Marzenie i pysk/Rozmyślania nad Popielcem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marzenie i pysk |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ” |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak się złożyło, że dopiero teraz przeczytałem Artura Górskiego List do nauczyciela w sprawie szkoły antyreligijnej. Kwestja ta musi interesować każdego, kto w Polsce żyje i myśli. Wprawdzie nie można powiedzieć aby przeżycia religijne w Polsce naprawdę zajmowały wiele miejsca, ale tyle spraw przemyca się pod firmą religji, tyle osób czy stronnictw żeruje na niej, że wszystko co jej tyczy nabiera wagi. Nieraz zastanawiałem się więc, czemu poziom wszystkiego niemal co wywiesza u nas godło religji jest tak przerażająco niski: czemu każde klerykalne pisemko zieje ciemnotą, perfidją i nienawiścią? Nie mnie jednego to uderzało. Niedawno temu, wybitny krytyk, sztandarowy katolik, ubolewał nad tem w swoim artykule, przeciwstawiając naszym stosunkom szerokie i kulturalne nastawienie jakie ma do spraw społecznych i literackich wierzący obóz katolicki we Francji. Skutek tych rozważań był nieoczekiwany: inny, jeszcze katolicciejszy literat, uzurpujący sobie funkcję rewizora, rzucił się na owego krytyka, zdenuncjował go, przyprawił o utratę skromnej posady, obrzucił go tyloma zniewagami i insynuacjami, że wynikiem był pojedynek na pistolety (zapewne za indultem). I kiedym się zastanawiał, jak mówię, nad temi smętnemi stosunkami, pomyślałem, że kto wie, czy przyczyny tego nie trzebaby szukać w szkole, tylko w cokolwiek innym sensie niż się to zazwyczaj czyni.
Kiedy się mówi o szkole „religijnej”, i obrońcy jej i przeciwnicy zwykle ujmują rzecz tak: szkoła religijna, to wzmożenie ducha religijnego w społeczeństwie; szkoła bez nauki religji, to dla religji szkoda. Traktuje się to jako pewnik. Tymczasem łatwo być może, iż rzecz ma się wręcz przeciwnie i że religja nie ma silniejszego wroga niż właśnie nauczanie jej w szkole. Ma tego świadomość sam Górski, gdy pisze:
Formuła ta jest może zbyt oględna. Kiedy Górski pisze, że nauka religji „daje niewiele korzyści”, możnaby raczej powiedzieć, że, z punktu czysto religijnego, nauka ta wyrządza nieobliczalne szkody. Również nasuwa wątpliwość owo zastrzeżenie: „tak jak dzisiaj jest postawiona”... Czy tylko dzisiaj? Czy może być, czy będzie kiedy lepiej postawiona? Bo, że za moich czasów — niezupełnie dzisiejszych — nie była postawiona inaczej, to fakt. I o tem właśnie chciałem kilka słów pomówić. Takie autentyczne świadectwa więcej mogą się przyczynić do rozjaśnienia sprawy niż gołosłowne dyskusje.
