Marzenie i pysk/Rozmyślania Wielkopostne

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZMYŚLANIA WIELKOPOSTNE.
I

Ofenzywa klerykalizmu (nie wiele mającego wspólnego z religją) na wszystkie dziedziny naszego życia staje się tak gwałtowna, że danie jej odporu stanowi w obecnej chwili jedną z najważniejszych pozycyj w kształtowaniu naszej przyszłości. Nasze klerykalne pisma dają nam przedsmak obskurantyzmu z najgorszych czasów dawnej Polski, jakgdyby dla zilustrowania dokąd nas chcą prowadzić. Toteż, gdy jeden z moich polemistów pisze mi, z powodu Rozmyślań przed Popielcem, że:

słuszną byłoby rzeczą po środzie popielcowej posypać sobie głowę popiołem i ze słowami „memento mori” wziąć się do prawdziwych rozmyślań wielkopostnych


doprawdy, gotów jestem usłuchać wezwania, mimo że, Bóg mi świadkiem, uciech karnawału nie nadużyłem, a nawet zgoła nie użyłem. Usłucham tedy, z jedną tylko poprawką: nie ze słowami „memento mori” ale „memento vivere”. Materjału do rozważań dostarczają mi zresztą aż nadto moi czytelnicy. Po każdym feljetonie otrzymuję tyle relacyj potwierdzających mi prawdę wyrażonych opinji, że, gdybym je chciał przytaczać, nie starczyłoby miejsca. Ale jedną wizytę chcę opowiedzieć, gdyż dała mi szczególnie do myślenia. Odwiedził mnie mianowicie pewien ziemianin, zdecydowany antypatyk „Kurjera Porannego”, którego bierze do rąk tylko w niedzielę, przez starą przyjaźń dla mnie. Przyszedł tedy, i rzekł mi, w skróceniu, w te słowa:
„Czytałem twój feljeton o religji w szkole; godzę się z tobą najzupełniej. Ale to, co poruszyłeś, to jedynie cząstka drobna, i może nie najważniejsza. Gdybyś się przejechał po naszych wsiach! Jeżeli szkolna nauka religji odstręcza dziecko od wiary, cóż dopiero powiedzieć o wpływie przeciętnej plebanji na lud! Jeżeli chłop trzyma się religji, to raczej pomimo księdza niż przez księdza; trzyma się jej przez tradycję, obrzędy, etc. Poziom duchowy i etyczny księży, sprzeczność między tem co głoszą z ambony (gdybyś ty słyszał te kazania!) a tem co mówi ich życie, jest tak rażąca, że ślepego musi uderzyć. Ksiądz, licho zresztą uposażony, troszczy się głównie o okładanie haraczem swych owieczek, a przedewszystkiem i nadewszystko jest poprostu przedsiębiorcą pogrzebowym w swojej parafji, znajdując w tym smutnym akcie największą sposobność do ciągnięcia korzyści. O skutkach celibatu lepiej nie mówić... Co do mnie, jak mnie tu widzisz, musiałem się pozbyć z parafji, w drodze interwencji u biskupa, już trzech księży zupełnie niemożliwych, ale kiedy z podobną sprawą przyszedłem po raz czwarty, biskup zniecierpliwił się i rzekł: „Pan widzi tylko swoją parafję i zdaje się panu, że pan wszystko osiągnął, kiedy się pan pozbył złego księdza. Ja wiem, że on jest nieodpowiedni, ale co ja z nim zrobię? Mogę go tylko przenieść gdzieindziej. Otóż, z szerszego punktu widzenia, czy on będzie tu, czy gdzieindziej, to zupełnie wszystko jedno, a tylko się robi zamęt. Dawajcie nam do seminarjów lepszy materjał, to będziecie mieli lepszych księży”. Tak rzekł ksiądz biskup.
Nie wchodzę w to, czy sąd mego ziemianina, człowieka raczej spokojnego i zrównoważonego, odczuwającego żywo potrzebę religji u ludu, wypadł zbyt czarno. Może źle trafiał, może zbyt uogólniał swoje doświadczenia — nie wiem. Mnie uderzyło co innego: mianowicie dwie okoliczności, nad któremi się człowiek niedość zastanawia, jak nad wszystkiem do czego przywykł. Mianowicie owe słowa biskupa: „Ja wiem, że on jest nieodpowiedni, ale co ja z nim zrobię”... Dużo rzeczy tłumaczą te słowa. Bo, jeżeli weźmiemy inne zawody, jakże starannie (stosunkowo) przesiewa się je przez sito. Urzędnik, wojskowy, kasjer — czy inny pracownik świecki — skoro się okaże nieodpowiedni lub niegodny położonego w nim zaufania, wówczas może być usunięty; niech próbuje szczęścia w innem rzemiośle. Jedynie w tym zawodzie, wymagającym najwyższej miary ludzkiej, sposób ten nie istnieje. Kto jest księdzem, jest nim na zawsze; a skoro nim jest, trzeba go zatrudnić. Jaskrawy przykład tego cytowałem w Dziewicach konsystorskich jak księdza, notorycznie najgorszego prowadzenia, po apostazji i przelotnej skrusze, mianowano... katechetą w szkole żeńskiej i jedynie sprzeciw władzy świeckiej — sprzeciw ze względów moralnych — udaremnił nominację. Coś trzeba było z nim zrobić! Czyli że niema innego sposobu, tylko przesuwanie tam i z powrotem tego materjału, jaki jest.
A jaki jest? Widocznie nietęgi, skoro biskup zirytowany woła: „dawajcie nam lepszy”. W istocie, aby sobie zdać sprawę z tego „materjału”, wystarczy sięgnąć do własnych wspomnień. Ze szkolnej ławki zna się tych, którzy później, obleczeni w sukienkę duchowną, staną się nietykalni. Jest to niewątpliwie materjał bardzo pośledni, zarówno pod względem inteligencji jak charakteru; mniej zdolni synowie wieśniaków, znęceni łatwym chlebem lub wiejskim „ambitem”, często zniewoleni biedą. I oto taki kilkunastoletni chłopiec robi wybór, czyni postanowienie, które rozstrzyga o jego życiu, postanowienie jakże poważne co do następstw, nieodwołalne! Inni mogą w dalszych studjach rozpatrzyć się w sobie, w swojej naturze, skłonnościach i zdolnościach; on nie. Bo przypuśćmy, że taki chłopiec w seminarjum straci owo często aż nazbyt wątpliwe „powołanie”, które go tam zawiodło. Nie ma dla niego powrotu, gdzież pójdzie, gdzie się obróci? Tem bardziej po święceniach. Z powołaniem czy nie, będzie do końca nosił swój stygmat kapłański, będzie się szamotał, męczył, aż w końcu zacznie widzieć w tym zawodzie interes taki dobry jak inny.
Jeżeli się weźmie pod uwagę te dwie okoliczności, lichotę materjału i niemożność pozbycia się go, ulepszenia, oczyszczenia, nie byłoby nic dziwnego, gdyby, ze wszystkich zawodów, kler nasz najwięcej pozostawiał do życzenia i gdyby się okazało, że stoi bodaj najniżej pod względem etycznym, przynajmniej w stosunku do wymagań, jakie mamy prawo mu stawiać.
Nie byłoby nic dziwnego, to pewna. Raczej dziwić by się należało gdyby było inaczej. Wystarczy na to jedna rzecz, o której też się nie mówi i nie myśli, tak bardzo się z nią ludzie oswoili, a która, gdy się nad nią zastanowić, przejmuje grozą: celibat. Nie dla sposobu, w jaki ten czy ów ksiądz go dochowuje; ale dla konsekwencyj, jakie on pociąga, dla sytuacyj w jakie wciąga kapłana, dla wpływu jaki ma na kształtowanie charakteru.
