Marta (de Montépin, 1908)/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | Nakładem J. Czaińskiego |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukiem J. Czaińskiego |
Miejsce wyd. | Gródek Jagielloński |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bratobójca, jak wiemy, spędził noc w willi Savanów. Jakież było jego ździwienie, gdy nazajutrz zrana wyszedłszy z żoną do parku, ujrzał Daniela, idącego z małą Martą, którą trzymał za rękę.
— A! pojmuję ździwienie pańskie, wyrzekł sędzia ze śmiechem, nie spodziewaliście się spotkać mnie tego rana w towarzystwie małej pieszczotki.
— Ale jakim trafem? zapytała Aurelia.
— Bardzo prostym, odpowiedział Daniel. Weronika, na skutek rad rozsądnych, namyśliła się... Teraz mieszka ona z wnuczką w pałacyku i tam przygotowywać się będzie do operacji.
— A! tem lepiej! zawołała pani Verniere, dałby Bóg, ażeby biedna kobieta wskazać mogła mordercę, brata mego męża.
Robert nagle odzyskał panowanie nad sobą.
— Rzeczywiście, wyrzekł głosem, wcale nie drżącym, szczęście wielkie, iż się namyśliła.
— Ja teraz, podchwycił sędzia, idę z tem dzieckiem do willi, ażeby je polecić Alinie i Matyldzie.
— To i ja pójdę z panem sędzią, rzekła Aurelja. Czy Matylda i Alina nie wiedzą, że Weronika znajduje się w pałacyku?
— Nie wiedzą jeszcze. Wczoraj wieczorem nie chciałem nikomu przeszkadzać i w tajemnicy zatrzymałem przybycie niewidomej.
Daniel, Aurelia i Marta skierowali się w stronę willi. Robert pozostał sam. Przestrach, jaki do tej chwili powściągał, ogarnął go gwałtownie.
— Ona jest tutaj! wyszeptał głucho. Zgadza się na operację! Jestem na brzegu przepaści. Jeżeli Weronika odzyska wzrok, ja będę na szubienicy!
∗ ∗
∗ |
Przepędziwszy pół godziny w willi, Marta powróciła do pałacyku.
Oczekiwano powrotu Henryka z niecierpliwością, gdyż wszystkim pilno było odwiedzić panią Sollier, a na to jego pozwolenie było potrzebne.
O godzinie drugiej Filip i Henryk przybyli do willi.
Henryk przedewszystkiem udał się do niewidomej, ażeby rozpocząć kurację przygotowawczą, według narady, odbytej z przełożonym kliniki.
Chciano mu towarzyszyć. Odmówił energicznie.
— Chora trochę gorączkowała w chwili mego odjazdu, odrzekł. Chcę jej dać lekarstwo i rozpocząć leczenie oczu. Obecność państwa byłaby dla mnie krępującą i zmęczyłaby Weronikę.
I my też nie pójdziemy za nim na tę wizytę i nie będziemy obecni przy pierwszych początkach leczenia.
Henryk nauczył Martę, swą siostrzyczkę, jak ma pielęgnować chorą podczas jego nieobecności.
— O, możesz na mnie liczyć, panie Henryku, jak gdybym była dużą osobą, ja nie zapomnę o niczem.
Młodzieniec ujął ją w swe objęcia.
— Moja droga, rzekł, całując ją, kiedy jesteśmy tylko we dwoje, nazywaj mnie swym bratem.
— Kocham cię, braciszku, rzekła Marta. O! kocham cię z całego serca!..
Henryk opuścił pałacyk i powrócił do willi.
Pani Verniere oznajmiła Danielowi, że dla przygotowań do przyjęcia gości w Neuilly, musi z wielkim żalem opuścić willę Savanne, w końcu tygodnia, i prosiła go o pozwolenie na zabranie Matyldy, ażeby jej nie rozłączać z córką Ryszarda.
Pan Savanne zgodził się. Sędzia potrzebował spokoju do działania.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz zrana o siódmej Robert zadzwonił do bramy mniemanego Nelsona, to jest doktora O’Briena.
Amerykanin, na widok wchodzącego Roberta, uśmiechnął się dziwnie.
— Słowo honoru, drogi przyjacielu, oczekiwałem ciebie od soboty wieczora. I wszystko o czem chcesz mi donieść, już sam wiem. Weronika zgodziła się teraz na operację i przyjętą została gościnnie pod dach pana Savanne.
