<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TADEUSZ ŻELEŃSKI (BOY)

MARZENIE
I PYSK
WARSZAWA — 1930

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“
№ 1442

Sp. Akc Zakł. Graf. „Drukarnia Polska", Warszawa, Szpitalna 12.





OD AUTORA.

Oto, miły czytelniku, garść felietonów, których jesteś zazwyczaj dość chętnym odbiorcą. Tytuł, nieco ekspresjonistyczny, uprzedza cię dostatecznie, że znajdziesz tu rozmaitość wrażeń: ujrzysz to głowę miękko skłonioną do cichego marzenia, to pysk rozwarty, kłótliwy, zaczepny, tak jak się godzi w obronie dobrej sprawy. Ale czeka cię nie tylko pomięszanie tonów; także i pomięszanie epok: obok rzeczy świeżutkich, prosto z igły, znajdziesz tu drobiazgi pisane przed laty kilku, niemal dokumenty historyczne! Zdradzę ci tego sekret, miły czytelniku. W początkach mojej karjery pisarskiej byłem bardzo nieśmiały. Feljetonów moich nie wydawałem wówczas oddzielnie; przemycałem je w poszczególnych tomach krytyk teatralnych, z któremi często nie miały nic wspólnego. Ponieważ groziło to pogrzebaniem wielu myśli, które mi są drogie (ot, taki niewinny sentymencik), przyszło mi do głowy wydobyć je z ukrycia i zamięszać między nowe. Jeżeli więc, przypadkowo, zbyt pilny czytelniku, trafisz na artykulik który ci jest znany, nie zżymaj się, ale odczytaj go jeszcze raz: pisarza — tak ktoś powiedział — którego nie warto przeczytać dwa razy, wogóle nie warto czytać.
Zresztą, wzorem niektórych codziennych pism, obmyśliłem dla was, mili czytelnicy, nagrodę „za uważne czytanie”. Ten, kto trafi na coś, co już skądś zna, zechce łaskawie zawiadomić autora (Warszawa, Smolna 11) skąd; a między tych, którzy nadeślą trafne odpowiedzi, nastąpi rozlosowanie trzech kompletów pierwszych sześciu tomów Biblioteki Boya w wykwintnej oprawie. Termin do końca roku 1930.
A teraz, dobry czytelniku, przyjemnych marzeń i wesołego pyska.

BOY.

Warszawa, w czerwcu 1930.



CZYSTA POEZJA.