Sądzę, że możnaby ująć rzecz tak. Wszystko co jest w nas uczuć religijnych, ma swoje źródło gdzieindziej; wszystko co daje szkoła, jest powolnem i systematycznem tych uczuć niszczeniem. Nie będę mówił o pierwszem dziecinnem zetknięciu się bodaj z dziesięciorgiem przykazań i o naiwnych pytaniach małych bębnów, co znaczy „nie cudzołóż” i „pożądać żony bliźniego swego”. Prawdziwy konflikt zaczyna się w gimnazjum. Mówię wedle tego, na co patrzałem. Do każdej lekcji odnoszą się uczniowie rozmaicie, zależnie od przedmiotu i osobistych zamiłowań; ale do jednej lekcji odnoszenie jest jednomyślne, to znaczy z jednomyślną niechęcią: do nauki religji. Na myśl o niej młode szczęki rozdziawiają się rozpaczliwem ziewaniem. I ani rusz nie chcą jej uznać za naukę. Tautologje katechizmu w rodzaju: „Dlaczego Bóg jest wszechmogący? — Bo wszystko może”, sprzeciwiają się pojęciom o nauce nawet malców, jak również zawiły wywody na temat, że Bóg, choćby chciał, nie mógłby być doskonalszy niż jest etc. Od tego się zaczyna; poczem każdy rok szkolny ma swój przysmaczek. Płaskie streszczenie historji Starego Testamentu; jeszcze potworniej płaskie ujęcie Nowego, który, zadawany, wydawany, podpowiadany i klasyfikowany jest czemś doprawdy urągającem cudowi Ewangelji. Potem Historja Kościoła, przy której ironiczną zabawą uczniów jest konfrontowanie jej z równocześnie wykładaną historją powszechną. Niby to naiwnie, z głupia frant, zgłaszają się uczniowie z podręcznikiem Historji Kościoła do nauczyciela historji i proszą o wyjaśnienie nastręczających się sprzeczności i wątpliwości. Ach, te „wątpliwości”! Dla jednych są one psotą, dla innych tragicznem przeżyciem. Zaczynają one oblegać od początku, od owego klasycznego „jak Bóg może być wszechwiedzący i wiedzieć, że człowiek zgrzeszy i skazać go na piekło, i zarazem być najmiłościwszy” etc. Któż przez to nie przeszedł i kogóż zdołała w tem uspokoić oschła djalektyka prefekta! Ale najsilniejszym elementem destrukcyjnym jest nauka dogmatyki, wykładana starszym już chłopcom. Legjony młodzieży zeznają jednomyślnie, że nauka dogmatyki była dla nich przełomem, ruiną ich wiary. Nie wiem jak jest dziś ale trudno sobie wyobrazić coś bardziej niezdarnego niż podręcznik, z którego uczono nas dogmatyki. Podawać te rzeczy chłopcom w wieku, gdy młody mózg kosztuje pierwszych rozkoszy i pierwszych tryumfów ścisłego myślenia, w wieku, gdy zmysł krytyczny najbardziej jest wyostrzony, to doprawdy szaleństwo! Genjalny Pascal mógł porzucić naukę i powiedzieć sobie: „trzeba się ogłupić”, ale uczniowi piątej klasy niewolno się ogłupić... Nauka dogmatyki daje zresztą pretekst do groźnej zabawy. Ulubioną rozrywką uczniów staje się przypieranie księdza do muru, zapomocą swoich „wątpliwości”. Mieliśmy w porze dogmatyki wyjątkowo tępego katechetę, mimo że doktora teologji; ten lubił rozwiązywać zwycięsko wszelkie wątpliwości i zachęcał wręcz aby z niemi występować. A oto przykład, jak się rozprawiał np. z aktualną wówczas dla nas teorją Darwina, ewolucją gatunków, kwestją pochodzenia człowieka etc. „Głupi jest twój Darwin: wsadź-że kurę do chlewka i trzymaj ją sto lat, zobaczysz czy się z niej zrobi prosię”, tak odpowiadał ów doktór teologji. Na tym poziomie wszystko.
