioną, oczy ciskały błyskawice z pod na dół spuszczonych powiek.
Raymond znalazł ją tak piękną, iż nie mógł oczu od niej oderwać.
Chciał coś mówić, ale stracił pewność siebie.
Joanna pierwsza przerwała milczenie.
— Będziesz pan mną pogardzał, jeżeli zostanę twoją dla tego tylko, aby okupić ten nieszczęśliwy testament.
— Pogardzać panią?... — wykrzyknął Prometeusz paryzki. — O!... Joanno, co też pani mówisz!... Czyż się pogardza tą, którą się kocha?...
Młoda kobieta bywała często na przedstawieniach melodramatów i sięgnęła po jaką stosowną odpowiedź.
— Muszę się — rzekła — zgodzić ze swojem przeznaczeniem!... O! Raymondzie, Raymondzie, dziwnym jesteś człowiekiem!... oprzeć się twojej dyabelskiej sile nie sposób.
Raymond zapomniał o poważnej swojej roli, o swoich złotych okularach i białym krawacie. Padł na kolana przed margrabiną, chwycił jej rączki i okrywał pocałunkami, wymawiając czułe bez żadnego związku wyrazy.
Pani Castella przerwała mu mówiąc:
— A te trzy wiersze, co mnie oddają w moc pańską a mój podpis?... zapomniałeś pan o nim?...
U takiego osobnika jak Raymond, interesa stały zawsze na pierwszem miejscu.
Podniósł się wtej chwili.
— Masz racyę kochana pani Joanno... — Zakończmy jak najprędzej z temi drobiazgami!... Zaraz daję co potrzeba do pisania.
Podszedł do małego biureczka, w którym schowany był czerwony portfel i zaczął otwierać szufladkę.
Joanna skoro się tylko odwrócił, wyjęła z kieszeni maleńki flakonik, przysłany jej przez pana de Credencé w pudełku do biżuteryj...
Odetkała koreczek i wylała wszystko co zawierał na stół, w miejsce gdzie siedział Raymond.
Silny zapach rozszedł się po salonie.
— Co to jest? — zapytał rozbójnik co to tak pachnie?
— To, to — odpowiedziała młoda kobieta, pokazując flakonik i wylewając niby parę kropel na chustkę od nosa.
— Czyż byłabyś pani cierpiącą? — wykrzyknął pełen obawy Raymond.
— E... to nic... — to niedyspozycya nerwowa, jaka mi się często przytrafia... ale to zaraz przejdzie, przyzwyczajoną jestem do podobnych ataków, i wiem jak sobie radzić... — O jednę tylko rzecz proszę pana, nie zważaj pan wcale na mnie przez chwilę...
— Może pani powietrza brakuje?... może okno otworzyć?...
Joanna dała znak przeczący, oparła się o kanapę i silnie przyciskała chusteczkę do nosa...
Raymond usiadł na tem samem co poprzednio miejscu, postawił elegancki kałamarzyk, położył parę ćwiartek papieru i pióro w złotej obsadzce.
Poczuł silniejszy zapach perfum, ale nie zwracał na to uwagi, sądząc, iż to pachnie tak z batystowej chusteczki Joanny.
— Jakże się czujesz? — zapytał czule po chwili.
Ale pani Castella wstrząsnęła główką nie odejmując chusteczki i nic nie odpowiedziała.
Raymond oparł się o stół łokciami, i z oczami utkwionemi w młodą kobietę, czekał, aż przyjdzie zupełnie do siebie i będzie w stanie mu odpowiedzieć,