Margrabina Castella/Część trzecia/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Beule-qui-Roule.

Hrabia i Larifla weszli do sali na dole.
Była zupełnie pustą.
Jeden tylko płomień gazowy, oświecał zaledwie ciemności.
Gospodarz zamknął drzwi na klucz i rygle pozasuwał.
Skierował się następnie do jednego z bocznych gabinetów, odstawił stół, który stał na środku i podniósł taflę zupełnie podobną do tej, jaka pokrywa wejście da piwnicy, we wszystkich prawie domach na prowincji.
Skoro tylko taflę otworzono, duszne, gorące powietrze uderzyło pana de Credencé.
— Co to jest?... — zapytał po cichu Larifla.
— Jakto, nie wiedziałeś!... — odpowiedział równie po cichu zapytany — to szulernia...
— No... schodźcie — odezwał się gospodarz — schodźcie tylko prędko... Bule-qui-roule tam się znajduje.
Hrabia i jego towarzysz zaczęli spuszczać się na dół po prostych jak drabina schodach.
Prowadziły one do obszernej, pod całym domem piwnicy.
Nic podobna sobie wyobrazić coś oryginalniejszego, nad tę ogromną izbę z gołemi wilgotnemi ścianami, mającą za całą ozdobę, zwieszającą się w festonach pajęczynę.
Dawniej znajdował się tutaj, jak w każdej innej piwnicy, skład butelek, teraz gospodarz przerobił skład ten na salę gry.
Stara lampa zawieszona po środku i cztery dymiące kinkiety po bokach, dostateczne dawały oświetlenie.
Wielki stół ze zbitych na kozłach desek, przykryty zieloną kitajką, stał na samym środku piwnicy.
Czarno pomalowane ławki ustawione były do okoła.
Nie było innego dla graczy siedzenia.
Ci gracze w liczbie trzydziestu, palili, rozprawiali i grali zapamiętale w trente et quarante.
Bankier, mężczyzna wysoki i gruby, o szerokich ramionach, z czarnemi faworytami, był wspólnikiem gospodarza.
Mieszał i ciągnął brudne zatłuszczone karty.
Stawki pokrywały stół cały.
Była tam moneta miedziana, sporo srebrnej a nawet kilka sztuk złota. Biletów bankowych nie było wcale.
Towarzystwo przedstawiało dziwną mieszaninę.
Obok prawdziwych bandytów paryzkich, obok włóczęgów podrogatkowych, od których występki czuć było z daleka, spostrzedz było można twarze uczciwsze ale zupełnie przygnębione, robotników biednych, wciągniętych do tej kryjówki przez namowę i chęć łatwego dojścia do pieniędzy bez pracy.
Pan de Credancé zatrzymał się na przedostatnim stopniu, ażeby się przypatrzeć temu widokowi, ciekawemu i pełnemu grozy zarazem, którego nie widział dotąd nigdy...
Chociaż nie przybył na obserwacyę, zapomniał o celach swojej wizyty, pochłonięty przez to co miał przed oczami.
Larifla, znający doskonale obyczaje szulerni, rozglądał się na wszystkie strony.
— O! — odezwał się nagle, — już go widzę...
— Kogo?... — zapytał hrabia.
— Boule-qui-roule.
— No to dawaj go tutaj...
Larifla opuścił pana de Credencé, obszedł stół do okoła, zbliżył się do jednego z najzapaleńszych graczy, trącił go w ramię i szepnął coś po cichu, ale nie bardzo dobrze został przyjęty.
Larifla powrócił do hrabiego. |
— No co?... — zapytał ten ostatni, czy przyjdzie?...
— Nie...
— Jakto, nie przyjdzie?...
— Nie, nie chce porzucić gry.
— Dla czego?...
— Bo chodzi w tej chwili o dużą sumę, chce się odegrać... i odegra się z pewnością, albo też przerżnie wszystko... to z pewnością.
Hrabia uśmiechnął się.
— Duża suma, powiadasz...
— O! tak... duża...