I jest tutaj coś więcej, coś co może jest najważniejsze. Czy może być coś niebezpieczniejszego, niż to stałe zetknięcie młodzieży z księdzem, na platformie niechęci i nudy, w atmosferze przymusu, trzeźwości i prozy, niż to wydanie go na pastwę uczniakom bez pomocy najsilniejszych atutów religji, jej tajemnicy, powagi i poezji. Cóż za próba! I o ileż trudniejszy jest tutaj dobór ludzi, niż przy jakichkolwiek innych funkcjach kapłańskich! Ksiądz odprawiający mszę, skoro raz włoży ornat, może być jaki chce, jest wówczas kapłanem, spełniającym najwyższą tajemnicę; toż samo ksiądz dysponujący umierającego; ksiądz słuchający spowiedzi, choć nie orzeł, ma za sobą wzruszenie konfesjonału, rola jego zresztą jest raczej bierna. Ale wystawić pierwszego lepszego księdza na łup obserwacji, na ogień chytrych dysput pięćdziesięciu mniej lub więcej sprytnych, złośliwych a przedewszystkiem znudzonych chłopaków, i kazać mu być ambasadorem religji odartej ze swych splendorów, wyrwanej z uroczystych mroków kościoła, podawanej w formie racjonalistycznej i pseudościsłej nauki! Niema trudniejszego doboru ludzi niż tutaj, a niema pono czegoś bardziej przeciętnego niż przeciętny katecheta. O ile nie gorzej... Biorę mój przykład. Chodziłem do gimnazjum, które uchodziło za wzorowe; mieliśmy w niższych klasach katechetę, o którym już raz wspominałem, a który, po kilkunastu latach „pracy pedagogicznej”, otruł się pewnego dnia z obawy przed skandalem... W wyższych klasach mieliśmy księdza tępego prostaka, bez wychowania, bez inteligencji, bez powagi, na którego uczniowie patrzyli z lekceważeniem i z którego czynili sobie poprostu zabawkę, judząc go i przywodząc do absurdów swemi chytremi dysputami. Bezlitosna zabawa z tego sługi religji była jedynem urozmaiceniem owych morderczych lekcyj: i cała klasa, bez różnicy, brała w tem udział! Oto dwa typy, pod których przewodnictwem duchownem przebyłem całą prawie szkołę.
Ale zostańmy przy przeciętnych typach; ileż tu trudności! Skoro katecheta będzie łagodny, pobłażliwy, natychmiast chłopaki zaczynają czytać pod ławką, uczyć się lekcyj na następne godziny, handlować markami, nawet rżnąć w karty. Jeżeli będzie surowy, przedmiot jego będzie znienawidzony. To samo zdarza się przy innych przedmiotach, powie ktoś. Nie, to zupełnie co innego: przy łacinie lub matematyce chodzi ostatecznie o to, aby się ich uczyć, a co sobie uczeń o nich myśli, jaki jest uczuciowy stosunek ucznia do przedmiotu, o to nauczyciel mniej się troszczy; gdy, przeciwnie, ostatecznym celem nauki religji jest właśnie ten stosunek uczuciowy.
I to jeszcze nie wszystko. Ten sam nauczyciel religji, który stawia stopnie, rozdaje kary i dyskredytuje się w oczach uczniów dysputami, w które go wciągają, w niedzielę wkłada ornat i odprawia mszę, mszę obowiązkową, na której obecność jest kontrolowana, nieobecność karana. Ba, miałem katechetę, który sam, czy to obracając się „do ludu”, czy nawet w lustrach ołtarza umiał kontrolować zachowanie uczniów w czasie mszy i wciągał je do stopni! Czy można obrać skuteczniejsze środki, aby mszę odrzeć z wszelkiej tajemnicy i zrobić z niej katorgę więzienną?
Nie mówię o „egzortach”: tu już pióro omdlewa; wszelki opis byłby za słaby...