Paru moich znajomych nakryto świeżo w domu gry. Trochę byli tem spłoszeni, ale ogłosili w pismach, że to nie był dom gry, tylko dom schadzek, a grało się jedynie dla zabawy, no i jakoś rzecz się załagodziła. Jedni się trochę gorszyli, drudzy się śmiali; co do mnie, wyznaję, że mnie to rozmarzyło. Zaraz wyjaśnię dlaczego.
Byłem... (niech się już wyspowiadam kolejno z moich grzechów), byłem — dawno już temu — graczem. Graczem namiętnym, frenetycznym i dość nieszczęśliwym. Nieszczęśliwym, na szczęście, bo gdybym na nieszczęście był szczęśliwym, obawiam się, że byłbym został przy tem zajęciu. Byłem tedy graczem; mogę się przyznać, już jest przedawnienie. Za okoliczność łagodzącą niech mi posłuży rozdwojenie duchowe. Skazany na obkuwanie podręczników medycyny, od których myśl mi uciekała, a broniąc się przed oblegającemi mnie zainteresowaniami umysłowemi, które mi się wydawały szkodliwym zbytkiem wobec wiszących wciąż nad głową egzaminów lekarskich, nie umiałem znaleźć innego rozwiązania, jak tylko chowając głowę jak struś... do domów gry. Wtedy znikała medycyna, filozofja, literatura, z chwilą gdy ciągnąłem dziewiątkę (a choćby ósemkę) do figury, żyłem czystą poezją, bo na dnie zawsze byłem i jestem tylko poetą.
Mówiąc „domu gry”, popełniam bezczelny eufemizm, bo właściwie były to spelunki przy kawiarni. Czasem, dla bezpieczeństwa, wprost pokoik w mieszkaniu właściciela tejże, gdzie zresztą za całe umeblowanie był stół do gry, trochę krzeseł i w kącie nocnik. Ten ostatni sprzęt był niejako symboliczny; miał oznaczać, że to jest mieszkanie prywatne, i że policja nie ma tam prawa wstępu. Miała coprawda od biedy to prawo, ale korzystała z niego rzadko, niejako zmuszona, w razie jakiejś poważnej denuncjacji. Raz, w czasie takiego najścia policji, wsławił się swoim naiwnym okrzykiem znany dobrze w ówczesnym Krakowie lekarz bez pacjentów, zwany po imieniu „Tyda”, a z przydomku „stary szmenda”, gracz legendarny, obłąkany, mityczny, który wobec komisarza policji zgarniającego ze stołu pieniądze, założył protest: „Panie komisarzu, ta setka stoi za piątkę”... (co znaczyło, że obstawił tylko pięć guldenów, a położył setkę z braku drobnych. Ale komisarz nie wydał mu reszty! Tylko gracze zrozumieją cały wdzięk tego epizodu).
Tych spelunek było sporo. Kraków ówczesny — nie wiem jak jest dziś — był podminowany grą. Przyczyną była może bieda. Nic nie można było zarobić, nic wykombinować, pensja w tem biednem urzędniczem mieście nikomu nie wystarczała, chyba na to co niezbędne, a któż może żyć tem, co niezbędne? Drugą przyczyną to było ubóstwo już nie pieniędzy, ale życia. To był Kraków z epoki W Sieci, gdy młodzi tłukli głowami o mur. Smutek, ciasnota, beznadziejność... Jeden Wyspiański umiał to przeczarować na Sztukę, inni wyli z desperacji. Otóż, kiedy się przekraczało próg spelunki, znikał na jej progu mały, śmieszny Kraków: wchodziło się w wielkie zaklęte królestwo gry. Bo namiętność jest jedna, czy jej terenem Paryż, Londyn, wielkie miasto portowe czy nadwiślański gródek, talja kart wszędzie jest jednaka, stawka wysoka czy niska, dla tego kto ciągnie kartę to w danej chwili wszystko jedno. Karciarnia była w maleńkim Krakowie niby eksterytorjalna ambasada potężnego szatana. Trudno o silniejszy kontrast, niż ten, jaki był między martwą i pustą ulicą ówczesnego Krakowa, a wnętrzem jaskini gry. Miało się uczucie, jakby, za obróceniem pierścienia w bajce lub wymówieniem zaklętego słowa, otwierał się sezam wzruszeń, przeżyć, nadziei... Długi stół bakarata, przy którym, głowa przy głowie — zwłaszcza przez kilka dni po „pierwszym” — cisnęli się gracze; ciągnąca się czasem kilka dób bez przerwy partja, przy której partnerzy zmieniali się, wychodzili, wracali, szli do domu, do biura, wracali znowu, ci sami lub inni, a tylko „szmenda” (chemin de fer) niestrudzona obiegała w koło, tylko raz po raz rozlegały się sakramentalne zaklęcia czarów. Od pierwszego wejścia chwyta poprostu za włosy astralna ręka gry, dreszczyk przebiega po krzyżach. Stanowczo w tem jest coś więcej, niż te pieniądze, które się rozgrywa: to powietrze przesycone wszystkiemi możliwościami, całą energją potencjalną szansy, niespodzianki, występku i nieszczęścia, energją która jest utajona w talji kart. Prawda, ta sama talja może służyć do poczciwego bridża i do wściekłego baka, ale to tak samo, jak ładna stenotypistka może być skromną pracownicą w biurze, a demonem zniszczenia na dancingu.
W chwili kiedy to wspominam, zaciągam się tem powietrzem, widzę ten stół, te twarze, podniecone lub szare, zmęczone czuwaniem, oczy błyszczące lub tępe, oblicza wesołe lub napiętnowane rozpaczą. Bo elementy spotykały się tam najrozmaitsze; student przegrywający czesne lub pensyjkę miesięczną, aktor-humorysta wpadający tam z objazdu po prowincji, obok urzędnika, który miał kilkoro dzieci w domu, a pensję tak obdłużoną wszelakiemi zaliczkami, że co miesiąc wypadało mu dopłacać magistratowi, w którym pracował, dwa guldeny. Cóż taki mógł robić jak nie grać: za co, licho go wie! Obok tego suchotnika goniącego ostatkiem, tłusty zbogacony rzeźnik, rumiany, wesoły, opanowany nagle przez biesa gry, od którego stawał się coraz chudszy, coraz smutniejszy, aż jednego dnia powiesił się za sklepem. Obok niego inny — nikt nie wiedział, jak się nazywa — co to kogo obchodzi, pracuje przy pogłębianiu dna Wisły, stąd zwą go poprostu „pogłębiacz”. Obok inny, niewiadomego zajęcia, albinos, wołają go „biały”: otruł się jednego dnia sublimatem i konał trzy tygodnie. Obok, jakby złowrogi symbol, przedsiębiorca pogrzebowy w czarnym tużurku z płową hiszpańską bródką, zjawiający się tylko „po pierwszym”, ciągnący iście demoniczne „passy”, i zostawiający złupionych graczy, aby się gryźli między sobą o resztki. Inny... Może Ryś Ordyński mi przypomni więcej, albo Wicio... (nie wymieniam nazwiska, szanowanego w przemyśle i w literaturze).
Ileż zresztą tych twarzy widzę przed sobą! Jedni przygodni, którzy płacili mniej lub więcej kosztowne frycowe i nie wracali już, inni którzy trwali w spelunce lata, żyć nie mogli bez jej powietrza, chodzili błędni gdy wieczór minął bez partji. I tylko między tymi stałymi wytwarzało się koleżeństwo podobne jak musi się wytwarzać między recydywistami w więzieniach, braterstwo w namiętności — żółtodziób był tam „na ty” z siwowłosym starcem — koleżeństwo scementowane wzajemnemi usługami kredytu, który dawał im olbrzymią przewagę nad grającym za gotówkę frycem. Bo „nóżki na stół” obowiązywały tam bezwzględnie; ewangeliczne „głos słyszę, ale osoby nie widzę” było uświęconą a szyderczą odpowiedzią na wszelkie słowo nie poparte srebrem lub banknotem. Swoją drogą, dzięki temu, gra w tych norach była rzetelniejsza niż w niejednym pańskim klubie, gdzie czyha na naiwnych rozbójnicze lub samobójcze „słowo honoru”... Nie trzeba dodawać, że w tej kompanji niemałą część stanowiły niebieskie ptaki, szulerzy zawodowi, figury dziwnego przemysłu, kompanja iście szekspirowska, której nie brakło i Falstaffa. Był nim żelazny medyk, syn słynnego szpicla, z ogromną niekształtną głową: ten był mistrzem w jowialnem wyzyskiwaniu rozkoszy „kibica”. Skoro usiadł przy kim i tubalnym głosem zarechotał: „Karta lubi dym!” — natychmiast przesądny gracz częstował go cygarem. Ta mieszanina żywiołów, zbiorowisko figur charakterystycznych, silnie zarysowanych, znamiennych przez swoje powiedzenia, manje i obyczaje, czyniła ze spelunki rodzaj osobliwego klubu, gdzie nawet bez gry zajmującem było spędzić kilka chwil.