Bo jak właściwie ma się ta sprawa? Kiedy wystawiano w Krakowie Klątwę Wyspiańskiego, te same koła duchowne, które przez kilkanaście lat niedopuszczały tego utworu na scenę, widząc że walka jest przegrana, wzięły Klątwę niejako pod swój patronat, powitały ją uroczystym artykułem. W artykule tym uderzał jeden komentarz: klerykalne pismo objaśniało mianowicie, że mylne jest mniemanie świeckiej publiczności, iż każdy ksiądz składa śluby czystości: ślub czystości składa zakonnik, ale nie świecki ksiądz. Jeżeli popełnia grzech nieczystości, grzeszy — jak każdy inny, może trochę więcej — ale nie łamie ślubów; olbrzymia różnica! Bardzo subtelne i pocieszające rozróżnienie; ale społeczeństwo obchodzi w tej sprawie co innego; nie stopień grzechu księdza, ale strona społeczna tego grzechu. Czy może kto nie widzieć, ile tragicznych konfliktów on wydaje, w jakie wprowadza kolizje? Przypadek dał mi w ręce — jako że mimowoli stałem się czemś w rodzaju znachora chorób społecznych i ludzie zgłaszają się do mnie z najdziwniejszemi rzeczami — otóż, przypadek dał mi w ręce akty jednej takiej okropnej sprawy. Młoda kobieta przyszła w tych dniach do mnie i opowiedziawszy mi swoje dzieje, dała mi odpis swojej skargi, zaadresowanej do najwyższej władzy kościelnej. Oto jej historja w krótkości, wedle tej skargi:
Ośmnastoletnia dziewczyna funkcjonuje „w bieli” w pewnym kościele. Wikary owego kościoła obserwuje ją bacznie. Pewnego razu, wzywa ją, pod jakimś pozorem, do swego pokoju. Powiada jej, że ją kocha za to, że jest uczciwa i dobra dziewczyna; poczem namawia ją, aby mu się oddała. Dziewczyna wskazuje wizerunek Chrystusa, zasłaniając się grzechem. Ksiądz zapewnia ją, że grzechu mieć nie będzie; pada na kolana, przysięga na rany Chrystusa, na prochy ojców, na honor, że, jeśli mu będzie powolna, będzie się nią opiekował całe życie. Dziewczyna, która „wierzyła kapłanom jak świętym”, zniewolona, ulega. Stosunek trwa. Naraz dziewczyna dowiaduje się, że wikarego przenoszą, właśnie w chwili gdy ona uczuła się matką. Idzie do księdza; ten odpowiada, że przenoszą go za karę, i że nie chce o niej słyszeć. Nakłania ją, aby poszła do akuszerki spędzić płód. Dziewczyna wzdraga się z obawy przed grzechem i przed niebezpieczeństwem. Wówczas ksiądz powiada, że jej kupi dwie pastylki sublimatu, aby się otruła, ale na ulicy nie w jego mieszkaniu. Wreszcie ucieka przed nią. Dziewczyna jedzie za nim, wśród tego roni. Udaje się do kurji biskupiej ze skargą; przyrzekają jej porozumieć się z księdzem i uzyskać dla niej pomoc; sprawa się wlecze. Znów jedzie do księdza. Ksiądz wzywa policji, z tem że przyjechała obca kobieta i chce go zabić. Aresztują ją, po zeznaniach wypuszczają. I ciągnie się ta sprawa długo; ksiądz ściąga dziewczynę do mieszkania drugiego księdza, wymuszają z niej za pomocą obietnic podpis, że się zrzeka pretensyj; świadek jest jeden, dorabiają podpis drugiego; gdy podpisała, wyrzucają ją za drzwi, idzie do kurji, kurja nie chce już z nią gadać: wszak podpisała zrzeczenie! Znów jedzie do parafji nękać księdza: ten, w szale, dławi ją, woła kościelnego, krzyczy, że trzeba zawołać łobuzów aby ją utopili, okręcają jej głowę, biją ją, ona leci na policję, gdzie lekarz stwierdza ślady paznogci na szyi etc. „Ważniejszych szczegółów nie wymieniłam (pisze ta kobieta w swojej nowej skardze do najwyższej instancji), za które ksiądz X. nie powinien być ani godziny księdzem. Na żądanie odpowiednich władz, szczegóły te mogę ujawnić ustnie, a nawet zeznać pod przysięgą...”
Istne Dzieje Grzechu! W jakąż otchłań występków pociągnął biednego księdza pierwszy błąd, występków, z których świętokradztwo jest najlżejszym... A teraz przypuśćmy nawet, że część tego wszystkiego nie byłaby prawdą, że byłaby przesadą, zmyśleniem tej dziewczyny: czyż mniej tragiczne jest położenie księdza, który za chwilę słabości wciąż musi drżyć przed szantażem, przed skandalem? Ileż takich spraw może się spiętrzyć w ciągu jednego życia; pięknych scen widownią staje się plebanja! Oto co kosztuje celibat. Czy rozwiązuje się tak czy inaczej, dobrodusznie czy tragicznie, sądzę, że niebezpiecznie byłoby wglądać w poufne perypetje przeciętnego kapłana. Nie sam pierwotny grzech jest tu groźny, ale to co pociąga, to co może uczynić z człowieka, do czego może doprowadzić księdza, może nie gorszego od innych, ot, przeciętnego człowieka, ofiarę systemu. To już nie jest sprawa wewnętrzna Kościoła. Sam celibat wystarczyłby, aby z armji kleru uczynić w społeczeństwie niebezpieczne siedlisko demoralizacji, zawsze zresztą kryte przez władze duchowne. Bo i co mogą zrobić? Przenieść księdza z jednej parafji do drugiej, jak odpowiedział biskup memu ziemianinowi.
A teraz, zważmy, w świetle tych „dwóch pastylek sublimatu”, sposób, w jaki sfery duchowne odniosły się do poruszonego przezemnie tematu Piekła kobiet. Kiedy, opierając się na opinjach najpoważniejszych członków społeczeństwa, prawodawców, poruszyłem doniosłą kwestję społeczną, nie było zniewagi jakiejby mi oszczędzili, oni, którzy najmniej mają prawa mówić o tem. Bo jeżeli dla kogo problem ten istnieje, to dla ofiar celibatu.
Gdybyż to wystarczało grzmieć i wydawać przez Katolicką agencję prasową okólniki, w których zohydza się uczciwego pisarza za to, że porusza rzeczy bolesne, zapewne, ale które są faktem i którym nikt nie ośmiela się przeczyć! Tak samo jak wszystkie zniewagi, jakiemi mnie obrzucono po Dziewicach konsystorskich, nie zmieniły faktu, że handel katolickiemi rozwodami, pod firmą unieważnień, jest siedliskiem świętokradztwa i korupcji, tak samo poruszone dziś przezemnie bolączki nie przestaną istnieć, choćby się odpowiedziało nowemi obelgami.
Jednym z najpospolitszych sposobów, używanym od niepamiętnych czasów, jest wmówienie w publiczność, że nie to jest niemoralne, co niemoralne stosunki stwarza, ale że niemoralny jest ten, który je ujawnia i wskazuje. A drugi sposób, to utożsamienie sprawy księżej ze sprawą Boga, kleru z religją. Ale to zużyty sposób. Wyspiański był jednym z naszych najbardziej religijnych pisarzy: otóż dwa razy występuje w jego utworach ksiądz; raz jako lichwiarz wiejski — do spółki z żydem — drugi raz jako źródło zgorszenia publicznego, biedna i ciemna ofiara celibatu.
Macie oto, moi ojcowie, rozmyślania wielkopostne. Widzicie, że macie dużo, bardzo dużo do roboty. Dużo pracy nad sobą, pracy nad tem aby pogodzić swój ustrój z potrzebami dzisiejszego świata, z pojęciami świeckiej bodaj uczciwości. Zanim z tem nie dojdziecie do porządku, zawcześnie może wyciągać ręce po władzę w odrodzonej Polsce. Zacznijcie naprawę Rzeczypospolitej od siebie; starajcie się pełnić godnie waszą rolę duszpasterzy, to już dość piękne i trudne zadanie.

