Marzenie i pysk/Jaskółka platonizmu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JASKÓŁKA PLATONIZMU.

Zagrano w Warszawie sztukę Śmieszni kochankowie, która zeszła po dwóch przedstawieniach z afisza; fakt niebywały! Sztuka niezbyt udana, to pewna: ale problem obyczajowy, o który się ociera — interesujący. Ale widocznie i ten problem był u nas nieaktualny, a tem samem... niemoralny. Świadczy to, że jesteśmy dopiero w pełni upojenia zdobytemi swobodami życia, dalecy od przesytu i związanych z nim idealistycznych tendencyj. I dlatego ci kochankowie, marzący o związku dusz wolnym od udziału ciał, wydali się naprawdę śmieszni i nieprzyzwoici. „Czemu nie włazicie zaraz do łóżka, tylko wyprawiacie jakjeś komedje”, wołali na nich nasi poważni krytycy. „Czyż w miłości (pytał najczcigodniejszy z nich) istnieje coś innego od posiadania”?
A jednak istnieje. Jeżeli Miłość, pośród swoich wielkich świętych, czci imiona Tristana i Izoldy, Romea i Julji, niemniej pięknym blaskiem jaśnieje w jej kalendarzu pamięć Heloizy i Abelarda. To byli co się zowie śmieszni kochankowie, i imiona te do dziś dnia wywołują dwuznaczny uśmiech na usta: i to zwycięstwo nad śmiesznością to najwyższe zwycięstwo miłości. Całe heroiczne okresy miłości były oparte na rozdziale miłości i posiadania. Laura miała ośmioro dzieci z innym, cóż nas to obchodzi? dla nas jest kochanką Petrarki, który może nigdy jej ust nie dotknął ustami. Rozdział ten istniał w epoce rycerstwa, na „dworach miłości”. Rycerz wiązał wstążkę swojej damy u szyszaka i szedł bić dla jej miłości niewiernych lub zgoła każdego ktoby zaprzeczył że ona właśnie jest najpiękniejszą i najcnotliwszą damą chrześcijaństwa. Ginął gdzieś na obczyźnie wymawiając jej imię. Wśród tego dama wychodziła zamąż, miała może amantów... A kiedy jej odniesiono skrwawioną wstążkę, oblekała żałobę. Jurny renesans wyparował ten mistycyzm miłosny. Ale znów odżywa. W Pałacu Rambouillet, „Wykwintnisie” które wskrzeszają kult miłości, stawiają platonizm jako pierwszy jej warunek. Wiedzą, że bez tego warunku zabawa zbyt szybko się kończy: kończy się dzieckiem, zamiast rozkwitać wciąż nowym sonetem lub madrygałem. I mężczyźni chętnie poddają się tej dyscyplinie; rozkosz tych delikatnych zabaw jest im daleko droższa niż proste posiadanie, które jest nikomu nie dziwne. Ośmieszono biedną Krainę Czułości, poszła w zapomnienie; znów przyszedł po niej okres królowania zmysłów. Ale w pełni królestwa rozkoszy widzimy tę tragiczną paradoksalną miłość Julji de Lespinasse i biednego de Mora. Ubóstwiają się; kiedy na parę dni przyjdzie się im rozstać, wymieniają co godzinę najpłomienniejsze listy; nic nie stoi na przeszkodzie ich szczęściu; oni sami postawili swą miłość tak wysoko, że posiadanie byłoby jej profanacją. Ale natura bierze straszliwy odwet na śmiesznych kochankach: gdy chory de Mora wyjeżdża aby ratować — dla Julji — uciekające życie, Julja, nie przestając go ubóstwiać, wyegzaltowana jego listami, jego wspomnieniami, spada jak dojrzały owoc w ramiona byczka (owoc z byczkiem, cóż za metafora!) który ją wziął całkiem poprostu na kanapce w loży Opery.
A potem Romantyzm! Cóż za wymysły, cóż za wyrafinowania, byle cierpieć, byle być nieszczęśliwym w miłości! Kochać, a kochać nieszczęśliwie, staje się niemal synonimem. Idealizm miłosny jest w powietrzu, udziela się najtrzeźwiejszym. Zgoła nie romantyczny autor pamiętników z lat 1818 — 1825, dr. Stanisław Morawski, tak pisze o swojej młodzieńczej miłości: „Jedno jej ustami wymówione słowo: Kocham cię posadziłoby mnie, jak Bóg żywy, natychmiast na samym wierzchu piramidy egipskiej. Bodziec do tych wyższych w dalszem życiu działań, któreby niezawodnie świetnym uwieńczone były skutkiem, zdruzgotane i starte na proch przez nią zostały. Ona broniła ciała. Co mi jej ciało! Ciał miałem dosyć! Ja chciałem jej duszy, jej duszy, podobnej wówczas do mojej duszy...”
Ale każda prawie miłość, chociaż później zakwita pełnią zmysłowego szczęścia i najczęściej więdnie w realności, czyż nie posiada swego okresu nieśmiałych żądz, cichego zachwytu, obaw i nadzieji? Czyż nie chce przeżyć swego Romantyzmu? To okres, który rodzi najpiękniejsze kwiaty miłości, najdelikatniejsze ich zapachy, kiedy pragnienie, nie studzone, nie ograniczone niczem, zdaje się być nieskończonem, nie mdleje ani na chwilę. Toteż z jaką lubością kobieta umiała (bo już nie umie!) przedłużać ten okres, jak długo walczyła z sobą nim położyła mu koniec, mając mniej lub więcej jasne przeczucie, że początek szczęścia w miłości bywa początkiem jej umierania, jest często jej detronizacją...