Jeśli czego żałuję, to tego, że nie prowadziłem dzienniczka owych czasów, że nie notowałem epizodów, anegdot, kapitalnych powiedzeń, ostrych jak brzytwa, ujmujących filozofję gry i życia w bezwiednych aforyzmach, których nie powstydziłby się najtęższy pisarz, a których autorem bywała namiętność lub rozczarowanie. Tam, w atmosferze nerwów napiętych jak struny, słowo musiało być zwięzłe; gracz który „szczebiotał”, denerwował wszystkich i był znienawidzony. Po „szczebiotaniu” poznawało się nowicjusza. Za to dobry dowcip, lapidarny aforyzm spotykały się z milczącem uznaniem. Dobra szkoła literacka; no a szkoła życia!!
I ta ostrość atmosfery, w której można było zaciągnąć się narkotykiem kryminału, nie opuszczając ram społeczeństwa, w równym stopniu może nęciła jak sama gra. Przeżycia, na których wspomnienie jeszcze się zimno robi, i sceny, z których jeszcze śmiać się chce. Było coś podniecającego w tem spleceniu dramatu z farsą. Adwokat (skończył później samobójstwem), który, mieszkając w Krakowie, taił swój nałóg przed żoną w ten sposób, że niby to wyjeżdżał w interesach, jechał wprost do spelunki z kuferkiem, i grał z rozkładem jazdy pod ręką, aby wiedzieć kiedy z rzekomego miejsca podróży ma wrócić do domu. Zwykle spóźniał się na kilka fikcyjnych pociągów: „Psiakr... kurjer z Tarnowa już przyszedł, no ale mam jeszcze osobowy” etc. — Pamiętam znów, jednego wieczora, rozmowa toczyła się o ślubie młodego lekarza, stałego bywalca spelunki, który tego dnia się ożenił i nazajutrz miał wyjechać z żoną na prowincję. Naraz zjawia się ów kompan we fraku, z bukiecikiem ślubnym. Zostawił żonę u rodziców, zaszedł do karciarni... pożegnać się. Od niechcenia siadł do baka, no i do rana przegrał wszystkie pieniądze, które mu teść dał na zapłacenie długów i na instalację. Przegrawszy ostatniego guldena, rozpłakał się i błagał, aby mu oddali pieniądze, bo inaczej sobie w łeb strzeli. Cóż było robić, wściekali się, wymyślali od szantaży, no i oddali mu prawie wszystko... A nuż sobie naprawdę w łeb strzeli, dochodzenie, skandal...
Ale pamiętam i mniej sielankowe epizody. Stary emeryt opanowany grą zaczął przychodzić codziennie na ferbla. Nazywano go patrjarchalnie „dziadzio”. Otóż, dziadzio cierpiał na padaczkę, — epilepsję — i prawie co wieczór miał parę ataków; ale w takiej formie, że nie spadał na ziemię, tylko tracił przytomność, oczy stawiał w słup, i siedział trzęsąc się na krześle. Trwało to parę minut, poczem odzyskiwał sam z siebie świadomość. Nie grałem z nim nigdy, ale często przyglądałem się tej partji. Gracze byli tak oswojeni z jego chorobą, że nie zwracali na nią uwagi, nie przerywali gry, tylko mówiło się wówczas tasującemu, pokazując starego: „Dziadziowi nie dawać kart”. I opuszczali go na parę tur, poczem znów dawali mu karty jak zwykle; można sobie wyobrazić, że w tym stanie dziadzio był pewną ofiarą! Ta partja ferbla z półtrupem, drgającym na krześle i chwytającym karty trzęsącemi rękami, skoro odzyskał pierwszy ślad przytomności, to jedno z bardziej niesamowitych wrażeń, jakie pamiętam... Raz kiedy siedziałem „kibicując” i patrząc na taką scenę, jeden z graczy, chłopiec z „dobrego domu”, nachylił się do mnie i rzekł: „Dziadzio ma szczęście, że trafił na porządną partję, bo gdzieindziej toby mu poprostu pieniądze z pularesu zabrali”. Powiedziane to było zupełnie naiwnie, z niejaką dumą z własnego dżentelmeństwa.
Ach, te „blaski i nędze” życia graczy, te ich emocje! Mógłby coś opowiedzieć o tem Ludwik Solski, którego jeden z „paczki” obudził raz w domu o piątej rano, z błaganiem o pożyczenie pieniędzy, ponieważ ma w ferblu cztery króle — karta pewna jak mur! — a nie pozwalają mu „na pysk” odbić. Gracze tymczasem czekali, pilnując kart, aż wróci. Wrócił, odbił, partner odbił z powrotem, głupia historja, ale jak tu na cztery króle nie dodać, no i pokazało się, że tamten miał cztery asy. W rezultacie beknął — Solski, który sam z dobroduszną wyrozumiałością opowiadał to, odgrywając cudownie całą scenę. Sam Solski miał lepszą partję, u przeora na Skałce...
Jeszcze jeden obrazek. Jeden z graczy wygrywa znaczną kwotę. Telegrafuje do brata, którego miał w Grybowie, aby natychmiast przyjechał, że go bierze na swój koszt do Monte-Carlo. Brat w Grybowie (nigdy nie był zagranicą) pakuje manatki i bez tchu pędzi radośnie do Krakowa. Nim dojechał, szczęśliwy gracz zdążył już wszystko przegrać, czekał na brata na peronie, pożyczył od niego pieniędzy i następnym pociągiem odesłał go z powrotem do Grybowa.
Gra jest tem straszliwa, że wyżera zdolność interesowania się czemkolwiek. Pamiętam, jak przyjechała wówczas do Krakowa słynna aktorka japońska Sada Yakko. Sensacja! Ludzie zamawiali na miesiąc naprzód miejsca, i ja kupiłem sobie bilet. Kiedy zbliżała się godzina teatru, grałem w baka; wysiłkiem woli (skoro już był bilet!) oderwałem się od partji i poszedłem. Naraz, zaledwie się zaczął spektakl, uczułem taką jałowość wrażeń, że depcąc po nogach sąsiadom wydarłem się z krzeseł, darowałem bilet komuś kto stał smętnie pod teatrem i popędziłem z powrotem do kart. Siadłszy przy stoliku, odetchnąłem pełną piersią; cóż za różnica: tam nędzny surogat, tu poezja w stanie czystym...
Ogłupienie grą przechodzi w najniebezpieczniejszą fazę, kiedy zaczyna trącić finansowym platonizmem. Dochodzi się do tego, że wszystko jedno jak, z kim, po czemu, byle grać. Pamiętam taki okres wręcz patologiczny, kiedy, spłukany w poważniejszej partji, za parę pożyczonych srebrników tłukłem się o grosze z dwoma austrjackimi oficerami, Czechami, którzy, w podobnym mojemu stanie ducha, czekali wyniku dochodzenia z powodu jakichś nieporządków w kasie i zabijali czas w ten sposób. I potrafiliśmy tak do białego rana... Leniwy powrót do domu, zimna herbata i, jakaś książka przy łóżku, Lalka Prusa albo Parerga Schopenhauera; — rozkosz! Ale na to, aby móc czytać, trzeba wrócić goluteńki, inaczej myśli się o jutrzejszej partji.
Świt... Ileż razy go oglądałem! Żaden pracowity rolnik, żaden cierpiący na bezsenność skowronek nie ogląda tylu wschodów słońca, co gracz. Często, wracając i przemykając się do swego pokoju na pięterku, słyszałem ze ściśniętem od wstydu i roztkliwienia sercem, jak ojciec jeszcze coś komponuje, nucąc przy fortepianie. Raz obróciłem się dziecinnie w tę stronę i szepnąłem z czułością: „Przepraszam”. Sumienie gryzło mnie bardzo. Pamiętam szczególnie jedną noc, przez którą rżnąłem w karty we dwójkę z młodym Asnykiem (strzelił sobie później w łeb w Paryżu); formalnie słyszałem głos, który mówił z wyrzutem: „Synowie takich ojców”... Ale, gdybym miał dziś robić ścisły rachunek sumienia, nie żałuję chwil spędzonych w ten sposób. Zawdzięczam im dużo; nie wiem, czy bez tej szkoły edukacja moja byłaby dość serjo. Trzeba się z tem pogodzić, że najczęściej tem człowiek wychodzi na ludzi, czem sprawiał zmartwienie rodzicom...