II

Cytowałem kiedyś anegdotę o sędziwym gramatyku, Antonim Małeckim, który, gdy mu gbur na ulicy uczynił brzydką propozycję, odruchowo poprawił jego wadliwą wymowę: końcowemu „pę” brakło ogonka! To jest nawyk profesjonalny. Tak i ja. Ilekroć otrzymam list z obelgami, mimowoli łapię się na tem, że interesuje mnie przedewszystkiem poprawność metafor, lapidarność lub niedołęstwo stylu, poziom intelektualny.
Nie znaczy to, abym dostawał same listy z obelgami; przeciwnie, moja codzienna poczta przedstawia oryginalny charakter. Masę podziękowań od kobiet, od nauczycielstwa, od karciarzy, od romanistów... Ale i wymyślań też jest sporo. Otóż jednego dnia, w gromadce listów spotkały się dwa, stanowiące tak wymowny kontrast, że muszę je tu przytoczyć. Motto możnaby dać: „styl to człowiek”.
Jeden, podpisany imieniem i nazwiskiem:

Wielce Szanowny Panie! Pozwoli pan mocno i szczerze uścisnąć dłoń pańską za śmiałe wystąpienie przeciwko gwałtownemu atakowi naszego kleru na wszystkie dziedziny naszego życia społecznego. Tylko pan... (komplementy, które opuszczam)... będzie mógł ten atak wytrzymać, i niech pan wierzy, że my, przeciętna inteligencja, staniemy murem i będziemy bronić pana jako naszego duchowego wodza. Nigdy jeszcze kler katolicki tak buńczucznie nie podnosił głowy jak w obecnych czasach. Tylko pan... (komplementy)... może wytłumaczyć naszemu zacofanemu społeczeństwu, o małomieszczańskim poziomie, że walka z klerem nie jest walką z religją. To co pan pisze o poszczególnych księżach, to tylko znikoma część tego co w rzeczywistości dzieje się w wiejskich parafjach, a zwłaszcza na kresach zachodnich. My rozumiemy społeczne znaczenie pańskich feljetonów i jeszcze raz składamy panu nasze gorące podziękowanie. Tylko niech pan nie cofa się, za panem stoją setki tysięcy. W imieniu zwolenników pana

N. N., katolik.

Drugi list bezimienny (cytuję w skróceniu):

...czyni pan na wszystkich wrażenie nierogatego zwierzęcia czworonożnego, które lubi się tarzać w błocie... Powinien pan odrazu śmiało i otwarcie przyznać się, że jest pan ateistą i komunistą (któremu prawdopodobnie płacą za tę krecią robotę komunizowania Polaków), że jest pan chamem i grubijaninem, rozpustnikiem, który nie cofa się przed niczem...
Niech pan nie wygłupia się w dalszym ciągu, bo i tak wszyscy uważają pana za warjata. Lepiej dać spokój tym artykułom... budzą wstręt i obrzydzenie do człowieka, który umie używać tylko wyrazów ordynarnych (bo inne w słowniku jego nie istnieją), który demoralizuje Polaków w chwili, gdy najbardziej jest im potrzebny hart ducha i czystość duszy.
Nie jest pan Polakiem!!! Jest pan najemnikiem Rosji, płatnym za swoją zgubną i niszczącą działalność na terenie Polski.
Bądź dalej chamem, ateistą, ale nie ucz tego innych: jesteś głupi (jak osioł!), ale nie przelewaj swej głupoty w umysły innych ludzi...