— Zkąd pan wiesz o tem to mniejsza. A ponieważ pana tu widzę u siebie, więc trzeba nam powrócić do pierwotnego planu, nieprawdaż?
— Tak i trzeba skończyć.
— Ja skończę, jeżeli i pan pamiętać będziesz o warunkach pierwotnych.
— Nie zapomniałem i dotrzymam ich.
— Zatem milion po skończeniu?
— Tak, milion! Przeszło godzinę rozmawiali z sobą, rozważając w najdrobniejszych szczegółach projekty O’Briena. Kiedy się rozstali, Weronika i Marta były skazane nieodwołalnie.
Jedna miała umrzeć, a druga zniknąć.
∗ ∗
∗ |
Teraz Robert myślał przedewszystkiem o tem, ażeby trzymać miliony niemieckie, wydając modele uzbrojeń, które Francja, jak sądziła, ma tylko dla siebie, i za które tak wspaniale wynagrodziła wynalazcę.
Klaudjusz Grrivot przygotował i dopasował wszystkie części kartaczownicy, które miały być w sposób potajemny przesłane na ulicę Verneuil do barona Wilhelma Schwartza, jak i model kul i bomb.
Filip, przynaglony przez ojczyma, wykończył wszelkie wyliczenia, objaśniające wynalazki.
W dwa dni później Robert w nocy, przy pomocy Klaudjusza, przewiózł modele w zamkniętej karetce na ulicę Verneuil.
Ohydna zdrada została dokonaną i Robert otrzymał: od barona Schwartza umówioną sumę, za co dał mu sto tysięcy franków porękawicznego.
∗ ∗
∗ |
Piętnastego czerwca nastąpiło otwarcie sezonu rybołostwa. Na Marnie ukazały się liczne łodzie rybackie.
Około godziny szóstej zrana od strony Champigny nadpłynęła łódka i zatrzymała się naprzeciw małej przystani, należącej do willi Sayanne. Rybak siedzący w łódce, zarzucił wędkę do rzeki. Połów zapowiadał się dobrze. Po chwili już wydobył ładnego szczupaka.
Pozostawmy go na rzece, a udajmy się do willi Savanne, w której stronę i on zwracał od czasu do czasu wzrok, przysłonięty binoklami zlekka kolorowemi.
W przeddzień jeszcze pani Verniere, Alina i Matylda odjechały do Neuilly. Daniel i Henryk pozostali sami w domu ze służbą.
W pałacyku Weronika była doglądana przez Martę, która ją opuszczała tylko po to, ażeby się przejść po parku, lub iść do willi po zapasy żywności.
Henryk Savanne codzień zrana, przed odjazdem ze stryjem do Paryża, opatrywał oczy chorej. W południe odwiedzał ją sam, a wieczorem robił opatrunki na noc. Dnia 15. czerwca przyszedł jak zwykle do pałacyku, poczem pojechał do Paryża, a po powrocie, opatrzywszy niewidomą, zaproponował, dla sprawienia dziecku przyjemności, ażeby z nim pozwoliła przejechać się łódką po rzece.
Marta nie dała sobie tego powtórzyć.
Poszli oboje do przystani, wsiedli do łódki i popłynęli ku Joinville.
Rybak pilnie się im przypatrywał, a gdy znikli mu z oczu, czemprędzej dotarł do brzegu, wyskoczył na ląd, otworzył niezamkniętą furtkę, poczem dostał się do pałacyku, klucz dorobiony włożył w zamek, i przekonawszy się, że pasuje doskonale, wyjął klucz i powrócił do łodzi. Po krótkiej chwili znów siedział przy wędce z miną wytrawnego rybaka.
W godzinę później Henryk powrócił z Martą, uszczęśliwioną z przejażdżki. Łódkę umieścili w dawnem miejscu i zamknęli za sobą furtkę.
Z niezwykłą cierpliwością rybak pozostał w łódce swej aż do zapadnięcia nocy, poczem uznał za stosowne oddalić się, zabierając z sobą obfity połów ryb.
Dopłynął do przystani wynajmującego łódki, który zarazem utrzymywał w pobliżu restaurację, i tam kazał sobie przyrządzić posiłek.
O godzinie dziewiątej brzegi Marny stały się pustemi. W willi Savanne gasły światła w oknach. O dziesiątej wszyscy już udali się na spoczynek.
W pałacyku nad rzeką, Marta powiedziała dobranoc babce, która też zasypiała snem spokojnym. Dziecko zeszło na dół, gdzie spało, gotowe odezwać się na wołanie Weroniki, gdyby czego potrzebowała.