ROZMYŚLANIA PRZED POPIELCEM.

Tak się złożyło, że dopiero teraz przeczytałem Artura Górskiego List do nauczyciela w sprawie szkoły antyreligijnej. Kwestja ta musi interesować każdego, kto w Polsce żyje i myśli. Wprawdzie nie można powiedzieć aby przeżycia religijne w Polsce naprawdę zajmowały wiele miejsca, ale tyle spraw przemyca się pod firmą religji, tyle osób czy stronnictw żeruje na niej, że wszystko co jej tyczy nabiera wagi. Nieraz zastanawiałem się więc, czemu poziom wszystkiego niemal co wywiesza u nas godło religji jest tak przerażająco niski: czemu każde klerykalne pisemko zieje ciemnotą, perfidją i nienawiścią? Nie mnie jednego to uderzało. Niedawno temu, wybitny krytyk, sztandarowy katolik, ubolewał nad tem w swoim artykule, przeciwstawiając naszym stosunkom szerokie i kulturalne nastawienie jakie ma do spraw społecznych i literackich wierzący obóz katolicki we Francji. Skutek tych rozważań był nieoczekiwany: inny, jeszcze katolicciejszy literat, uzurpujący sobie funkcję rewizora, rzucił się na owego krytyka, zdenuncjował go, przyprawił o utratę skromnej posady, obrzucił go tyloma zniewagami i insynuacjami, że wynikiem był pojedynek na pistolety (zapewne za indultem). I kiedym się zastanawiał, jak mówię, nad temi smętnemi stosunkami, pomyślałem, że kto wie, czy przyczyny tego nie trzebaby szukać w szkole, tylko w cokolwiek innym sensie niż się to zazwyczaj czyni.
Kiedy się mówi o szkole „religijnej”, i obrońcy jej i przeciwnicy zwykle ujmują rzecz tak: szkoła religijna, to wzmożenie ducha religijnego w społeczeństwie; szkoła bez nauki religji, to dla religji szkoda. Traktuje się to jako pewnik. Tymczasem łatwo być może, iż rzecz ma się wręcz przeciwnie i że religja nie ma silniejszego wroga niż właśnie nauczanie jej w szkole. Ma tego świadomość sam Górski, gdy pisze:


