Margrabina Castella/Część trzecia/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pokażemy ci drogę, — dodał Boule-qui-roule, idąc w głąb piwnicy.
Drzwi, wyglądające jak spróchniałe, przecie bardzo mocne. Łatwo otwierały się z wewnątrz, ale za pomocą sprężyny przymykały się natychmiast.
Drzwi te prowadziły na korytarz, albo raczej do przejścia podziemnego, bardzo wązkiego i wilgotnego.
Boule-qui-roule i Larifla zapuścili się pierwsi w to tajemnicze przejście.
Hrabia udał się za nimi.
Drzwi zaraz się zamknęły i znaleźli się w zupełnej ciemności.
Larifla jak mógł oświetlał drogę.
Wyjął z kieszeni pudełko zapałek i zapalał jednę po drugiej.
Przejście ciągnęło się ze sześćdziesiąt kroków i nieznacznie prowadziło pod górę.
Wreszcie kończyło się po za krzakami bzu, w jakiejś pustce, ogrodzonej parkanem z desek.
Boule-qui-roule wysunął jednę z desek parkanu i wyszedł na wązką uliczkę.
Dwaj towarzysze poszli za jego przykładem.
Założyli deskę, ażeby nie zostawić, żadnego śladu i weszli na przedmieście Temple, tamtędy zaś dostali się na bulwary, nie przemówiwszy do siebie ani jednego słowa.
Kiedy przybyli do zakładu „Pod ściętym kłosem,” Larifla się z
zatrzymał...
— Regulusie, ty wzorze przyjaciół — odezwał się — czy będziesz mnie jeszcze potrzebował tej nocy?
— Nie — odpowiedział pan de Credencé.
— Jesteś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— To pozwolisz mi się oddalić?.. — Oczekuje na mnie, bardzo elegancka kobietka, zakochana ogromnie w mojej fizyonomii, chcę ją dziś uszczęśliwić.
— Nie potrzebny mi jesteś... możesz robić co ci się podoba.
— Prawdziwy przyjacielu, bądź błogosławiony!... a kiedy mnie potrzebować będziesz?
— Nic nie wiem.
— Postaraj się, ażeby to było jak najprędzej, o! jak najprędzej!...
— A gdzie cię mogę znaleźć?
— W dzień, to trochę trudno powiedzieć... jestem to tu, to tam... wszędzie mnie pełno, rozumiesz... — Wieczorem, zwykle można mnie spotkać „Pod ściętym kłosem,” albo w piwnicy La Rigolade.. — W nocy nie zawsze można mnie złapać od razu.
— Ależ gdzież sypiasz?
— Przed dwoma miesiącami, zajmowałem apartament w opuszczonym piecu wapiennym w Montmartre... mieszkanie miałem bezpłatne i świeże powietrze — nic pyszniejszego... ale przyszło im do głowy sprzedać plac pod budowę domu — i zostałem zmuszony wyprowadzić się natychmiast... Oj! ci właściciele!...
— A teraz? — zapytał hrabia.
— Przez miesiąc zajmowałem mieszkanie pod jedną z arkad mostu... — było tam pełno słomy, dalibóg wygodnie, a towarzystwo prześliczne! wszystko ludzie wykształceni!... Przed pójściem spać można było zarzucić wędkę i z rana gotowe śniadanie! trudno o czem lepszem i zamarzyć, jakiem Larifla! — Ale policya zajrzała tam nie wiem po co — i trzeba było dać nurka do wody, ażeby nie dostać lokalu w areszcie, na szczęście pływam doskonale!... wykąpałem się tylko niepotrzebnie...
— Ależ do dyabła — krzyknął zniecierpliwiony hrabia — co mi po tej twojej paplaninie nieznośnej... nie pytam cię gdzie mieszkałeś, ale gdzie mieszkasz obecnie.
— Dobrześ powiedział!... — odrzekł za śmiechem Larifla... — niepotrzebnie się rozgadałem... — obecnie zostałem jaskółką.
— Kpisz sobie ze mnie?...
— Ja miałbym z ciebie kpić!... a to mi się podoba!... — nasza przyjaźń na to nie pozwala, wolałbym raczej kpić sam ze siebie.