Tylko schody o kilku stopniach, oddzielały oba pokoje, od których drzwi pozostawały otwarte. Dziecko zgasiło świecę i położyło się do łóżka. Na kominku paliła się lampka, słabo oświetlająca pokój.
Marta zasnęła prawie natychmiast.
∗
∗ ∗ |
Godzina jedenasta wybiła na wszystkich wieżach w okolicy. Gwiazdy świeciły na niebie czystem, ciemno szafirowem.
Od strony mostu ukazał się jakiś człowiek, trzymając w ręku zapaloną latarkę. Szedł brzegiem rzeki i zatrzymał się przed sztachetami parku willi Savanne. Cofnąwszy się trochę, przyjrzał się okiennicom, zamykającym okna pałacyku od wybrzeża. Nie wymykało się przez nie żadne światełko. Powrócił do furtki i pochylił się ku zamkowi, w który włożył klucz. Furtka się otworzyła. Przybysz, znalazłszy się w parku, zamknął furtkę. Przez kilka sekund, powstrzymując oddech, nadsłuchiwał. Nie dawał się słyszeć żaden szmer. Wtedy wolnym krokiem skierował się ku pałacykowi, gdzie spała Weronika z wnuczką. Ręka jego oparła się na klamce. Drzwi nie były zamknięte. Popchnął je i wślizgnął się do pokoju na parterze.
Przy słabem świetle lampki nocnej spostrzegł małą Martę, śpiącą snem głębokim. Zbliżył się do dziecka i przyłożył palec do czoła. Marta poruszyła się zlekka. On nacisnął palec nieco mocniej i głosek bardzo cichym, wyrzekł te słowa, nachylając się ku małej dziewczynce:
— Nie budź się.
Dziecko nie poruszyło się wcale.
— Czy śpisz ciągle? zapytał ów człowiek.
— Tak, wyjąkała Marta.
— Czy słyszysz mnie wyraźnie w śnie?
— Tak.
— I gotowa jesteś być mi posłuszną?
Marta nie odpowiedziała wcale. Człowiek ów przybrał głos bardziej rozkazujący.
— Trzeba mi bć posłuszną, ja tego chcę.
Dziecko podniosło się na poduszce, z nawpół otwartemi powiekami.
— Będę posłuszną! wyrzekła głosem słabym.
— Ubieraj się.
Pod wpływem wszechwładnej woli magnetyzera, nieświadoma swych postępków, dziewczynka wstała i ubrała się prędko, a może nawet prędzej niż zwykle, gdy się przebudzała.
— A teraz, podchwycił O’Brien, którego czytelnicy poznali, niech myśl moja stanie się twoją.
— To, co pan myśleć będziesz, i ja tak myśleć będę.
— Wyjdź z tego domu.
Marta wyszła a za nią amerykanin.
— Zamknij drzwi.
Marta to uczyniła.
— Weź, gdzie jest, klucz od furtki, wychodzącej na Marnę i otwórz mi.
I to dziewczynka wykonała.
— Pójdź, wyrzekł O’Brien, przymknij tylko furtkę.
Wyszli na wybrzeże. Tu magnetyzer rozkazał Marcie, ażeby się udała na most, znajdujący się nad rzeką. Dziecko uśpione zawahało się ale na ponowiony rozkaz magnetyzera poszło. Na moście amerykanin zatrzymał dziewczynkę.
— Patrz! wyrzekł, widzisz!
— Widzę.
— Pamiętaj.
— Będę pamiętała.
Na zegarze w śród głębokiej ciszy wybiła północ.
— Policz uderzenia godziny, rzekł magnetyzer.
Marta liczyła.
— Dwanaście, wyrzekła Marta. Północ.
— Jutro o tejże godzinie, musisz tu przyjść z babką.
Dziewczynka drgnęła od stóp do głowy.
— Z babką, powtórzyła głosem, ze strachu drżącym. Nie.
— Będziesz mi posłuszną, ja tak chcę!
— Ale po co?
— Ażeby ją wyleczyć. Ale niech ona nie wie dokąd ją poprowadzisz.
— A jeżeli nie zechce przyjść?
— Przekonasz ją i będzie musiała przyjść.
— Nie, wyrzekła Marta pora drugi.
O’Brien dotknął jej czoła.
— Nie powinnaś mieć innej woli tylko moją, rzekł. Będziesz posłuszną?..
— Tak, wyjąkało dziecko, pokonane niepowściągnioną władzą suggestji.