— Jaka naprzykład?...
— Cztery franki piędziesiąt centimów.
— To idźże z powrotem i powiedz mu odemnie, że jeżeli gry zaniecha, dostanie dwadzieścia franków... Tylko niech wie że mi się spieszy... że musi przyjść natychmiast...
— Dwadzieścia franków!... — wykrzyknął Larifla. — O! za tę cenę interes się załatwi... Ale powiedz no mi mój stary, czy ty posiadasz Kalifornię w kieszeniach?...
— Być bardzo może.
— Muszę temu uwierzyć, bo spodziewam się, iż nie fabrykujesz monety Regulusie.
— Bądź o to spokojny i zrób com ci powiedział...
— Lecę.
Larifla podszedł znowu do grającego i powiedział mu kilka słów.
Tym razem udało mu się zupełnie.
Boule-qui-roule wstał w tej chwili od stołu i udał się za nim.
Dość było spojrzeć na tę nową osobistość, ażeby zrozumieć znaczenie przezwiska — „tocząca się kula”.
Wyobraźcie sobie człowieka, mającego najwyżej cztery stopy wzrostu.
Wyobraźcie sobie korpus okrągły jak beczka, wspierający się na dwóch krótkich nóżkach i ozdobiony dużą okrągłą głową.
Nie można się było wstrzymać od śmiechu, spojrzawszy na tego dziwoląga.
Ale gdy dłużej się patrzyło na niego, uśmiech zamarzał na ustach.
Potwór przestawał być komicznym, stawał się przestraszającym.
Twarz jego miała wyraz zimny, złośliwy, który bardzo łatwo stać się mógł okrutnym.
Nogi tego człowieka obdarzone były nadzwyczajną szybkością.
Gdy szedł, zdawało się, że się toczy.
Ztąd nadano mu przezwisko „toczącej się kuli”, które przyjmował z zupełną obojętnością.
— Śmieszny człowiek! — pomyślał pan de Credencé, widząc go podchodzącego.
Boule-qui-roule prowadzony przez Larifla, zatrzymał się przed panem de Credencé i spojrzał na niego jssnoniebieskiemi oczami. Spojrzenie to było zimne jak ostrze sztyletu
— Czy to pan płacisz? — zapytał głosem zakatarzonego poliszynela.
— Ja, — odpowiedział hrabia.
— No to jestem — gdzież pieniądze?
Pan de Credencé podał mu monetę złotą.
— Pełne kieszenie ma takich — szepnął Larifla dosyć głośno, tak, żeby go Boule-qui-roule usłyszał.
Oczy mu dziko zabłysły.
— Dobrze, — rzekł. — Teraz czem mam służyć.
— Larifla mi mówił, że znasz pana Raymond...
— Znam.
— Potrzebuję się z nim widzieć tej nocy.
— Cóż od niego pan żądasz?
— To już moja rzecz... — odpowiedział hrabia wyniośle.
— Racja.
— Czy możesz mnie do niego zaprowadzić?
— Tak i nie...
— Jakto?
— To na Grandorge’a przypada ten tydzień... Grandorge wie gdzie szukać Raymonda, a ja wiem tylko gdzie się znajduje Grandorge.
— Możesz mnie zaprowadzić?
— Zapewne, skoro jestem zapłacony.
— To chodźmy zaraz.
— A czy daleko trzeba będzie iść?
— O... spory kawał drogi!... około halli... do Pawła Niquet.
— I pewny pan jesteś że zastaniemy tam Grandorge’a?
— Założyłbym się o tysiąc franków.
Pan de Credencé skierował się ku schodom, któremi zeszedł.
Larifla go zatrzymał,
— Gdzież u dyabła idziesz Regulusie? — zapytał.
— Zdaje mi się, że nie mamy już co tutaj robić.
Larifla i Boule-qui-roule spojrzeli na siebie ze śmiechem.
— Prawda, tędy się wchodzi... — rzekł blady młodzieniec, — ale nie tędy się wychodzi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.