Uderzyła mnie w tych dwóch listach różnica stylu. Wogóle niepokoi mnie, że ilekroć odbieram list od takiego samozwańczego obrońcy wiary i tradycji, poziom jego jest taki, że zgroza przejmuje, coby było, gdyby owe czcigodne hasła miały zwyciężyć w tem specyficznem ujęciu. Czy cała Polska zaczęłaby pisać w ten sposób? I przyszło mi na myśl, że nieszczególne musi być wychowanie, które wydaje takie owoce.
Powie ktoś, że wychowawcy nie odpowiadają za takich uczniów. Owszem. Bo oto sięgnijmy do źródła. Ja nie same listy dostaję, ale codzień także porcję drukowanego słowa. Otóż ilekroć dostanę wycinek z klerykalnego pisemka, odnajduję ten sam właśnie styl. Chcecie próbki?

...Jeżeli Boya rzeczywiście nachodzą takie wątpliwości, to szkoda, że nie wejdzie głąbiej sam w siebie, gdyż po rozważnem zastanowieniu się musiał by on dojść do wniosku, że on jest największą świnią między poetami i największym poetą między świniami...
Jego tragedją było, że nigdy nie był w twardych rękach, ale ciągle ciaćkany i chuchany. Rasowy koń arabski ma dopiero wówczas pełną wartość, jeżeli jest ujeżdżony. Koń nieujeżdżony nie przedstawia żadnej wartości. Pozostawiony sam sobie, wałęsa się gdzie mu się podoba i robi szkodę, do pożytecznej pracy nie da się użyć, a jednym realnym z niego pożytkiem jest nawóz. Tak samo jest z Boyem.

W tym tonie „polemizują” stale nasze klerykalne organy. A zważcie, że to jest jeszcze próbka bardzo łagodna; porównanie z rasowym koniem arabskim jest stosunkowo dość pochlebne: zwykle jest mowa o „zboczeńcu”, którego czeka koniec w szpitalu i tym podobne zbożne chrześcijańskie życzenia. Otóż, jeżeli sami ci, którzy narzucają się nam na wychowawców, piszą w ten sposób, czegóż spodziewać się po ich wychowankach?
Skoro już jesteśmy przy dokumentach, mam pokusę przytoczyć jeszcze jeden, będący żywą ilustracją moich poprzednich feljetonów. Niedole nauczyciela szkoły powszechnej, który pragnie niecić w uczniach zapał do nauki:

Przynosi się do klasy np. Winawera, wycina się z prasy codziennej i pism naukowych wiadomości przyrodnicze, zachwyca się nieobliczalnemi możliwościami ludzkiemi... Roznosi się wiadomość, że nauczyciel niby to w Boga wierzy, ale potem to powiada, że ludzie niedługo na księżyc polecą albo i na słońce. Dowiaduje się o tem ksiądz i wzywa takiego nauczyciela publicznie do spowiedzi. Przed kilku laty starał się jeden ksiądz wytłumaczyć, że w gimnazjum Lelewela stał się cud... bo ktoś tam nie zginął, mimo iż w sali wybuchł granat (słynne wypadki podczas egzaminów maturalnych). Nie uwierzyłem w cud, twierdząc, że nie zginęło również 50 innych ludzi znajdujących się w tej sali w tym samym czasie. „I pan chciał religji uczyć! — usłyszałem na to. (Bo w naszych szkołach często nauczyciel uczy religji) — Taki człowiek!” — Do końca roku ksiądz nie podawał mi ręki i nie wchodził do kancelarji, gdy ja tam byłem. A ileż to razy z takich rzeczy wynikają plotki, interwencje, a nierzadko wędrówka na kraj conajmniej powiatu. I jakże tu żyć? Czy zachować przymierze z „Bogiem” i pleść głupstwa i baczyć, by promyk światełka nie dotarł do głów moich adeptów? Gdzież sumienie, gdzież uczciwość?
...Nam nauczycielom szkół powszechnych, za wyznanie, albo nawet za „podsłuchanie” naszych poglądów grożą rugi, a za niezbyt odległych grabskich rządów niejednokrotnie i utrata kawałka chleba.
Nie od rzeczy też będzie, jeżeli wspomnę o niejakiem odprężeniu chwilowem pod tym względem. To też ze strachem, z prawdziwym strachem przyjęliśmy wiadomość, że oto rzucono się na naszego zwierzchnika, na naszego ministra. A my, którzy mamy często zatargi ze swemi władzami, i radzi jesteśmy, jeżeli nieludzki zwierzchnik ustępuje, tym razem krzyczymy gwałtu i jaknajkategoryczniej protestujemy na naszych zjazdach, zebraniach, przeciwko napaściom na osobę obecnego ministra oświaty, na niezależność szkół, na chęć przewodzenia nami przez ciemny i zacofany kler... To też zrozumie Szanowny Pan, dlaczego tak wiele oczekujemy od Pana, wierzymy bowiem, że jeśli pan się zabierze do tej kwestji, „załatwi” ją pan pomyślnie jak tyle innych i oczyści życie szkolne z głupoty i demoralizacji...

