Margrabina Castella/Część trzecia/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan de Credencé oniemiał z podziwienia.
— No, Larifla, — zawołał po chwili, wytłomacz mi się dla czego?...
— O to mi właśnie idzie tylko, ażebym się mógł wytłomaczyć.
— Musiałeś mnie bodaj nie zrozumieć, musiałeś źle bodaj wytłomaczyć sobie moje żądanie...
— Zrozumiałem je doskonale... kazałeś mi śledzić za Raymondem aż dotąd, dopóki nie wlezie do swojej dziury.
— No tak...
— A ja właśnie zrobić tego nie chcę i nie mogę...
— Dla czego?...
— Dla przyczyn bardzo ważnych, mnie tylko wiadomych... Nie chcę się mieszać do niczego zgoła cokolwiek Raymonda dotycze... Upiekłby mnie on narożnie... a chodzi mu bardzo o moję skórę...
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
— Słucham cię i uszom własnym nie wierzę... jakto... ty co przed chwilą oddawałeś mi krew swoję!...
— Jeszcze raz ci ją najchętniej oddaję... — odrzekł Larifla.
— Pod warunkiem że nie przyjmę tej ofiary!... — wykrzyknął Raul wzruszając ramionami.
— Ma się rozumieć, — mruknął blady młodzieniec.
— Słuchaj, — rzekł pan Credencé, uważaj na to co ci powiem.
— Obiecałem ci rentę stałą...
— Obiecałeś prawdziwy mój przyjacielu, pamiętam to i jestem ci wdzięczny nieskończenie...
— No... więc daję ci teraz do wyboru jedno z dwojga...
— Co takiego?...
— Cofnę rentę jeżeli nie zechcesz wyśledzić Raymonda, — zwiększę ją o dwadzieścia franków zaraz płatnych, jeżeli spełnisz moje żądanie.
Larifla poskrobał się w ucho
— Ponętne to; bo ponętne...
— A zatem?...
— Ma się rozumieć przystają... Jeżeli mnie spotka jakie nieszczęście, jeżeli Raymond mnie uśmierci, zapłacz nad mojemi popiołami...
— Więc Raymond jest zdaniem twojem taką bardzo niebezpieczną bestyą?...
— Jest najniebezpieczniejszym i najzjadliwszym ze wszystkich zwierząt na świecie...
— Cóż on ci zrobił takiego?
— To moja tajemnica.
— Nie możesz mi jej powiedzieć?...
— Nigdy!... zabiorę to z sobą do grobu.
Pan de Credencé zaczął się śmiać całym głosem.
— Przyjacielu Larifla, powinieneś był zostać aktorem... byłbyś niezrównanym w melodramatach.
— Ba... mówiono mi już nieraz o tem, — odpowiedział młody człowiek ponuro, — ale cóż...
— Niepotrzebnie tracimy czas, — przerwał hrabia, — Raymond może wyjść lada chwila... leć zatem na stanowisko...
— Dobrze... idę... ale... dawaj dwadzieścia franków.
— Masz i postaraj sprawić się dobrze.
— Bądź spokojnym, wcale nie napróżno wyrzucasz swoje pieniądze.
Larifla postąpił naprzód kilka kroków, ale cofnął się zaraz znowu.
— Ale.. ale... gdzież cię znajdę, — rzekł, — żeby ci zdać sprawę z wyprawy, jeżeli z niej powrócę żywy?...
— Skoro tylko Raymond wyjdzie, ja udam się do Niqueta i tam w gabinecie będę czekał na ciebie.
— Dobrze.
Larifla opuścił swojego interlokutora i zajął pozycyę pod sklepem na wprost szynkowni.
Zakładowi Pawła Niqueta wolno było być całą noc otwartym.
Słabe światło wychodziło z po za brudnych szyb i zaledwie wchód oświetlało, druga więc strona ulicy pogrążona była w najzupełniejszej ciemności.
Niepodobna było ażeby Raymond mógł wyjść nie zauważony przez Larifla, tak samo, jak niepodobna było aby tamten mógł zauważyć wystającego na posterunku młodego bandytę.
Pan de Credencé oparty o mur, o trzydzieści kroków od szynkowni, zaledwie mógł rozeznać miejsce, w którem ustawił się Larifla.
Upłynęło z pięć minut czasu.