Trzeba wyznać, że nauka religji, tak jak jest dzisiaj postawiona w szkole, nie daje młodzieży wiele korzyści. Ani nie budzi duszy religijnej, ani nie rozwija jej skrzydeł. Ponadto wprowadza do umysłu element intelektualnych sprzeczności i w ten sposób zasiewa ziarna, z których wyrasta zwątpienie, matka niewiary...


Formuła ta jest może zbyt oględna. Kiedy Górski pisze, że nauka religji „daje niewiele korzyści”, możnaby raczej powiedzieć, że, z punktu czysto religijnego, nauka ta wyrządza nieobliczalne szkody. Również nasuwa wątpliwość owo zastrzeżenie: „tak jak dzisiaj jest postawiona”... Czy tylko dzisiaj? Czy może być, czy będzie kiedy lepiej postawiona? Bo, że za moich czasów — niezupełnie dzisiejszych — nie była postawiona inaczej, to fakt. I o tem właśnie chciałem kilka słów pomówić. Takie autentyczne świadectwa więcej mogą się przyczynić do rozjaśnienia sprawy niż gołosłowne dyskusje.
Sądzę, że możnaby ująć rzecz tak. Wszystko co jest w nas uczuć religijnych, ma swoje źródło gdzieindziej; wszystko co daje szkoła, jest powolnem i systematycznem tych uczuć niszczeniem. Nie będę mówił o pierwszem dziecinnem zetknięciu się bodaj z dziesięciorgiem przykazań i o naiwnych pytaniach małych bębnów, co znaczy „nie cudzołóż” i „pożądać żony bliźniego swego”. Prawdziwy konflikt zaczyna się w gimnazjum. Mówię wedle tego, na co patrzałem. Do każdej lekcji odnoszą się uczniowie rozmaicie, zależnie od przedmiotu i osobistych zamiłowań; ale do jednej lekcji odnoszenie jest jednomyślne, to znaczy z jednomyślną niechęcią: do nauki religji. Na myśl o niej młode szczęki rozdziawiają się rozpaczliwem ziewaniem. I ani rusz nie chcą jej uznać za naukę. Tautologje katechizmu w rodzaju: „Dlaczego Bóg jest wszechmogący? — Bo wszystko może”, sprzeciwiają się pojęciom o nauce nawet malców, jak również zawiły wywody na temat, że Bóg, choćby chciał, nie mógłby być doskonalszy niż jest etc. Od tego się zaczyna; poczem każdy rok szkolny ma swój przysmaczek. Płaskie streszczenie historji Starego Testamentu; jeszcze potworniej płaskie ujęcie Nowego, który, zadawany, wydawany, podpowiadany i klasyfikowany jest czemś doprawdy urągającem cudowi Ewangelji. Potem Historja Kościoła, przy której ironiczną zabawą uczniów jest konfrontowanie jej z równocześnie wykładaną historją powszechną. Niby to naiwnie, z głupia frant, zgłaszają się uczniowie z podręcznikiem Historji Kościoła do nauczyciela historji i proszą o wyjaśnienie nastręczających się sprzeczności i wątpliwości. Ach, te „wątpliwości”! Dla jednych są one psotą, dla innych tragicznem przeżyciem. Zaczynają one oblegać od początku, od owego klasycznego „jak Bóg może być wszechwiedzący i wiedzieć, że człowiek zgrzeszy i skazać go na piekło, i zarazem być najmiłościwszy” etc. Któż przez to nie przeszedł i kogóż zdołała w tem uspokoić oschła djalektyka prefekta! Ale najsilniejszym elementem destrukcyjnym jest nauka dogmatyki, wykładana starszym już chłopcom. Legjony młodzieży zeznają jednomyślnie, że nauka dogmatyki była dla nich przełomem, ruiną ich wiary. Nie wiem jak jest dziś ale trudno sobie wyobrazić coś bardziej niezdarnego niż podręcznik, z którego uczono nas dogmatyki. Podawać te rzeczy chłopcom w wieku, gdy młody mózg kosztuje pierwszych rozkoszy i pierwszych tryumfów ścisłego myślenia, w wieku, gdy zmysł krytyczny najbardziej jest wyostrzony, to doprawdy szaleństwo! Genjalny Pascal mógł porzucić naukę i powiedzieć sobie: „trzeba się ogłupić”, ale uczniowi piątej klasy niewolno się ogłupić... Nauka dogmatyki daje zresztą pretekst do groźnej zabawy. Ulubioną rozrywką uczniów staje się przypieranie księdza do muru, zapomocą swoich „wątpliwości”. Mieliśmy w porze dogmatyki wyjątkowo tępego katechetę, mimo że doktora teologji; ten lubił rozwiązywać zwycięsko wszelkie wątpliwości i zachęcał wręcz aby z niemi występować. A oto przykład, jak się rozprawiał np. z aktualną wówczas dla nas teorją Darwina, ewolucją gatunków, kwestją pochodzenia człowieka etc. „Głupi jest twój Darwin: wsadź-że kurę do chlewka i trzymaj ją sto lat, zobaczysz czy się z niej zrobi prosię”, tak odpowiadał ów doktór teologji. Na tym poziomie wszystko.
I jest tutaj coś więcej, coś co może jest najważniejsze. Czy może być coś niebezpieczniejszego, niż to stałe zetknięcie młodzieży z księdzem, na platformie niechęci i nudy, w atmosferze przymusu, trzeźwości i prozy, niż to wydanie go na pastwę uczniakom bez pomocy najsilniejszych atutów religji, jej tajemnicy, powagi i poezji. Cóż za próba! I o ileż trudniejszy jest tutaj dobór ludzi, niż przy jakichkolwiek innych funkcjach kapłańskich! Ksiądz odprawiający mszę, skoro raz włoży ornat, może być jaki chce, jest wówczas kapłanem, spełniającym najwyższą tajemnicę; toż samo ksiądz dysponujący umierającego; ksiądz słuchający spowiedzi, choć nie orzeł, ma za sobą wzruszenie konfesjonału, rola jego zresztą jest raczej bierna. Ale wystawić pierwszego lepszego księdza na łup obserwacji, na ogień chytrych dysput pięćdziesięciu mniej lub więcej sprytnych, złośliwych a przedewszystkiem znudzonych chłopaków, i kazać mu być ambasadorem religji odartej ze swych splendorów, wyrwanej z uroczystych mroków kościoła, podawanej w formie racjonalistycznej i pseudościsłej nauki! Niema trudniejszego doboru ludzi niż tutaj, a niema pono czegoś bardziej przeciętnego niż przeciętny katecheta. O ile nie gorzej... Biorę mój przykład. Chodziłem do gimnazjum, które uchodziło za wzorowe; mieliśmy w niższych klasach katechetę, o którym już raz wspominałem, a który, po kilkunastu latach „pracy pedagogicznej”, otruł się pewnego dnia z obawy przed skandalem... W wyższych klasach mieliśmy księdza tępego prostaka, bez wychowania, bez inteligencji, bez powagi, na którego uczniowie patrzyli z lekceważeniem i z którego czynili sobie poprostu zabawkę, judząc go i przywodząc do absurdów swemi chytremi dysputami. Bezlitosna zabawa z tego sługi religji była jedynem urozmaiceniem owych morderczych lekcyj: i cała klasa, bez różnicy, brała w tem udział! Oto dwa typy, pod których przewodnictwem duchownem przebyłem całą prawie szkołę.
Ale zostańmy przy przeciętnych typach; ileż tu trudności! Skoro katecheta będzie łagodny, pobłażliwy, natychmiast chłopaki zaczynają czytać pod ławką, uczyć się lekcyj na następne godziny, handlować markami, nawet rżnąć w karty. Jeżeli będzie surowy, przedmiot jego będzie znienawidzony. To samo zdarza się przy innych przedmiotach, powie ktoś. Nie, to zupełnie co innego: przy łacinie lub matematyce chodzi ostatecznie o to, aby się ich uczyć, a co sobie uczeń o nich myśli, jaki jest uczuciowy stosunek ucznia do przedmiotu, o to nauczyciel mniej się troszczy; gdy, przeciwnie, ostatecznym celem nauki religji jest właśnie ten stosunek uczuciowy.
I to jeszcze nie wszystko. Ten sam nauczyciel religji, który stawia stopnie, rozdaje kary i dyskredytuje się w oczach uczniów dysputami, w które go wciągają, w niedzielę wkłada ornat i odprawia mszę, mszę obowiązkową, na której obecność jest kontrolowana, nieobecność karana. Ba, miałem katechetę, który sam, czy to obracając się „do ludu”, czy nawet w lustrach ołtarza umiał kontrolować zachowanie uczniów w czasie mszy i wciągał je do stopni! Czy można obrać skuteczniejsze środki, aby mszę odrzeć z wszelkiej tajemnicy i zrobić z niej katorgę więzienną?
Nie mówię o „egzortach”: tu już pióro omdlewa; wszelki opis byłby za słaby...
Tak więc, proces niszczenia w dziecku religji przez jej nauczanie można oznaczyć niemal ze ścisłością. Bolesny proces. Ileż nocy przepłakanych, ileż godzin przeleżanych krzyżem, w których malec opędza się daremnie zwątpieniu! Aż w końcu wszystko odpada. Zapewne, że z niejednego odpadłaby wiara dziecięca i tak, ale nie ulega wątpliwości, że nawet wówczas stosunek do spraw religji pozostałby nieskończenie lepszy, szlachetniejszy, niż bywa dzisiaj. Szkolna nauka religji nietylko odbiera religję, ale obrzydza ją. Płatek po płatku oskubuje ją do cna z jej godności. I trwa ta praca osiem lat! Komu nie da rady Stary Testament, temu poradzi dogmatyka, kogo nie wykończy dogmatyka, z tym się upora straszliwa „Etyka”, a dopełnia dzieła spowiedź gimnazjalna, odprawiana hurtem, w atmosferze niechęci, buntu, cynizmu, demoralizacji. Ekspedjują ją wypożyczeni księża byle jak, nie mając często możności zdać sobie sprawy z wieku chłopca. Pamiętam jak mnie, dziesięcioletniego malca, niewinnego jak zeszłoroczna Malicka, przypierał ksiądz natarczywemi pytaniami „czy nie było jakich nieskromnych dotknięć”, przyczem zupełnie nie wiedziałem o co mu chodzi? Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i... dowiedziałem się. Potem chłopczyna dowiaduje się ze zgrozą, że są tacy, którzy się spowiadają za kolegów, za parę groszy lub za tutkę cukierków, oddając fałszywą kartkę, bo cała treść gimnazjalnej spowiedzi, to oddanie owej wymaganej przez władze szkolne „kartki”. Zrazu patrzy się ze zgrozą na świętokradcę, bojąc się mu rękę podać, potem malcy oswajają się z istnieniem tego procederu. Chłopcy pożyczają sobie wzajem karteluszków z grzechami, wskazują sobie księży, którzy spowiadają łatwo i szybko, uczą się podrzucać kartkę księdzu, który niedowidzi. Przymus spowiedzi, to masowa produkcja świętokradztwa, bluźnierstwa. Jaka wytwarza się stąd atmosfera, świadczy fakt, który zdarzył się za mej pamięci w wyższej od mojej klasie: fakt wyplucia hostji! Nie można było dojść kto się tego dopuścił, podejrzenie padło na notorycznego „ateistę”, którego wypędzono ze szkoły, tymczasem popełnił to zupełnie inny chłopiec, którego nazwisko kilku znało, ale przez honor szkolny milczeli, on zaś nie przyznał się, znosząc aby ukarano niewinnego. Znałem później sprawcę tego czynu: był — nie zmieniwszy zresztą zbytnio zasad — redaktorem klerykalnego pisma...
Zatem, co zdolniejsze, inteligentniejsze, odpada od wiary. Zapewne, niektórzy wracają do niej po latach. Ale nie dzięki szkole, raczej pomimo szkoły. Kiedy czytam uwagi Artura Górskiego, widzę w nich echa własnych przeżyć tego pisarza, mającego tak głęboki instynkt wiary, a który karjerę pisarską zaczął od głośnego procesu wytoczonego mu o obrazę religji i o bluźnierstwo. Nie zna tych wstrząsów większość tych, których wogóle te kwestje ani ziębią ani grzeją, i którzy przez rutynę przestrzegają czysto formalnych wymagań religji, sprowadzonych zresztą do minimum. Pozostają przy religji chłopcy raczej tępi, lub niezupełnie normalni, często w osobliwy sposób kojarzący dewocję ze zwyrodnieniem moralnem. Później, w szeregach obrońców religji, grasują pólświadomi lub świadomi spekulanci, często zresztą skombinowani z poprzednią odmianą. Tych jest legjon w naszej publicystyce klerykalnej lub pół-klerykalnej i stąd jej okropny poziom. Klerykalne nasze pisemka umieją tylko wciąż opowiadać o masonach i o tem, że Wolter wypił swój nocnik przed śmiercią. Opowieść tę słyszałem od katechety w szkole i znów wyczytałem ją kilka dni temu!
I myślę, czy w tym braku poważnego stosunku do religji, w tem frymarczeniu nią, w tym doprawdy obskurnym poziomie intelektualnym, który jest hańbą katolicyzmu u nas, nie tkwi opłakany wpływ szkoły w tej mierze. Być może, iż przy laicyzacji szkoły, religja zachowałaby swoją tajemnicę, swoją poufność, swoją wstydliwość, swoje dostojeństwo. To pewna, że religji nie dała szkoła nikomu, odebrała ją niejednemu. Przyczynia się może do podtrzymania statystyki urzędowych katolików, do podtrzymania oficjalnej obłudy. Jeżeli o to idzie, to inna sprawa. Ale, jeżeli chodzi o istotną treść, w takim razie sądzę, że trzeba-by zacząć rozważać kwestję pod innym niż dotychczas kątem. Zamiast łączyć naukę religji w szkole z samą religją, raczej trzebaby stwierdzić, że pierwsza jest negacją drugiej i jej zniszczeniem.