Mój Boże! Oczyścić życie z głupoty i demoralizacji!... Tylko tyle! Stanowczo za wiele sobie po moich wątłych siłach obiecują. I gdybyż tylko o duchowe rzeczy chodziło! Są i inne sprawy, grubo fizyczniejsze, a o tem, doprawdy, niewiadomo jak pisać.
Kiedy, swojego czasu, pozwoliłem sobie na kilka niewinnych żartów na temat pewnej kwestji, rozległ się w pismach klerykalnych jednogłośny chór: „Boy zboczeniec! do sanatorjum! apostoł homoseksualizmu” etc! Nie pamiętam czegoś tak humorystycznego, jak to rozwścieczenie zakutych głów, niezdolnych zrozumieć żartu, gry intelektualnej, rewizjonistycznego paradoksu. Sumienie mam pod względem „normalności” tak czyste, tak dalece nie zgrzeszyłem w tym kierunku nawet myślą, nietylko uczynkiem, że bawiłem się serdecznie tą kampanją, nawet wtedy, kiedy podburzone panusie w Bydgoszczy starały się przeszkodzić odczytowi, który tam wygłosiłem o cnotliwej pisarce z przed lat trzystu, pani de La Fayette. Kampanja ta miała natomiast ten skutek, że zwróciła moją uwagę na ów przelotnie muśnięty temat: zacząłem dostrzegać dziwne rzeczy! Dwuznaczne moje wspomnienie z czasów szkolnych obudziło wspomnienia innych osób, zupełnie analogiczne w tej mierze. Ale czy potrzeba aż wspomnień! Lada dzień rozpocznie się w jednem z miast w Poznańskiem olbrzymi proces przeciw prefektowi, oskarżonemu o deprawację młodych chłopców: proces ten — o ile go nie zdołają zatuszować — ujawni zdumiewające wprost swoim naiwnym cynizmem szczegóły, których niepodobna prawie tu przytoczyć, ale któremi, ostatecznie, na żądanie mogę służyć...
Fakty, fakty, dziś, wczoraj! Z powodu kampanji podjętej świeżo przeciw dygnitarzowi państwowemu, jedno z pism ogłasza znowuż relację pewnego procesu z roku 1914, w której obrońca stwierdził, na podstawie skarg całej miejscowości, że

duchowny pasterz tej miejscowości w najwstrętniejszy sposób demoralizuje i rujnuje zdrowie całego szeregu chłopców,

gdzie o naszym klerze mówi w tych słowach:

„ta kasta, to zwarta silna grupa, zespolona jedną myślą, by pod żadnym pozorem nie pozwolić na obniżenie swego autorytetu”;

I gdzie czytamy w końcu w mowie obrońcy:

„Panowie, za tą zasłoną, którą celibat kryje, dzieją się niejednokrotnie wprost niepojęte dla normalnego człowieka rzeczy. I tylko podczas procesów sądowych uchyla się rąbek tej zasłony. W danym wypadku dowiedzieliśmy się, powtarzam, więcej, niż zdrowy niezwyrodniały człowiek pojąć może”.


Czemże są, wobec takiej enuncjacji, moje niewinne „rozważania wielkopostne” na temat celibatu?
Ale co to pomoże stwierdzać fakty choćby codzień. Znów mnie nazwą zboczeńcem, bezbożnikiem, i tyle. Wciąż to samo: nie ten gorszycielem, kto czyni zgorszenie, ale ten który przeciw niemu protestuje...
Ja rozumiem, że trzeba „osłaniać autorytet” i że najwygodniejszą drogą jest gromić, lżyć, wyklinać tego, któryby pragnął oczyszczenia atmosfery. Ale, doprawdy, czy to jest moment, aby w chwili gdy nasz kler tyle pozostawia do życzenia obyczajowo i intelektualnie, w chwili gdy tyle ma konfliktów z ustawami państwowemi, z pojęciami nowoczesnego świata, z ludzką etyką wreszcie, czy to jest moment, aby ten sam kler silił się narzucać swoją supremację w dziedzinie, w której najmniej jest do tego powołany, w dziedzinie oświaty? Niema często księdza tam, gdzie trzeba poświęcenia, miłości bliźniego, cnót ewangelicznych, ale chce gwałtem być dyktatorem w sferze, która absolutnie przekracza jego kompetencję! Toż szkoła ma głowy rozjaśniać, nie zaciemniać, ma dawać rzetelne podstawy życia, a nie obłudną formalistykę!
To jest bardzo osobliwy świat, i ma swoje zupełnie odrębne prawidła. Pewien znajomy mój, malarz, który pracował przy restauracji wiejskiego kościoła i mieszkał jakiś czas na plebanji, opowiadał mi taką odpustową scenę, której był świadkiem. Czterej księża grali w karty i zasiedzieli się przy kartach i kieliszku poza dozwoloną (ze względu na jutrzejszą mszę św.) godzinę: poczem, całkiem naiwnie, jeden klęknął kolejno przed drugim i wyspowiadał mu się z tego grzechu. I w kilka minut wszyscy byli w porządku. Mając pod ręką taki sposób, czyż nie jest się ponad wszelkiem ludzkiem i boskiem prawem?
Zapewne, wielka to moc, władza odpuszczania grzechów... Właśnie jedno z pism cytuje list pasterski arcybiskupa salzburskiego O czci kapłanów. Czytamy tam o potędze kapłana, wyższej nad królów i cesarzy: „co wiąże lub rozwiązuje, to posiada znaczenie także w niebie”. „Gdzież, najmilsi, nawet w niebie jest potęga podobna?...” Tej mocy nie mają ani anioły, ani archanioły, ani nawet Marja, Królowa niebios; — ma ją tylko jeden kapłan:

„A gdy ze zdumieniem słucham pytania świętego Djonizego, zali można jeszcze nazywać człowiekiem tego, którego Bóg wybrał z pośród łudzi a nad zastępy wzniósł tak wysoko, którego Bóg tak ściśle ze sobą zespolił dając mu władzę nawet nad Sobą, o najmilsi, czyliż dziwić się będziemy, gdy roczniki Kościoła świętego nam odpowiadają, że wszyscy, którzy na kapłana spoglądali oczyma wiary, tak wysoką cześć mu oddawali?”

Tak mówi list pasterski. W istocie, jest to wielka i podniosła tajemnica wiary. Ale nieporozumieniem byłoby rozciągnąć ją na całe życie księdza i na wszelką jego działalność. Z chwilą gdy kapłan zdejmuje ornat lub stułę, często zostaje ciemny, prosty i ułomny człowiek, który dla bardzo świeckich pobudek „poszedł na księdza”, który w seminarjum nie bardzo się oświecił a czasem zdemoralizował, i który aż nazbyt wiele daje przyczyn do krytyki i ostrożności, zwłaszcza w dziedzinie oświaty. W żadnym zaś razie nie może być jej kontrolerem, on, który często sam kontroli potrzebuje.
A co czynić, pyta w dalszym ciągu swego listu arcybiskup, jeśli kapłan jest niegodny swego świętego posłannictwa? „Modlić się (odpowiada) za takiego nad wyraz nieszczęsnego kapłana, a godności kapłańskiej nawet w takim wypadku cześć okazywać”.
Godność kapłańską czcimy, modlić się za was możemy, ale — rządzić wam Polską nie damy. To sobie wyperswadujcie.