Jakiś szarawy cień człowieka opuścił szynkownię i drobnym krokiem przeszedł zwrócony tyłem do Raula.
Zaraz potem drugi cień zarysował się po drugiej stronie ulicy.
Pierwszy cień był gruby i nizki.
Drugi długi, cienki, przejrzysty prawie.
Pierwszym był pan Raymond, drugim Larifla.
Pierwszym zwierzyna a drugim strzelec.
Tylko, że zwierzyna nabawiała w tym razie strzelca ogromnej trwogi.
Skoro Raymond i Larifla zniknęli zupełnie, pan de Credencé wszedł do zakładu.
Kazał otworzyć ten sam gabinet, w którym przed chwilą naradzał się z Raymondem, a że chłód i wilgoć nocna dały mu się we znaki, kazał podać sobie grzanego wina, lubo miał obrzydzenie do wszystkich napojów podawanych w miejscach podejrzanych.
Po chwili chłopiec bufetowy postawił na stole przykrytym zatłuszczoną ceratą — wazę dawniej platerowaną, teraz wytartą do czerwoności a napełnioną dymiącym napojem z mocnym zapachem gwoździków i muszkatołowej gałki.
Cienkie kawałki cytryny pływały po wierzchu.
Przejęty szacunkiem dla gościa, który kazał sobie służyć takim drogim napojem, chłopak odezwał się z pokorą:
— Oto biszot co się nazywa obywatelu, sam go przyrządzałem, cukru wcale nie żałowałem, i przysiągłbym, że w wielkich bulwarowych kawiarniach; nie przyrządziliby nic tak wyśmienitego. To prawdziwy balsam na żołądek. Jeżeli się pan znasz na tem, to mi serdecznie podziękujesz.
Pan de Credencé wytarł szklanką, nalał w nią czerwonego płynu, ale skoro pierwszy łyk pociągnął, poczuł drapanie w gardle i zakasłał się okrutnie.
— Do licha, — mruknął, — widocznie mam nieprzyjaciół tutaj!... Uwzięli się na moje życie... Borgia, Exili, la Brinvilliers, byli świętymi wobec tych trucicieli!... Obawiam się czy przeżyję!...
Uspokoiwszy się trochę, odsunął się od stołu i oparł o ścianę.
Zapalił cygaro, i ukołysany szmerem dochodzącym z sali, zdrzemnął niebawem.
Ten stan senności fizycznej i moralnej, który jednakże nie był ani snem, ani czuwaniem, trwał z pół godziny, gdy naraz drzwi się głośno i otworzyły.
Credencé podniósł głowę, zobaczył przed sobą indywiduum wysokie, chude, którego nie mógł rozpoznać zrazu.
— Kto to? — zawołał.
— Co? nie poznajesz mnie? odpowiedział zapytany piskliwym głosem.
— Jakto? to ty nieszczęśliwcze? — pytał ździwiony pan de Credencé.
— Niestety.. to ja... nieszczęśliwy...
Rzeczywiście był to Larifla, ale w jakim stanie okropnym.
Twarz jego zazwyczaj bardzo blada, pokryta była cała pręgami, sinemi i czerwonemi, z których gdzie niegdzie krew się sączyła.
— Co to znaczy?... pytał hrabia ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, — co ci się stało takiego, powiadaj żywo! Larifla rzucił się na taboret i zamiast odpowiadać zaczął jęczeć okrutnie...
— No — powiedzże na koniec kto cię uraczył w ten sposób! powtarzał Raul do najwyższego stopnia zaciekawiony. Gadajże prędko!...
— Niestety!... niestety!... zostałem zeszpecony do końca życia!... krzyknął Larifa z rozpaczą... Stałem się teraz prawdziwem monstrum, paskuctwem całego świata!...
— Ależ nie wierz temu — zaręczam ci, że za tydzień nie pozostanie ci ani znaku, odezwał się uspokajająco hrabia.
— Mówisz tak, ale tak nie myślisz... O! moja uroda... moja uroda!... Stracone wszelkie nadzieje!... Jestem zeszpecony na wieki!... Tak się podobałem kobietom, miałem coś tak pociągającego w oczach... a teraz... mogę się jako potwór pokazywać za dwa sous na jarmarku!... Nie!... ja chyba sobie łeb rozbije o ścianę!... Aj złoczyńco Regulusie, toś ty mnie przyprawił o to nieszczęście!...