— Czy znasz most d’Arcoles?...
— Doskonale.
— Wyobraź że sobie zatem, że ze dwunastu takich jak ja ładnych chłopców, mamy tam swoje gniazdka w wiązaniach... Wynaleźć nas i wypłoszyć ztamtąd prawie niepodobna, to też samiśmy przezwali się „Jaskółkami“. Rozumiesz mnie przyjacielu?...
— Rozumiem... wyobrażam sobie atoli, że musi wam tam być dyabelnie niebezpiecznie!...
— Zapewne, że jest trochę niebezpieczeństwa... i że nie zawsze można być pewnym dostania się cało na grzędę, zwłaszcza gdy noc ciemna. Ale cóż chcesz?... — kto nie rezykuje, ten nie niema... — mówi przysłowie... — Ja zazwyczaj powracam o północy...
— Jakże się tam dostać do ciebie?...
— Bardzo łatwo... kup sobie tylko gwizdawkę za jednego sous... Umiesz przecie grać na gwizdawce?...
— Może i potrafię, ale nie próbowałem nigdy...
— Instrument to wcale nie trudny i nie wymagający nauki... sam gra po prostu... Weźmiesz oto świstawkę... staniesz w pobliżu mostu, niby jaki hiszpan, zamierzający wyprawić serenadę swojej pięknej Andaluzyance, i zagrasz coś wesołego, naprzykład oto:
Ty coś mnie kochała tak szczerze...
Zrozumiałeś?...
— Zrozumiałem... — odpowiedział śmiejąc się hrabia.
— Domyślę się w ten moment że mnie potrzebujesz — i zaraz zeskoczę z grządki... No a teraz kochany opiekunie bywaj zdrów i szczęśliwy... życzę ci dobrej nocy i wszelkiego powodzenia.
Larifla oddalił się w stronę Chateau d’Eau, pan de Credencé zaś poszedł dalej ze swoim towarzyszem.
Z początku zachwycał się prędkością jego nóg, ale wkrótce trudno mu nadążać było.
Boule-qui-roule zaś coraz bardziej przyspieszał kroku.
A postępując tak miał na myśli pewien projekt, który zaraz poznamy.
Od chwili kiedy Larifla powiedział że Regulus ma kieszenie pełne złota, mały człowieczek myślał bezustannie nad tem, jakimby sposobem przeprowadzić to złoto z kieszeni Regulusa do swojej.
Po namyśle wynalazł pewną kombinacyę.
Szło poprostu o stosowną chwilę do dobrego w jakiej pustej uliczce poczęstowania towarzysza i obdarcia go następnie...
Boule-qui-roule wsunął rękę pod bluzę do kieszeni spodni i otworzył duży wyostrzony nóż, z którym się nie rozłączał nigdy, a który nie raz już służył mu w ważnych okolicznościach.
— Byłeś mi zawsze dotąd wiernym przyjacielem — mówił, bawiąc się nożem — liczę zatem, że i teraz dopomożesz w robocie.
W miarę jak Boule-qui-roule i pan de Credencé oddalali się z bulwarów, liczba zapóźnionych zmniejszała się coraz bardziej.
Teraz zaledwie w rzadkich przerwach, napotykali jakiego, szukającego przygód obywatela, albo pijaka, czepiającego się muru.
Nakoniec nic już nie przerywało samotności głuchych i pustych uliczek, w które bandyta poprowadził swojego towarzysza.
Było około pierwszej po północy.
Boule-qui-roule zatrzymał się nagle, przy zbiegu trzech uliczek.
Bystre spojrzenie przekonało go, że wszystkie były zupełnie puste.
— Miejsce dobrze obrane, — pomyślał — i galopem się na pewno załatwię.
Jednocześnie odwrócił się do hrabiego.
— Nie możesz pan nadążyć?... — zapytał.
Od pół godziny pędzisz jak lokomotywa... Możesz się doprawdy pochwalić swojemi nogami... masz je chyba na sprężynach!...