Otóż, w sztuce Śmieszni kochankowie można wyczytać jeden symptom, właściwy naszej epoce: uproszczenie stosunków między mężczyzną a kobietą. Uproszczenie to grozi tem, że okradnie ludzkość o jedno z jej najpiękniejszych wzruszeń. Znika to, co jest warunkiem krystalizacji (że przypomnę stary termin Stendhala) miłosnej: przeszkoda. Te przeszkody przewidziała sama natura, każąc się bronić samiczce i przedłużać okres zalotów. Składały się na nie dawniej najrozmaitsze warunki: religja, nacisk społeczeństwa, inna „technika życia”, większa daleko niż dzisiaj obawa wszelkich następstw, co wszystko razem zamykało się w dość anachronicznem dziś pojęciu „cnota”; i wreszcie — w jej braku — ów nieokreślony kobiecy punkt honoru, który, nawet nie broniąc się zasadniczo, czuł się w obowiązku przeciągnąć obronę do najdalszych granic. W najbardziej osławionym z niemoralności okresie XVIII wieku notowano — ze zgorszeniem — cztery tygodnie jako obowiązkowy czas starań o względy kobiety. Uderzcie się w piersi, piękne czytelniczki: czy zawsze nakładacie tak długą kwarantannę? Bo dawniej nawet życie najściślej prywatne i tajemne było właściwie publiczne: przy powszechnym braku dyskrecji, przy mnogości służby i wogóle ciasnocie ówczesnego światka, incognito nie istniało: dlatego nawet najtajemniejsze sprawy regulował wszechwładny konwenans.
Dziś wyzwolił się świat niemal ze wszystkiego, co mogło pętać miłość i stawiać jej tamy. Powiedzcie mi, gdy dwoje ludzi bardzo się sobie podoba, jakaż może być przeszkoda aby nie padli sobie odrazu w ramiona? Czem się tu bronić, czem bodaj motywować zwłokę? W oceanie wielkomiejskiego życia jeden czy drugi grzeszek wpada jak kamień w wodę. Równouprawnienie mężczyzn i kobiet, ogromne rozszerzenie strefy tych ostatnich jako kandydatek do stanu... miłosnego, też zmieniło charakter tego stosunku. Coraz mniej ma kobieta szans, aby oporem swoim lub cnotą przywiązywać mężczyznę na długo. Z drugiej strony mężczyzna, otrzymując dość łatwo to po co rękę wyciągnie, nie znajduje pokarmu dla swej utajonej a tak przyrodzonej i potężnej potrzeby cierpienia; wciąż zrywa owoc miłości zanim dojrzał; niszczy jej kwiaty w pączku zbyt szybkim posiadaniem, żyje nad-intenzywnem życiem ciała, a okaleczonem życiem duszy...
I z tej gleby wyrasta paradoks sztuki młodego autora. Spotyka się dwoje młodych, którzy czują, że jest im przeznaczone się kochać. Miłość ich, gdyby miała czas, rozwinęłaby się cudownie; bo w chwili gdy się spotykają, jest to dopiero projekt na miłość. Jak kipi ta miłość w młodym chłopcu, kiedy musi walczyć bodaj z drobiazgiem, z tem aby się dowiedzieć kto ona jest, etc. Ale oto ona przychodzi sama ku niemu: dojrzała w jego oczach płomień, wyczuła bicie serca, i jej własne serce odpowiedziało przyspieszonem biciem. Oboje są młodzi, wolni, bez przesądów, cóż im broni być szczęśliwymi, poco odwlekać?... I w chwili gdy to ma się spełnić, czują żal, aby tak mordować tę pierwszą uroczą fazę miłości i nie nacieszywszy się nią przejść do finału. Chcieliby wypić swoją miłość całą, smakować ją powoli, cierpieć, przedewszystkiem cierpieć... I wpadają na śmieszny w istocie pomysł, aby sztucznie, wolą swoją, stworzyć te zapory, którychby potrzebowała ich miłość, aby dojść do maximum napięcia. Pomysł oczywiście groteskowy: pięknie jest naprzykład mieć babcię i czcić ją, ale jeżeli się jej nie ma, niepodobna jej wypożyczyć! Dlatego i pomysł kochanków kończy się groteskowo. Ale przeprowadzić taki pomysł na scenie, to zamiar bardzo karkołomny; skiksował też rozdźwiękiem między autorem a publicznością. Co do mnie, chciałem tu zaznaczyć jedynie to, co mnie w tego rodzaju teatrze najbardziej interesuje: mianowicie pewien rys obyczajowy. Powstała ta sztuka w innem środowisku niż nasze; w zbytkownem kosmopolitycznem życiu wielkiej stolicy, gdzie przesyt rodzi widocznie takie nikłe tęsknotki idealistyczne. U nas, życie płci, skrępowane dotychczas tysiącznemi pętami, zaledwie się dorwało trochy szczerości i swobody: jesteśmy w fazie jego apoteozy, renesansu. Polak, kiszony żywcem w fałszywej barchanowej cnocie dawnej Polki, wdzięczny jest dzisiejszej za jej prostotę, jej koleżeństwo miłosne, za jej szybkość decyzji i wdzięk w zgodzie lub odmowie. Na razie nie chce cierpieć: nie ma na to czasu, upaja się swą nową młodością. „Młodość rozkosz i wita i żegna z weselem — jak skromną ucztę, którą dzielim z przyjacielem”, powiada Mickiewicz. I dlatego ci marzący o czystości śmieszni kochankowie wydali się nie tylko śmieszni, ale wyuzdani i cyniczni. Zawcześnie dziś u nas na jaskółki miłosnego idealizmu.

1926.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.