III

Prawie niepostrzeżenie przeszła sprawa niezmiernej wagi dla naszej przyszłości. Mówię o kasacji wyroku w sprawie ks. Jastrzębskiego. Rzecz charakterystyczna, przy tego rodzaju sprawach. Proces przygotowany starannie, celowo, wszczęty z wielkim rozgłosem — rzeczoznawcy, świadkowie, tłumy publiczności, dzienniki wypisują całe szpalty. Zapada wyrok, skazujący starego księdza ewangelickiego na więzienie za danie ślubu (do czego jego wyznanie w zupełności go uprawniało) eks-księdzu katolickiemu, zresztą figurze z pod ciemnej gwiazdy. W apelacji wyrok zatwierdzono. Znów sensacja, znów okrzyki tryumfu całego kleru. Ale, nim doszło do najwyższej instancji, sprawa się zużyła, zapomniano o niej potrosze, i oto świeżo ledwie kilkadziesiąt wierszy drobnego druku doniosło, że... Sąd Najwyższy wyroki obu instancyj uchylił, uznając w zupełności niewinność oskarżonego a bezpodstawność skargi. A wszakże dopiero ten wyrok stał się prawomocny i przekreślił tamte poprzednie. Błąd sądowy zyskał tryumfalny rozgłos, naprawienie błędu odbyło się pocichu.
A tymczasem ten petitowy wyrok — wraz z jego obszernem umotywowaniem — jest dla naszego życia państwowego wcale nieobojętny. Inicjatorom procesu chodziło o to, aby z naszych sądów zrobić policję dla strzeżenia przepisów kanonicznych jednego wyznania, z podeptaniem zasad innych wyznań, rzekomo równouprawnionych. Dwie instancje dały się powolnie użyć do tych celów, aż trzecia — najwyższa — założyła weto. Stwierdzono w wyroku, że celibat nie jest żadnem zobowiązaniem wobec państwa, że jest poprostu kanonicznym przepisem i to wprowadzonym dość późno, bo dopiero dziewięćset lat temu, nie obowiązującym nawet w całym kościele katolickim. Państwo nie ma żadnego powodu wkraczać w jego obronie, tak jak policja nie ma obowiązku pilnować, czy ktoś je w piątek bułkę z szynką, czy też — dla umartwienia — z kawiorem.
Skoro zatem postawiono kwestję celibatu na właściwem miejscu, tem samem można o niej mówić. Spyta ktoś; poco, wszak to jest wewnętrzna sprawa Kościoła. Niezupełnie. Obchodzi ta rzecz i społeczeństwo; i to ze wszystkich punktów widzenia. Nie przeczę, że to jest kwestja trudna i drażliwa, ale tem bardziej zasługuje, aby ją przedyskutować. Wiem, że to jest gruby nietakt, pogwałcenie form towarzyskich; co gorsza, czuję, że się tem poprostu ośmieszam; ale co mi tam, poświęcę się.
Trzeba tedy zacząć od początku, nie lękając się zarzutu naiwności. Przedewszystkiem więc, co znaczy celibat kleru? Nikt nie wierzy, aby on był równoznaczny z pojęciem czystości. Toby znaczyło tyle, co wierzyć w bociany, czego Kościół nie nakazuje. Celibat znaczy poprostu bezżeństwo; znaczy, że istnieje cała klasa ludzi młodych lub w sile wieku, postawionych poza nawiasem życia społecznego we wszystkiem co dotyczy najelementarniejszego instynktu i jednego z najsilniejszych ludzkich dążeń.
Nie ulega wątpliwości, że, z punktu widzenia organizacji, celibat przedstawia — dla Kościoła — znaczne korzyści. Główne argumenty za celibatem, to żołnierska karność, oddanie tylko Kościołowi: armja gotowa na skinienie, nie mająca innych węzłów, innej rodziny.
Drugi argument wysuwany niekiedy, to tajemnica spowiedzi. Słusznie czy nie, uważają, że stan małżeński księdza narażałby na szwank tę tajemnicę, i że małżonka znalazłaby sposoby poznania sekretu conajmniej swoich przyjaciółek. To jest argument z rzędu mniej poważnych.
Trzeci dotyczy osoby domniemanych żon. O ile samych księży można ująć w rygor, przynajmniej zewnętrzny, o tyle — dziś zwłaszcza, w epoce wyzwolenia kobiet — dość trudno byłoby narzucić ich żonom takie lub inne obyczaje; jeszcze trudniej utrzymać je w karności małżeńskiej. Nie byłoby właściwe, zapewne, gdyby się słyszało na balu — lub, o zgrozo, w dancingu! — takie rozmowy: „Kto jest ta pani, która ma takie ładne plecy i tak dużo ich pokazuje? — To kanonikowa X. — A ta, która tak wymownie tańczy bluesa z tym młodym bubkiem? — A, to separowana prałatowa Y.”
Zapewne, to są argumenty. Powaga sukienki samotnego człowieka, nie znającego nic oprócz swej religji, ma swoje piękno i swój prestige. Ale godzi się zważyć, ile to kosztuje. Ściśle biorąc, dla kapłana istnieją tylko dwie drogi: być świętym, albo być drabem. A świętość jest trudna, i też nie jest bez niebezpieczeństw.
Bo jeżeli uznamy pokątne miłostki za stan niemoralny i często pchający w sytuacje bardziej jeszcze niemoralne, dziwne nam się wyda, że ten właśnie, który ma być stróżem moralności u innych, skazany jest przez całe życie na sytuacje nieprawidłowe. Inni mogą być mniej lub więcej niemoralni; on — musi. Dla innych to jest sprawa prywatna; dla niego publiczna.
