Marzenie i pysk/Zmierzch kochanka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZMIERZCH KOCHANKA.

Oglądaliśmy w ostatnim czasie dwie sztuki, z których każda była ciosem zadanym Kochankowi, przez wielkie K. I rzecz znamienna: obie powstały w ojczyźnie miłości, we Włoszech. Autor jednej, Chiarelli, ośmieszył kochanka bez litości i pohańbił go; drugi, Pirandello, okrutniejszy jeszcze, ośmieszył go i zabił.
To było nieuniknione. Jest w świecie prawo odwetu. Prędzej, później, musiało przyjść do porachunku za te tryumfy, jakie kochanek tak długo uzurpował sobie na scenie kosztem zohydzonego, ośmieszonego, maltretowanego męża. „Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty”, powiada pieśń gminna. Tryumfalny pochód kochanka możliwy był póty, póki on był symbolem, raczej ambasadorem nieśmiertelnej Miłości, niż sobą, niż jednostką. Tak było w starej komedji: Kochanek to była miłość, instynkt, wdzięk życia, opromieniony tęczą krótkiej chwili pragnienia: miłość nieskażona żadnym kompromisem, żadną rachubą, wieczność żądzy życia, przeciwstawiona zwycięsko małym porządkom świata. Mąż — często dla dekorum przedstawiony pod postacią „opiekuna”, iżby rzecz mogła się zakończyć moralnie — to była proza, obowiązek, przymus.
Kochanek był młody, piękny i szczodry, mąż stary, niechlujny i skąpy: kochanek pełen inwencji, gorliwy w dzień, czuwający w nocy, mąż senny, zgryźliwy i ślepy. Kochanek nazywał się Klitander czy Damis, nosił jedwabny płaszczyk, szpadkę i długie kędziory, a widzimy go zawsze w chwili, gdy oblega i zdobywa swoją Angelikę czy Rozynę. Z chwilą uwieńczenia pragnień — kurtyna zapada.
Ale nowoczesny teatr, wyrosły na realizmie życia, nie mógł się zadowolić tą konwencją. Przenosimy się z nim na grunt rzeczywistości: nie zaloty do nieokreślonej lubej stają się tematem, ale romans z mężatką, tak długo opromieniony poezją owocu zakazanego, marzenie każdego młodzieńca, symbol męskiej dojrzałości, jedyna niemal forma miłości, jaka w pewnej epoce istniała w literaturze. Grzech, występek, szał! Poezja wiarołomstwa długo tłucze się po scenie.
Aż naraz, niby świst bata, — ostra, bezlitosna Paryżanka Becque‘a. Pamiętacie tę pierwszą scenę Paryżanki? Kurtyna się podnosi: gwałtowna scena małżeńska. Typowa scena: on zazdrosny, uprzykrzony, głupi, nudny; ona szczwana, impertynencka, wzgardliwa: rzekłbyś scena z Grzegorza Dandin Moliera. Naraz, w najbardziej zaognionym momencie dyskusji, ona kładzie palec na ustach: „Cicho! mąż!” I wchodzi ten trzeci — mąż! Ta kłócąca się, ta nie lubiąca się para małżeńska, to byli — kochankowie! To bilans romansu: bilans poezji grzechu! Miał on zapewne swój miodowy miesiąc, jak miewa go małżeństwo. Ale co z niego zostaje? Romans staje się drugiem małżeństwem, z tą różnicą, że bez dzieci, bez wspólnych węzłów, dających sens trwałemu związkowi, wzamian za to z przymusem regularnych schadzek w trywjalnie unormowanych odstępach! Czy może być coś bardziej płaskiego, niż ta miłość dwa razy na tydzień, o stałych godzinach? Jeżeli małżeństwo jest płaskie, ten mieszczański romans jest płaski do kwadratu, jest męczący, niewygodny, załgany! Przy nim małżeństwo staje się dla kobiety oazą, dom miejscem wytchnienia! Tak mówi komedja Becque‘a.
Powstaje szereg sztuk, odsłaniających bezlitośnie mechanizm romansu. Żałosny obraz! Romans, to, prędzej czy później, kajdany cięższe od małżeńskich i trudniejsze do zerwania. Małżeństwo po wygaśnięciu miłości ma jakiś sens, jakąś użyteczność, ale czem jest romans po wygaśnięciu miłości? A wszak to była forma społeczna niemal uświęcona. I były te stosunki — i jak często! — w których miłość oddawna wygasła z obu stron, a które trzymały się lata całe przez jakiś fałszywy wstyd, punkt honoru, niemoc, któż wie co zresztą!