ROZMYŚLANIA WIELKOPOSTNE.
I

Ofenzywa klerykalizmu (nie wiele mającego wspólnego z religją) na wszystkie dziedziny naszego życia staje się tak gwałtowna, że danie jej odporu stanowi w obecnej chwili jedną z najważniejszych pozycyj w kształtowaniu naszej przyszłości. Nasze klerykalne pisma dają nam przedsmak obskurantyzmu z najgorszych czasów dawnej Polski, jakgdyby dla zilustrowania dokąd nas chcą prowadzić. Toteż, gdy jeden z moich polemistów pisze mi, z powodu Rozmyślań przed Popielcem, że:

słuszną byłoby rzeczą po środzie popielcowej posypać sobie głowę popiołem i ze słowami „memento mori” wziąć się do prawdziwych rozmyślań wielkopostnych


doprawdy, gotów jestem usłuchać wezwania, mimo że, Bóg mi świadkiem, uciech karnawału nie nadużyłem, a nawet zgoła nie użyłem. Usłucham tedy, z jedną tylko poprawką: nie ze słowami „memento mori” ale „memento vivere”. Materjału do rozważań dostarczają mi zresztą aż nadto moi czytelnicy. Po każdym feljetonie otrzymuję tyle relacyj potwierdzających mi prawdę wyrażonych opinji, że, gdybym je chciał przytaczać, nie starczyłoby miejsca. Ale jedną wizytę chcę opowiedzieć, gdyż dała mi szczególnie do myślenia. Odwiedził mnie mianowicie pewien ziemianin, zdecydowany antypatyk „Kurjera Porannego”, którego bierze do rąk tylko w niedzielę, przez starą przyjaźń dla mnie. Przyszedł tedy, i rzekł mi, w skróceniu, w te słowa:
„Czytałem twój feljeton o religji w szkole; godzę się z tobą najzupełniej. Ale to, co poruszyłeś, to jedynie cząstka drobna, i może nie najważniejsza. Gdybyś się przejechał po naszych wsiach! Jeżeli szkolna nauka religji odstręcza dziecko od wiary, cóż dopiero powiedzieć o wpływie przeciętnej plebanji na lud! Jeżeli chłop trzyma się religji, to raczej pomimo księdza niż przez księdza; trzyma się jej przez tradycję, obrzędy, etc. Poziom duchowy i etyczny księży, sprzeczność między tem co głoszą z ambony (gdybyś ty słyszał te kazania!) a tem co mówi ich życie, jest tak rażąca, że ślepego musi uderzyć. Ksiądz, licho zresztą uposażony, troszczy się głównie o okładanie haraczem swych owieczek, a przedewszystkiem i nadewszystko jest poprostu przedsiębiorcą pogrzebowym w swojej parafji, znajdując w tym smutnym akcie największą sposobność do ciągnięcia korzyści. O skutkach celibatu lepiej nie mówić... Co do mnie, jak mnie tu widzisz, musiałem się pozbyć z parafji, w drodze interwencji u biskupa, już trzech księży zupełnie niemożliwych, ale kiedy z podobną sprawą przyszedłem po raz czwarty, biskup zniecierpliwił się i rzekł: „Pan widzi tylko swoją parafję i zdaje się panu, że pan wszystko osiągnął, kiedy się pan pozbył złego księdza. Ja wiem, że on jest nieodpowiedni, ale co ja z nim zrobię? Mogę go tylko przenieść gdzieindziej. Otóż, z szerszego punktu widzenia, czy on będzie tu, czy gdzieindziej, to zupełnie wszystko jedno, a tylko się robi zamęt. Dawajcie nam do seminarjów lepszy materjał, to będziecie mieli lepszych księży”. Tak rzekł ksiądz biskup.
Nie wchodzę w to, czy sąd mego ziemianina, człowieka raczej spokojnego i zrównoważonego, odczuwającego żywo potrzebę religji u ludu, wypadł zbyt czarno. Może źle trafiał, może zbyt uogólniał swoje doświadczenia — nie wiem. Mnie uderzyło co innego: mianowicie dwie okoliczności, nad któremi się człowiek niedość zastanawia, jak nad wszystkiem do czego przywykł. Mianowicie owe słowa biskupa: „Ja wiem, że on jest nieodpowiedni, ale co ja z nim zrobię”... Dużo rzeczy tłumaczą te słowa. Bo, jeżeli weźmiemy inne zawody, jakże starannie (stosunkowo) przesiewa się je przez sito. Urzędnik, wojskowy, kasjer — czy inny pracownik świecki — skoro się okaże nieodpowiedni lub niegodny położonego w nim zaufania, wówczas może być usunięty; niech próbuje szczęścia w innem rzemiośle. Jedynie w tym zawodzie, wymagającym najwyższej miary ludzkiej, sposób ten nie istnieje. Kto jest księdzem, jest nim na zawsze; a skoro nim jest, trzeba go zatrudnić. Jaskrawy przykład tego cytowałem w Dziewicach konsystorskich jak księdza, notorycznie najgorszego prowadzenia, po apostazji i przelotnej skrusze, mianowano... katechetą w szkole żeńskiej i jedynie sprzeciw władzy świeckiej — sprzeciw ze względów moralnych — udaremnił nominację. Coś trzeba było z nim zrobić! Czyli że niema innego sposobu, tylko przesuwanie tam i z powrotem tego materjału, jaki jest.
A jaki jest? Widocznie nietęgi, skoro biskup zirytowany woła: „dawajcie nam lepszy”. W istocie, aby sobie zdać sprawę z tego „materjału”, wystarczy sięgnąć do własnych wspomnień. Ze szkolnej ławki zna się tych, którzy później, obleczeni w sukienkę duchowną, staną się nietykalni. Jest to niewątpliwie materjał bardzo pośledni, zarówno pod względem inteligencji jak charakteru; mniej zdolni synowie wieśniaków, znęceni łatwym chlebem lub wiejskim „ambitem”, często zniewoleni biedą. I oto taki kilkunastoletni chłopiec robi wybór, czyni postanowienie, które rozstrzyga o jego życiu, postanowienie jakże poważne co do następstw, nieodwołalne! Inni mogą w dalszych studjach rozpatrzyć się w sobie, w swojej naturze, skłonnościach i zdolnościach; on nie. Bo przypuśćmy, że taki chłopiec w seminarjum straci owo często aż nazbyt wątpliwe „powołanie”, które go tam zawiodło. Nie ma dla niego powrotu, gdzież pójdzie, gdzie się obróci? Tem bardziej po święceniach. Z powołaniem czy nie, będzie do końca nosił swój stygmat kapłański, będzie się szamotał, męczył, aż w końcu zacznie widzieć w tym zawodzie interes taki dobry jak inny.
Jeżeli się weźmie pod uwagę te dwie okoliczności, lichotę materjału i niemożność pozbycia się go, ulepszenia, oczyszczenia, nie byłoby nic dziwnego, gdyby, ze wszystkich zawodów, kler nasz najwięcej pozostawiał do życzenia i gdyby się okazało, że stoi bodaj najniżej pod względem etycznym, przynajmniej w stosunku do wymagań, jakie mamy prawo mu stawiać.
Nie byłoby nic dziwnego, to pewna. Raczej dziwić by się należało gdyby było inaczej. Wystarczy na to jedna rzecz, o której też się nie mówi i nie myśli, tak bardzo się z nią ludzie oswoili, a która, gdy się nad nią zastanowić, przejmuje grozą: celibat. Nie dla sposobu, w jaki ten czy ów ksiądz go dochowuje; ale dla konsekwencyj, jakie on pociąga, dla sytuacyj w jakie wciąga kapłana, dla wpływu jaki ma na kształtowanie charakteru.