U ludzi świeckich, miłość, choćby nie poświęcana, może mieć wdzięk, poezję, może być połączona z dobrą wiarą, złe skutki jej mogą być naprawione. Co rok wiosna splata ręce, łączy usta iluż par; niejedną parę po chwili upojenia czeka rozczarowanie, niejedna kobieta gorzko opłaci swoje zapomnienie; ale była w tem bodaj złuda szczęścia, bodaj chwila szczerości. Inaczej zupełnie u księdza. On nie spotyka się z płcią odmienną w miejscu przeznaczonem na zabawę, na tańce, na widowisko; nie może zalecać się do kobiety na przechadzce w wieczór letni. Zetknięcie jego z kobietą jest prawie wyłącznie połączone z jego funkcjami kapłańskiemi; stąd każdy błąd nieuchronnie prawie łączy się u kapłana ze świętokradztwem. Słowa jego muszą być zawsze obłudne; on nie może mieć nawet złudzeń uczciwości; oświadczyny muszą zawsze być szeptane w owym języku namaszczonym a cynicznym, który tak genjalnie Molier oddał w wyznaniach Tartufa. A gdy grzech trwa, gdy się powtarza, musi zniszczyć nieodwołalnie albo wiarę albo spokój duszy. Taki nieszczęśnik nie ma już w swojem wnętrzu nic do stracenia. Nie może naprawić błędu, nie może naprawić krzywdy jaką wyrządza. Jeśli jest uwodzicielem, musi być twardy i bezwzględny wobec następstw błędu. W najlepszym razie czyhają na niego zawodowe wyzyskiwaczki, które, zdając sobie sprawę z jego położenia, kuszą go a potem szantażują, przywodząc go do rozpaczy groźbami i wymaganiami. Pełno takich oblega konfesjonały. Czarno i ponuro jest w duszy tego, który ma nieść ludziom spokój i ukojenie.
Jeżeli każdego człowieka zmysły mogą wciągnąć w przepaść, o ileż bardziej kapłana. Rzadko, stosunkowo bardzo rzadko, sprawy te, starannie i solidarnie skrywane, wychodzą na jaw; ale czyż mniej przez to istnieją? Najlepsze instynkty człowieka, wrodzone potrzeby czułości, kochania, drążą sobie jakże niebezpieczne drogi! W zetknięciu z młodzieżą nieraz wciągają księdza w grzech przeciw naturze. Płyną te uczucia często z najidealniejszych pobudek, a kończą się na ławach sądowych. To znów, do rozpaczy przywiedziony ksiądz nie znajduje nic prócz... pastylek sublimatu dla swojej kochanki, jak w cytowanej niedawno przezemnie skardze dziewczyny do kurji biskupiej. Świeżo czytam znowuż inny wypadek w dziennikach. Dziewczyna przynosi księdzu dziecko, aby się niem zajął: widocznie ma prawo do tego. On odmawia, dziewczyna porzuca dziecko na plebanji. „Wyrodną matkę” — czytamy — osadzono w areszcie. A „wyrodny ojciec”? Ten wstąpi w niedzielę na ambonę i będzie grzmiał i karcił zepsucie. Ale wszak na wsi wszystko jest publiczne: toteż starzy kiwają głowami, młodzi śmieją się...
Gdybyż bodaj grzech był łatwy! Ale, mimo wszystko, jest on dla kapłana utrudniony. Stąd myśl wciąż jest przegrzana zmysłowością, która tak łacno czai się w zapachu kadzideł. A czy może być obojętny ten stan u człowieka, który spowiada młode dziewczęta lub który jest prefektem w szkole?
Ale przyjmijmy nawet drugą ewentualność, że kapłan jest człowiekiem świętym, że jest męczennikiem swego powołania. Czyż możemy przyjąć, że nie powoduje to poważnych następstw psychicznych? I czyż taki kapłan, heroicznie, siłą swej woli, wydarty z jednej z najistotniejszych spraw życia, może być w tych sprawach sędzią i doradcą?
Ale te wypadki są, przypuszczam, rzadkie. Większość kapłanów to ludzie i mężczyźni jak inni. I doprawdy wciąż trzeba podziwiać tę umowę towarzyską, która pozwala im zabierać głos w najdrażliwszych kwestjach, w ten sposób jakby sami byli o sto mil ponad niemi. Niedawno, w domu pewnego adwokata w Warszawie, zainicjowali księża debatę na temat „Piekła kobiet”. Oczywiście w sensie uświęconej obłudy. Ale czy sami powiedzieli, jak oni sobie radzą? Sądzę, że to byłoby najciekawsze.
Ktoś, kto zna dobrze stosunki, mówił mi z całą pewnością, że istnieją księża rzymsko-katoliccy żonaci. Oczywiście potajemnie. Jeden ksiądz daje drugiemu ślub. Grzeszy, oczywiście. Wyspowiada się z tego innemu księdzu (a może nawet temu właśnie, któremu dał ślub?), dostanie pokutę, tajemnica spowiedzi obowiązuje, a ślub tymczasem jest. Nie biorę za tę relację odpowiedzialności, choć rzecz wydaje mi się możliwa i zupełnie logiczna. Wszak „Nie cudzołóż”, — to przykazanie Boga, a „Nie żeń się”, — to tylko przepis kanoniczny, więc ludzki; czyż szczerze wierzący ksiądz może się wahać w wyborze?
Oczywiście, trudno dowiedzieć się jak jest naprawdę, bo świat to bardzo zamknięty, szczerość jest tutaj rzadka. Z jednym wyjątkiem. Bo oto jeden z najrozkoszniejszych paradoksów obyczajowych! Ksiądz, któremu nie wolno iść do teatru, może jeździć do uzdrowisk i mieszkać w pensjonatach zaludnionych przez młode, nudzące się i rozigrane kobiety. Ksiądz, któremu nie wolno iść do Teatru Narodowego na Claudela lub na Chestertona, może spędzać upalny lipiec i sierpień w takim haremie... Nie twierdzę, aby stąd wynikało coś zdrożnego, ale to fakt, że nawiązuje się tam zabawna poufałość między księżmi a kobietami. Wspólność sukienki. I kobiety i księża skazani są poniekąd na obłudę; stąd księża czują się swobodniejsi, szczersi, łatwo zwierzają się młodym kobietom. A że znów kobiety mają zaufanie do... Boya, powtarzają te zwierzenia mnie. Ileż ja takich rozmówek słyszałem, powtórzonych na ciepło! Najrozmaitsze. Niektóre rozczulające naiwnością, inne cyniczne, odpychające.