— Przyjdź tu tą samą drogą, podchwycił magnetyzer. Zatrzymasz się w tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Zamkniesz oczy i nie będziesz widziała, co się dziać będzie.
— Zamknę oczy i nie będę widziała.
— Nie będziesz też słyszała.
— Nie.
— Teraz powróć do pałacyku, śpij snem zwyczajnym, obudź się o zwykłej godzinie. Jutro wieczorem uśnij jak zazwyczaj i obudź się dopiero w oznaczonej chwili, ażeby mi być posłuszną.
Marta powróciła tą samą drogą, uśpiona, rozebrała się automatycznie i zasnęła snem głębokim.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz zrana Marta obudziła się jak zwykle, nie przypominając sobie, żadnego szczegółu ze snu hypnotycznego. Zajęła się gospodarstwem i otoczyła babkę troskliwością i pieszczotami!
O dziewiątej Henryk odwiedził chorą dla obandażowania. Zbadał uważnie oczy niewidomej.
— Moja dobra pani Sollier, rzekł, wszystko idzie dobrze. Dziś wieczorem nie przyjdę do pani, gdyż będę musiał zostać w Paryżu do późnej godziny, lecz Marta mnie zastąpi przy pani.
Henryk odszedł.
Dzień upłynął bez sprowadzenia żadnego wypadku, godnego zaznaczenia. Marta czuła się zdenerwowaną, sama nie wiedząc dlaczego niespokojna. Drżała na szmer najlżejszy, jakby się czegoś spodziewała.
Około dziewiątej wieczorem, pomógłszy babce położyć się do łóżka, dziecko ułożyło się do snu i zasnęło natychmiast, jak to rozkazał magnetyzer.
O godzinie jedenastej suggestja rozpoczęła swe dzieło.
Marta ze snu zwykłego wpadła w stan sonambulizmu, pełnego świadomości. Wstała, ubrała się, zapaliła świecę przy lampie i udała się do pani Sollier.
Weronika spała, szmer ją obudził.
— Prędko, prędko, musisz się ubrać, babciu, rzekła do niej. Pan Henryk kazał mnie zaprowadzić cię do niego. Dla wyleczenia.
— Ale, moja pieszczoszko, zdaje mi się, że zaledwie zasnęłam, odparła Weronika, któraż godzina?
— Przeszło dziewiąta. Śpieszmy się. Pan Henryk czeka na ciebie.
I bezwiednie, pod wpływem suggestji, pomagała niewidomej ubierać się. W kilka chwil była już gotową. Marta ujęła ją za rękę, i zagasiwszy świecę, wyprowadziła z domku.
— Dokąd ornie prowadzisz, moje dziecko? zapytała pani Sollier.
— Gdzie pan Henryk na nas czeka.
Pozbawiona oczu, z mgłą na źrenicach, biedna kobieta nie widziała otaczających ją ciemności. Czyż mogła zresztą przypuszczać, że dziecko kłamie? Dziewczynka wziętym kluczem otworzyła furtkę i pociągnęła niewidomą pod drzewami w stronę mostu.
Przed niemi, w pewnej odległości, posuwała się jakaś postać ludzka.
— Trzeba wejść na schody od parku, babciu, rzekła wnuczka, gdy doszły do kamiennych schodów, prowadzących na most, podaj mi rękę.
Weronika weszła i zatrzymała się na ostatnim stopniu, ażeby trochę odpocząć.
— Jużeśmy prawie przyszły, podchwyciła dziewczynka. I pociągnęła ją.
Weszły na most i po przejściu około pięćdziesięciu kroków, Marta zatrzymała się nagle. Północ biła jak w przeddzień. Dziecko usunęło rękę z dłoni niewidomej i posłuszne suggestji, zamknęło oczy, ażeby nic nie widzieć i nie słyszeć.
— Marto! wyszeptała pani Sollier.
Zaledwie wymówiła imię dziecka, gdy jakiś człowiek, przedtem zaczajony, skoczył ku niewidomej, porwał ją z tyłu, uniósł z siłą herkulesową i przerzucił przez poręcz mostu do rzeki.
Weronika nie zdążyła się nawet opierać. Krzyknęła przeraźliwie, a głuchy odgłos spadającego ciała do Marny obił się o uszy O’Briena.
Marta, pod wpływem suggestji, nie widziała nic, ani nie słyszała. Magnetyzer, wziąwszy dziecko na plecy, uśpione snem hypnotycznym, poniósł je ku swemu mieszkaniu.