Margrabina Castella/Część czwarta/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło parę minut na tem oczekiwaniu, aż naraz Raymond poczuł, że doznaje jakiegoś uczucia, z którego nie umiał zdać sobie sprawy.
Przesunął ręką po czole, zaczął oddychać ciężko, jakby mu tchu w piersiach zbrakło, chciał więc wstać z krzesła i uniósł się trochę, ale siły go opuściły i upadł z powrotem na siedzenie.
Potem zaraz poczuł się lepiej trochę, więc się uspokoił zupełnie.
Pochmurna twarz przybrała wyraz wesoły, na usta wystąpił uśmiech głupowaty.
Zaczął mrugać coraz prędzej oczami, nareszcie przewrócił je zupełnie.
Przez kilka chwil głowa pochylała mu się to na jedno, to na drugie ramię, nakoniec przechylił ją na prawo...
Oddech ustał — najmniejsze drgnie, nie poruszało członków, i... Prometeusz paryzki wydawał się teraz ni śpiącym, ni trupem, figurą jakby woskową... wystrojoną w biały krawat i garnitur czarny.
Tryumfująca radość zabłysła w oczach Joanny, z rodzajem szyderczego politowania patrzyła teraz na tę metamorfozę Raymonda...
Podniosła się żywo i przeszła w najodleglejszy kąt salonu, gdzie atmosfera nie była tak przepełnioną rozlanym płynem...
Zaczęła się znowu przypatrywać Raymondowi i szepnęła pod ukoronkowaną batystową chusteczką, która przysłaniała koralowe je usteczka:
— Raul się nie mylił!... — chloroform poskutkował nadspodziewanie...
Te słowa wyjaśniają dostatecznie, co za płyn zawierał się w maleńkim flakoniku, przysłanym Joannie przez hrabiego de Credencé...
Teraz ani żaden hałas, ani huk armat, ani nawet skalpel chirurga nie byłby wyrwał Raymonda ze stanu znieczulenia, w jakim miał pozostawać godzinę czasu.
Joanna poczekała parę minut, ażeby pan baron zasnął mocniej jeszcze, że jednak sama, pomimo całej ostrożności, zaczęła uczuwać zawrót, symptomat poprzedzający omdlenie, że w uszach zaczęło jej szumieć, a przed oczami zaczęły jej krążyć czarne płatki — otworzyła czemprędzej okno i wychyliwszy się z niego, odetchnęła całą piersią świeżem nocnem powietrzem, przepełnionem wonią kwiatów...
Zaraz się uczuła też lepiej...
— Jestem ocaloną!... — rzekła — i najważniejsze zadanie spełnione... Teraz muszę dokończyć działa!...
Odwróciła się i miała oddalić od okna, gdy posłyszawszy nagły szelest, zadrżała od stóp do głów.
Krew ścięła jej się w żyłach.
Szmer ten, zdawał się pochodzić nie z dołu ale z góry, a podobnym był do gwizdnięcia, służącego za sygnał umówionego porozumienia...
— Że prędko się cieszyłam — pomyślała przerażona Joanna. — Rayjmond kłamał przedemną, mówiąc, że byliśmy zupełnie sami!... — jego spólnicy pilnowali nas! Teraz mnie widzą... otaczają... jestem zgubiona...
Pomimo całej mocy charakteru, młoda kobieta nie była w stanie zapanować nad ogarniającym ją przestrachem.
Zapominając o wszystkiem, starałaby się była zapewne uciekać, gdy usłyszała znowu cicho bardzo wymówione imię swoje.
Głos ten wydawał jej się znajomym.
Przystanęła cała drżąca i nadstawiła ucha z gorączkową uwagą.
Głos zdający się pochodzić z nieba odezwał się znowu, ale już wyraźniej daleko:
— Joanno, jestem.
Nie ma wątpliwości.. — to jej przyjaciel... to jej obrońca... to pan de Credencé się odzywał...
Pewność, że hrabia czuwa, usuwała wszelkie obawy niebezpieczeństwa.
Nadzieja wstąpiła jej w serce...
O mało nie krzyknęła z radości, ale powstrzymała okrzyk na ustach odważyła się tylko szepnąć po cichutku.
— Noc taka ciemna na dworze... słyszę cię, ale nie mogę zobaczyć... gdzie jesteś?...
— Tutaj... — odpowiedział hrabia.
— Ale gdzie?... — głos dochodzi mnie z góry... — czy z nieba zstępujesz?
W odpowiedzi na to zapytanie, naprzeciwko okna w którym stała Joanna, ukazało się słabe światełko zapalonej zapałki, przy którem Joanna poznała sylwetkę Raula i bladą twarz Larifla.
Zapałka zgasła, wszystko pozostało na nowo w ciemności.
— Co mam robić? — zapytała Joanna, skoro znikło chwilowe zjawisko.
— Czekać — odpowiedział Raul.
— Przyjdziesz tu do mnie?
— Tak.
— Kiedy?
— W tej chwili.
Pan de Credencé zaczął zbierać się rzeczywiście do opuszczenia swojego wysokiego, ale nie zbyt wygodnego stanowiska, na którem znajdował się od godziny.
— Trzymaj dobrze sznur... — odezwał się do Larifla, ja schodzę...
— Nie obawiaj się!... — sznur mocny, może utrzymać siedemnastu takich jak ty — odpowiedział młody bandyta... — Chcę ci się tylko zapytać: — czy i ja mogę zejść za tobą — przyczem uprzedzam, że już czas na to wielki, bo czuję kurcze w nogach a grzbietu nie mogę wyprostować...
— Możesz zejść — tembardziej, że będziesz mi potrzebny w tej chwili...
— Więc i sznur potrzeba odwiązać? — zapytał blady chłopak.
— Koniecznie... — bo będzie nam także potrzebny.
— Dobrze.
Pan de Credencé, albo raczej Regulus, pomimo ciemności i braku znajomości gimnastyki, znalazł się niebawem w towarzystwie Radis-noir’a i jego towarzyszy, stojących nieruchomo na straży.
— A cóż — kumie?... — zapytał Tape à l’oeil — czy zabierzemy się do roboty? — bo to wcale nie wesoło tak łazić tam i z powrotem około muru, i drżyć, nogi czort wie po co; lepiej by już było zabrać się do rozwalenia tej budy...
— Oceniam wasz zapał... — odpowiedział z uśmiechem Raul — ale zachowajcie go na inny raz...
— Dla czego?...
— Bo prawdopodobnie tej nocy cała wasza robota skończy się na tem, że otrzymacie drugą połowę zarobku!...
Za pięć minut wszystko będzie skończone i już nie będziecie mi potrzebni...