Typy, typki... Jeden ksiądz (dość znaczna figura kościelna), zgorzkniały, bajroniczny. Kobieta go zawiodła. Kochał ją (opowiada) bez pamięci; gotów był dla niej rzucić sukienkę kapłańską; koledzy jego ze zgrozą (powiada) patrzyli na obłęd, który go pochłonął. Topił w nią pieniądze, wyciskał je skąd mógł. I naraz, gdy sakiewka się wyczerpała, ta kobieta, która go łudziła miłością, porzuciła go: chodziło jej tylko o pieniądze! I mówił ów ksiądz to wszystko jak najnaturalniejsze rzeczy w świecie, jak najbardziej świecki człowiek; ani na sekundę względy stanu nie przyszły mu na myśl. I siadywał z ową ledwie znajomą damą, która przyjmowała jego zwierzenia na deptaku, i mścił się na swych kolegach; na widok każdego księdza miał w zanadrzu anegdotę: „Widzi pani tego draba, on tu przyjechał za tą a za tą: ma ją u siebie co noc”, etc.
„Czemuż ksiądz tego wszystkiego nie rzuci?” spytała w końcu owa dama, znudzona jego skargami. „Rzucić? Teraz? — zaśmiał się gorzko — gdy jestem już blisko karjery, dla której przemęczyłem się tyle lat!”
Inny, znowuż odmienny typ: dobroduszny, zażywny, chłop na schwał, wyrwany ze swojej parafji i nie wiedzący, co począć w tem uzdrowisku z... nadmiarem swego zdrowia.. Skarżył się owej pani, że nie może sypiać w pensjonacie: nocny ruch panujący rzekomo w sąsiedztwie, ciągłe „wędrówki narodów”, doprowadzają go do rozpaczy! Nic zabawniejszego, niż ta odwrócona spowiedź, w której dama — niczem przy konfesjonale — dawała księdzu zbawienne rady: „Niech ksiądz nie myśli o takich rzeczach, niech się ksiądz czemś zajmie, niech ksiądz używa więcej ruchu” etc. A księżulo tylko wzdychał!
To są wesołe strony sprawy. Ale bywają i smutne, i te, to — piekło kobiet. Nic bardziej ponurego — powtarzam — niż sprawy miłosne księdza. Sytuacja, którą Wyspiański wziął za punkt wyjścia dla swej tragedji, jest jeszcze najniewinmejsza, najuczciwsza: a i ta ma tytuł „Klątwa”! Cóż dopiero rzec o innych! Ale te toną najczęściej w mroku, ledwie zrzadka wypływają przed sądy, bo strzeże ich — solidarność.
Znów spyta ktoś, poco ja poruszam tę sprawę? Cóż ten Boy ma pretensje reformować Kościół! Czemu nie? Czasem Bóg mizernego człowieka czyni narzędziem wielkich rzeczy. Tu nie chodzi zresztą o żadne dogmaty. To jest poprostu przepis kościelny. Wprowadzono go w jedenastym wieku; od tego czasu niejedno się zmieniło; co było dobre wtedy, może nie być dobre dziś. Kiedy to ustanawiano, nie miało głosu społeczeństwo, nie pytano go o zdanie, tak samo jak Karol Wielki nie prosił swoich pastuchów o zatwierdzenie budżetu ani o kredyty na defenzywę.
Mnie w tem wszystkiem przeraża najbardziej jedno. Kto wie, czy nie z tego celibatu, z tego zatamowania najtkliwszych wzruszeń serca, świętych praw ojcostwa, uczuć rodzinnych, wynika ta wrogość kleru do wszelkiego życia. Bo że ta wrogość istnieje, to fakt. Można być pewnym, że każde dążenie ludzi do tego, aby życie uczynić znośniejszem, milszem, aby trochę poprawić warunki bytu na ziemi, napotka zawsze najgwałtowniejszy sprzeciw kleru. Zdawałoby się, że ci ludzie w duchu — i może bezwiednie — wciąż mówią: „Męczcie się, jak my się męczymy; duście się, jak my się dusimy”. Tem tłumaczą się te fanatyczne wycieczki kleru przeciw wszystkiemu, co trąci najniewinniejszą bodaj radością czy swobodą, te śmieszne krucjaty przeciw... znakowi świata pracy — krótkim sukniom czy krótkim włosom, to szukanie we wszystkiem pokus szatana, zrozumiałe u ludzi w istocie wciąż nękanych pokusami, wciąż obleganych wizją grzechu. Byłem raz w Łomży, gdzie miałem odczyt o literaturze francuskiej, a tego samego dnia popołudniu odbywały się regaty wioślarskie, przyczem wioślarki występowały oczywiście z nagiemi ramionami; nazajutrz ksiądz wygłosił kazanie, w którem oba te fakty — mój odczyt i regaty — objął wspólną klątwą. Śmiano się trochę i tyle. Ale niezawsze na śmiechu się kończy. W Łomży się śmiano, w Kaczanówce niedawno przyszło do strzałów. Bo nigdy nie wiadomo, w jakim kierunku obróci się ta siła nienawiści i z jaką mocą wybuchnie. I gdzie granica między stanem normalnym a nienormalnym, tam gdzie anormalność życia jest nakazem, a normalność zbrodnią.
Tak więc, sprawa celibatu nie jest tylko sprawą wewnętrzną Kościoła. Wobec roli, jaką grają u nas księża, nie może być rzeczą obojętną to gniazdo nieodzownej obyczajowej obłudy. Im większy kontrast między nimi a nowoczesnem życiem, które dąży do rzetelności, do naturalności, tem gwałtowniejsza ich walka, aby to życie, które im się z rąk wymyka, powstrzymać w biegu, aby narzucić swoją supremację; aby stworzyć stan rzeczy, w którym nikt-by nie miał prawa żądać od sługi bożego z niczego rachunku. Stąd i metody walki zaciekłe, brzydkie, które sprawiają, że słowo „klerykalny” stało się synonimem szpetoty, synonimem złej wiary. Ale jakkolwiekby wypadł czyjś pogląd w tej mierze, sądzę, iż byłaby pora zrobić jakiś bilans, zdać sobie sprawę, ile społeczeństwo kosztuje fikcja celibatu i fikcja owej czystości kapłańskiej. Ostatecznie, jesteśmy dziś — pod każdym względem — w zaraniu nowego życia. Rewidujemy wszystko, wszystko musimy tworzyć nanowo. Nie widzę powodu, czemuby się społeczeństwo nie miało wypowiedzieć w tej sprawie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.