— Chodzę tak zawsze gdy sam idę i nie pomyślałem wcale o tem, że pan tego nie potrafisz... Należało się było zatrzymać!... Ale niech pan za to odpocznie trochę... Niechaj pan usiądzie pa chwilę...
— Niezła rada... — odrzekł hrabia i zaimprowizował sobie, nie zbyt co prawda wygodne siedzenie.
Tego właśnie pragnął Boule-qui-roule.
Wyciągnął z kieszeni małą fajeczkę, nałożył ją, zapalił i zaczął się przechadzać koło hrabiego w ten sposób, iż był to przed nim to znów za nim, aby zupełnie odwrócić jego od siebie uwagę.
Skoro osądził, że dopiął celu, wyjął nóż, podniósł rękę do zadania ciosu i przeszedł za hrabiego, który siedząc tyłem, bawił się od niechcenia laseczką.
Gdyby kto był świadkiem tej sceny, byłby z pewnością powiedział o panu Credencé, że jest człowiekiem zgubionym...
Tak samo rozumiał Boule-qui-roule.
Uważał sprawę za zupełnie skończoną i drżał z rozkoszy, na myśl o bogatym łupie, jaki wkrótce zdobędzie.
Zaledwie trzy kroki oddzielały go od mniemanego Regulusa...
— Nic nie zdoła już teraz przeszkodzić zbrodni.
Boule-qui-roule powtarzał to sobie z przekonaniem.
Można więc sobie wyobrazić jego ździwienie i przerażenie, gdy hrabia skoczył naraz na równe nogi, stanął przed nim i zaczął wywijać młynka swoją laseczką...
— To cud doprawdy!... — mówił sobie bandyta — boć przecie ten człowiek, nie mógł widzieć co się działo po za jego plecami...
Boule-qui-roule mylił się najzupełniej...
Nie zauważył, że płomień gazowy, umieszczony o jakie dziesięć lub dwanaście kroków, odbijał najdokładniej oczom pana de Credencé sylwetkę mordercy.
Hrabia, nie zwracał z początku uwagi na dziwaczny cień małej figurki odbitej na trotuarze, ale gdy spostrzegł, że ręka owej figurki uzbraja się w długi nóż, odgadł od razu co się święci.
Wiemy już jakiem było następstwo tego odkrycia...
Boule-qui-roule ździwiony, ogłupiały w pierwszej chwili, odzyskał natychmiast przytomność umysłu...
Sytuacya wydała mu się krytyczną...
Zawahał się na sekundę co zrobić, ale jego dzikość połączona z chciwością, wzięła górę nad roztropnością.
Ufając swojej nadzwyczajnej sile rzucił się jak jaguar na swoję zdobycz...
Doznał znowu najfatalniejszego niepowodzenia...
Laska hrabiego zdruzgotała prawą rękę Boule-qui-roula i wytrąciła zeń nóż, który odleciał o jakie piędziesiąt kroków...
Jednocześnie bandyta, dostał silne uderzenie w brzuch, stracił równowagę i padł jak długi na bruk.
Nieprzyjemne uczucie otrzeźwiło go z oszołomienia.
Kolano oto pana de Credencé naciskało mu piersi a ostrze sztyletu łechtało niemiło po gardle.
— Czy chcesz mnie zabić?... — szeptał głosem zmęczonym.
— Zasłużyłeś przecie na to nędzniku!... — odpowiedział hrabia — daruję ci jednak życie tym razem nie przez litość bynajmniej, ale dla tego, że mi potrzebny jesteś, że potrzebuję, ażebyś mnie poprowadził do pana Raymonda. No, podnoś się i marsz przedemną, a nie zapominaj, że cię mam na oku, że mam sztylet w mojej lasce i że za najmniejszem podejrzanem poruszeniem, przeszyją cię jak psa na wylot!...
— O! niema się pan czego obawiać... — szeptał Boule-qui-roue, powstając — mam przecie strzaskaną rękę...
— Nie rękę lecz łeb powinienem był ci zgruchotać łotrze.
— Chodźmy!...
Bandyta ruszył nie odpowiedziawszy ani słowa, ale ta druga połowa drogi lubo daleko krótsza, potrzebowała na przebycie daleko więcej czasu.