Bo jak właściwie ma się ta sprawa? Kiedy wystawiano w Krakowie Klątwę Wyspiańskiego, te same koła duchowne, które przez kilkanaście lat niedopuszczały tego utworu na scenę, widząc że walka jest przegrana, wzięły Klątwę niejako pod swój patronat, powitały ją uroczystym artykułem. W artykule tym uderzał jeden komentarz: klerykalne pismo objaśniało mianowicie, że mylne jest mniemanie świeckiej publiczności, iż każdy ksiądz składa śluby czystości: ślub czystości składa zakonnik, ale nie świecki ksiądz. Jeżeli popełnia grzech nieczystości, grzeszy — jak każdy inny, może trochę więcej — ale nie łamie ślubów; olbrzymia różnica! Bardzo subtelne i pocieszające rozróżnienie; ale społeczeństwo obchodzi w tej sprawie co innego; nie stopień grzechu księdza, ale strona społeczna tego grzechu. Czy może kto nie widzieć, ile tragicznych konfliktów on wydaje, w jakie wprowadza kolizje? Przypadek dał mi w ręce — jako że mimowoli stałem się czemś w rodzaju znachora chorób społecznych i ludzie zgłaszają się do mnie z najdziwniejszemi rzeczami — otóż, przypadek dał mi w ręce akty jednej takiej okropnej sprawy. Młoda kobieta przyszła w tych dniach do mnie i opowiedziawszy mi swoje dzieje, dała mi odpis swojej skargi, zaadresowanej do najwyższej władzy kościelnej. Oto jej historja w krótkości, wedle tej skargi:
Ośmnastoletnia dziewczyna funkcjonuje „w bieli” w pewnym kościele. Wikary owego kościoła obserwuje ją bacznie. Pewnego razu, wzywa ją, pod jakimś pozorem, do swego pokoju. Powiada jej, że ją kocha za to, że jest uczciwa i dobra dziewczyna; poczem namawia ją, aby mu się oddała. Dziewczyna wskazuje wizerunek Chrystusa, zasłaniając się grzechem. Ksiądz zapewnia ją, że grzechu mieć nie będzie; pada na kolana, przysięga na rany Chrystusa, na prochy ojców, na honor, że, jeśli mu będzie powolna, będzie się nią opiekował całe życie. Dziewczyna, która „wierzyła kapłanom jak świętym”, zniewolona, ulega. Stosunek trwa. Naraz dziewczyna dowiaduje się, że wikarego przenoszą, właśnie w chwili gdy ona uczuła się matką. Idzie do księdza; ten odpowiada, że przenoszą go za karę, i że nie chce o niej słyszeć. Nakłania ją, aby poszła do akuszerki spędzić płód. Dziewczyna wzdraga się z obawy przed grzechem i przed niebezpieczeństwem. Wówczas ksiądz powiada, że jej kupi dwie pastylki sublimatu, aby się otruła, ale na ulicy nie w jego mieszkaniu. Wreszcie ucieka przed nią. Dziewczyna jedzie za nim, wśród tego roni. Udaje się do kurji biskupiej ze skargą; przyrzekają jej porozumieć się z księdzem i uzyskać dla niej pomoc; sprawa się wlecze. Znów jedzie do księdza. Ksiądz wzywa policji, z tem że przyjechała obca kobieta i chce go zabić. Aresztują ją, po zeznaniach wypuszczają. I ciągnie się ta sprawa długo; ksiądz ściąga dziewczynę do mieszkania drugiego księdza, wymuszają z niej za pomocą obietnic podpis, że się zrzeka pretensyj; świadek jest jeden, dorabiają podpis drugiego; gdy podpisała, wyrzucają ją za drzwi, idzie do kurji, kurja nie chce już z nią gadać: wszak podpisała zrzeczenie! Znów jedzie do parafji nękać księdza: ten, w szale, dławi ją, woła kościelnego, krzyczy, że trzeba zawołać łobuzów aby ją utopili, okręcają jej głowę, biją ją, ona leci na policję, gdzie lekarz stwierdza ślady paznogci na szyi etc. „Ważniejszych szczegółów nie wymieniłam (pisze ta kobieta w swojej nowej skardze do najwyższej instancji), za które ksiądz X. nie powinien być ani godziny księdzem. Na żądanie odpowiednich władz, szczegóły te mogę ujawnić ustnie, a nawet zeznać pod przysięgą...”
Istne Dzieje Grzechu! W jakąż otchłań występków pociągnął biednego księdza pierwszy błąd, występków, z których świętokradztwo jest najlżejszym... A teraz przypuśćmy nawet, że część tego wszystkiego nie byłaby prawdą, że byłaby przesadą, zmyśleniem tej dziewczyny: czyż mniej tragiczne jest położenie księdza, który za chwilę słabości wciąż musi drżyć przed szantażem, przed skandalem? Ileż takich spraw może się spiętrzyć w ciągu jednego życia; pięknych scen widownią staje się plebanja! Oto co kosztuje celibat. Czy rozwiązuje się tak czy inaczej, dobrodusznie czy tragicznie, sądzę, że niebezpiecznie byłoby wglądać w poufne perypetje przeciętnego kapłana. Nie sam pierwotny grzech jest tu groźny, ale to co pociąga, to co może uczynić z człowieka, do czego może doprowadzić księdza, może nie gorszego od innych, ot, przeciętnego człowieka, ofiarę systemu. To już nie jest sprawa wewnętrzna Kościoła. Sam celibat wystarczyłby, aby z armji kleru uczynić w społeczeństwie niebezpieczne siedlisko demoralizacji, zawsze zresztą kryte przez władze duchowne. Bo i co mogą zrobić? Przenieść księdza z jednej parafji do drugiej, jak odpowiedział biskup memu ziemianinowi.
A teraz, zważmy, w świetle tych „dwóch pastylek sublimatu”, sposób, w jaki sfery duchowne odniosły się do poruszonego przezemnie tematu Piekła kobiet. Kiedy, opierając się na opinjach najpoważniejszych członków społeczeństwa, prawodawców, poruszyłem doniosłą kwestję społeczną, nie było zniewagi jakiejby mi oszczędzili, oni, którzy najmniej mają prawa mówić o tem. Bo jeżeli dla kogo problem ten istnieje, to dla ofiar celibatu.
Gdybyż to wystarczało grzmieć i wydawać przez Katolicką agencję prasową okólniki, w których zohydza się uczciwego pisarza za to, że porusza rzeczy bolesne, zapewne, ale które są faktem i którym nikt nie ośmiela się przeczyć! Tak samo jak wszystkie zniewagi, jakiemi mnie obrzucono po Dziewicach konsystorskich, nie zmieniły faktu, że handel katolickiemi rozwodami, pod firmą unieważnień, jest siedliskiem świętokradztwa i korupcji, tak samo poruszone dziś przezemnie bolączki nie przestaną istnieć, choćby się odpowiedziało nowemi obelgami.
Jednym z najpospolitszych sposobów, używanym od niepamiętnych czasów, jest wmówienie w publiczność, że nie to jest niemoralne, co niemoralne stosunki stwarza, ale że niemoralny jest ten, który je ujawnia i wskazuje. A drugi sposób, to utożsamienie sprawy księżej ze sprawą Boga, kleru z religją. Ale to zużyty sposób. Wyspiański był jednym z naszych najbardziej religijnych pisarzy: otóż dwa razy występuje w jego utworach ksiądz; raz jako lichwiarz wiejski — do spółki z żydem — drugi raz jako źródło zgorszenia publicznego, biedna i ciemna ofiara celibatu.
Macie oto, moi ojcowie, rozmyślania wielkopostne. Widzicie, że macie dużo, bardzo dużo do roboty. Dużo pracy nad sobą, pracy nad tem aby pogodzić swój ustrój z potrzebami dzisiejszego świata, z pojęciami świeckiej bodaj uczciwości. Zanim z tem nie dojdziecie do porządku, zawcześnie może wyciągać ręce po władzę w odrodzonej Polsce. Zacznijcie naprawę Rzeczypospolitej od siebie; starajcie się pełnić godnie waszą rolę duszpasterzy, to już dość piękne i trudne zadanie.