Wszystko bezmała było łgarstwem w tym stosunku, opartym na podziale, poniżającym, wyzutym z godności. Miał on zemstę w samym sobie: musiał strywjalizować kobietę. Dysproporcja między frazesem a rzeczywistością, między egzaltacją słów a rutyną treści, musiała stać się nie do wytrzymania.
Ofensywa na kochanka postępuje dalej. W grotesce Dardamelle czyli Rogacz, autor nie bierze go nawet w rachubę, nie daje mu żadnej fizjognomji: to jakiś wykładnik psycho-fizjologicznych potrzeb kobiety... W Śmierci kochanków Chiarellego obnażone jest zakłamanie dwojga ludzi, pustka form wielkiej namiętności, uzurpowanych dla lada tandetnej miłostki. Coraz częściej w „trójkącie małżeńskim” komiczną figurą jest kochanek. Co najmniej zmiana stylu staje się rzeczą konieczną. Śmierć kochanków godzi w śmieszność dawnego stylu, w którym przez brak talentu i oryginalności grzęzną kochankowie.
Niemało zawiniła tu literatura. A właściwie winy były wzajemne. Kochankowie obełgiwali literaturę, a literatura kochanków. Aż naraz uczyniono to wielkie odkrycie, że, jeżeli małżeństwo ma niewiele wspólnego z Miłością, romans ma go jeszcze mniej! A koszta tego odkrycia zapłacił kochanek, bo kobieta zawsze się jakoś wykpi ze sprawy. Ona wyszła od biedy z wdziękiem, on wyszedł na błazna. O ile w dawnym teatrze mąż miał nieodmiennie głupią minę przy kochanku, o tyle w nowym coraz głupszą zaczyna mieć kochanek przy mężu. A i kobieta zaczyna się orjentować, że ta miłość jaką budzi i rola jaką odgrywa nie jest tak bardzo zaszczytna...
W Grze wreszcie Pirandella mąż przygważdża romans włoskim sztyletem: staje się ironicznym obserwatorem, odzierając ten romans z tajemnicy, z poezji. Trywjalizując go, zadaje śmiertelny cios kochankowi, zanim go pośle na śmierć jako człowieka. Widzimy biednego Klitandra czy Damisa takim może, jakim był zawsze: pustym, głupim, lichym. Cały swój wdzięk czerpał w kontraście tyrana: z chwilą gdy niema tyrana, niema i kochanka.
Czuć to w tej świetnej Grze Pirandella, w stosunku Sylji do Leona. Czem jest dla niej ten mąż, czy go kocha, czy go nienawidzi — nie wiemy. Co do tamtego drugiego natomiast — nie mamy żadnej wątpliwości: jest dla niej niczem. To tylko... kochanek. To słowo, tak chlubne, tak pełne poezji niegdyś, stało się wyrazem podrzędnej profesji, jakiegoś „dochodzącego” funkcjonarjusza miłości, coś w rodzaju felczera, który przychodzi stawiać bańki.
Wszystko to, to są nowe i godne uwagi symptomaty na drodze szczerego i godniejszego spojrzenia na życie. Faktem jest, że Kochanek ma w ostatnich czasach bardzo „złą prasę”, i ten objaw, tak pocieszający dla moralności publicznej, godziło się zanotować.
Tak jest w literaturze, w teatrze. A w życiu? To znów co innego. Czy o nim piszą tak, czy inaczej, źle czy dobrze, zapewne kochanek będzie nadal kwitnął w życiu, bo łatwiej go ośmieszać i obrzydzać, niż wymyślić na jego miejsce coś nowego. Ale jedno zbankrutowało niewątpliwie, to poezja dawnego klasycznego romansu. Może życie stało się lekkomyślniejsze, płochsze; „igraszki trafu i miłości” święcą w niem swoje tryumfy bardziej niż kiedykolwiek. Ludzie łatwiej biorą się, rzucają, przyczem zużywa się mniej wielkich słów. Miłostka kwitnie śmielej, zuchwałej. Ale niewątpliwie rzadszem niż dawniej stało się owo latami trwające publiczne oszukaństwo na zimno, znudzone samo sobą, to biuro miłości skrzepłej i gnuśnej, ten klasyczny Kochanek w dawnym stylu, który potrafił spiętrzyć wszystkie śmieszności samca, biurokraty i męża!

1924.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.