Tak więc, proces niszczenia w dziecku religji przez jej nauczanie można oznaczyć niemal ze ścisłością. Bolesny proces. Ileż nocy przepłakanych, ileż godzin przeleżanych krzyżem, w których malec opędza się daremnie zwątpieniu! Aż w końcu wszystko odpada. Zapewne, że z niejednego odpadłaby wiara dziecięca i tak, ale nie ulega wątpliwości, że nawet wówczas stosunek do spraw religji pozostałby nieskończenie lepszy, szlachetniejszy, niż bywa dzisiaj. Szkolna nauka religji nietylko odbiera religję, ale obrzydza ją. Płatek po płatku oskubuje ją do cna z jej godności. I trwa ta praca osiem lat! Komu nie da rady Stary Testament, temu poradzi dogmatyka, kogo nie wykończy dogmatyka, z tym się upora straszliwa „Etyka”, a dopełnia dzieła spowiedź gimnazjalna, odprawiana hurtem, w atmosferze niechęci, buntu, cynizmu, demoralizacji. Ekspedjują ją wypożyczeni księża byle jak, nie mając często możności zdać sobie sprawy z wieku chłopca. Pamiętam jak mnie, dziesięcioletniego malca, niewinnego jak zeszłoroczna Malicka, przypierał ksiądz natarczywemi pytaniami „czy nie było jakich nieskromnych dotknięć”, przyczem zupełnie nie wiedziałem o co mu chodzi? Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i... dowiedziałem się. Potem chłopczyna dowiaduje się ze zgrozą, że są tacy, którzy się spowiadają za kolegów, za parę groszy lub za tutkę cukierków, oddając fałszywą kartkę, bo cała treść gimnazjalnej spowiedzi, to oddanie owej wymaganej przez władze szkolne „kartki”. Zrazu patrzy się ze zgrozą na świętokradcę, bojąc się mu rękę podać, potem malcy oswajają się z istnieniem tego procederu. Chłopcy pożyczają sobie wzajem karteluszków z grzechami, wskazują sobie księży, którzy spowiadają łatwo i szybko, uczą się podrzucać kartkę księdzu, który niedowidzi. Przymus spowiedzi, to masowa produkcja świętokradztwa, bluźnierstwa. Jaka wytwarza się stąd atmosfera, świadczy fakt, który zdarzył się za mej pamięci w wyższej od mojej klasie: fakt wyplucia hostji! Nie można było dojść kto się tego dopuścił, podejrzenie padło na notorycznego „ateistę”, którego wypędzono ze szkoły, tymczasem popełnił to zupełnie inny chłopiec, którego nazwisko kilku znało, ale przez honor szkolny milczeli, on zaś nie przyznał się, znosząc aby ukarano niewinnego. Znałem później sprawcę tego czynu: był — nie zmieniwszy zresztą zbytnio zasad — redaktorem klerykalnego pisma...
Zatem, co zdolniejsze, inteligentniejsze, odpada od wiary. Zapewne, niektórzy wracają do niej po latach. Ale nie dzięki szkole, raczej pomimo szkoły. Kiedy czytam uwagi Artura Górskiego, widzę w nich echa własnych przeżyć tego pisarza, mającego tak głęboki instynkt wiary, a który karjerę pisarską zaczął od głośnego procesu wytoczonego mu o obrazę religji i o bluźnierstwo. Nie zna tych wstrząsów większość tych, których wogóle te kwestje ani ziębią ani grzeją, i którzy przez rutynę przestrzegają czysto formalnych wymagań religji, sprowadzonych zresztą do minimum. Pozostają przy religji chłopcy raczej tępi, lub niezupełnie normalni, często w osobliwy sposób kojarzący dewocję ze zwyrodnieniem moralnem. Później, w szeregach obrońców religji, grasują pólświadomi lub świadomi spekulanci, często zresztą skombinowani z poprzednią odmianą. Tych jest legjon w naszej publicystyce klerykalnej lub pół-klerykalnej i stąd jej okropny poziom. Klerykalne nasze pisemka umieją tylko wciąż opowiadać o masonach i o tem, że Wolter wypił swój nocnik przed śmiercią. Opowieść tę słyszałem od katechety w szkole i znów wyczytałem ją kilka dni temu!
I myślę, czy w tym braku poważnego stosunku do religji, w tem frymarczeniu nią, w tym doprawdy obskurnym poziomie intelektualnym, który jest hańbą katolicyzmu u nas, nie tkwi opłakany wpływ szkoły w tej mierze. Być może, iż przy laicyzacji szkoły, religja zachowałaby swoją tajemnicę, swoją poufność, swoją wstydliwość, swoje dostojeństwo. To pewna, że religji nie dała szkoła nikomu, odebrała ją niejednemu. Przyczynia się może do podtrzymania statystyki urzędowych katolików, do podtrzymania oficjalnej obłudy. Jeżeli o to idzie, to inna sprawa. Ale, jeżeli chodzi o istotną treść, w takim razie sądzę, że trzeba-by zacząć rozważać kwestję pod innym niż dotychczas kątem. Zamiast łączyć naukę religji w szkole z samą religją, raczej trzebaby stwierdzić, że pierwsza jest negacją drugiej i jej zniszczeniem.