II

Cytowałem kiedyś anegdotę o sędziwym gramatyku, Antonim Małeckim, który, gdy mu gbur na ulicy uczynił brzydką propozycję, odruchowo poprawił jego wadliwą wymowę: końcowemu „pę” brakło ogonka! To jest nawyk profesjonalny. Tak i ja. Ilekroć otrzymam list z obelgami, mimowoli łapię się na tem, że interesuje mnie przedewszystkiem poprawność metafor, lapidarność lub niedołęstwo stylu, poziom intelektualny.
Nie znaczy to, abym dostawał same listy z obelgami; przeciwnie, moja codzienna poczta przedstawia oryginalny charakter. Masę podziękowań od kobiet, od nauczycielstwa, od karciarzy, od romanistów... Ale i wymyślań też jest sporo. Otóż jednego dnia, w gromadce listów spotkały się dwa, stanowiące tak wymowny kontrast, że muszę je tu przytoczyć. Motto możnaby dać: „styl to człowiek”.
Jeden, podpisany imieniem i nazwiskiem:

Wielce Szanowny Panie! Pozwoli pan mocno i szczerze uścisnąć dłoń pańską za śmiałe wystąpienie przeciwko gwałtownemu atakowi naszego kleru na wszystkie dziedziny naszego życia społecznego. Tylko pan... (komplementy, które opuszczam)... będzie mógł ten atak wytrzymać, i niech pan wierzy, że my, przeciętna inteligencja, staniemy murem i będziemy bronić pana jako naszego duchowego wodza. Nigdy jeszcze kler katolicki tak buńczucznie nie podnosił głowy jak w obecnych czasach. Tylko pan... (komplementy)... może wytłumaczyć naszemu zacofanemu społeczeństwu, o małomieszczańskim poziomie, że walka z klerem nie jest walką z religją. To co pan pisze o poszczególnych księżach, to tylko znikoma część tego co w rzeczywistości dzieje się w wiejskich parafjach, a zwłaszcza na kresach zachodnich. My rozumiemy społeczne znaczenie pańskich feljetonów i jeszcze raz składamy panu nasze gorące podziękowanie. Tylko niech pan nie cofa się, za panem stoją setki tysięcy. W imieniu zwolenników pana

N. N., katolik.

Drugi list bezimienny (cytuję w skróceniu):

...czyni pan na wszystkich wrażenie nierogatego zwierzęcia czworonożnego, które lubi się tarzać w błocie... Powinien pan odrazu śmiało i otwarcie przyznać się, że jest pan ateistą i komunistą (któremu prawdopodobnie płacą za tę krecią robotę komunizowania Polaków), że jest pan chamem i grubijaninem, rozpustnikiem, który nie cofa się przed niczem...
Niech pan nie wygłupia się w dalszym ciągu, bo i tak wszyscy uważają pana za warjata. Lepiej dać spokój tym artykułom... budzą wstręt i obrzydzenie do człowieka, który umie używać tylko wyrazów ordynarnych (bo inne w słowniku jego nie istnieją), który demoralizuje Polaków w chwili, gdy najbardziej jest im potrzebny hart ducha i czystość duszy.
Nie jest pan Polakiem!!! Jest pan najemnikiem Rosji, płatnym za swoją zgubną i niszczącą działalność na terenie Polski.
Bądź dalej chamem, ateistą, ale nie ucz tego innych: jesteś głupi (jak osioł!), ale nie przelewaj swej głupoty w umysły innych ludzi...

Uderzyła mnie w tych dwóch listach różnica stylu. Wogóle niepokoi mnie, że ilekroć odbieram list od takiego samozwańczego obrońcy wiary i tradycji, poziom jego jest taki, że zgroza przejmuje, coby było, gdyby owe czcigodne hasła miały zwyciężyć w tem specyficznem ujęciu. Czy cała Polska zaczęłaby pisać w ten sposób? I przyszło mi na myśl, że nieszczególne musi być wychowanie, które wydaje takie owoce.
Powie ktoś, że wychowawcy nie odpowiadają za takich uczniów. Owszem. Bo oto sięgnijmy do źródła. Ja nie same listy dostaję, ale codzień także porcję drukowanego słowa. Otóż ilekroć dostanę wycinek z klerykalnego pisemka, odnajduję ten sam właśnie styl. Chcecie próbki?

...Jeżeli Boya rzeczywiście nachodzą takie wątpliwości, to szkoda, że nie wejdzie głąbiej sam w siebie, gdyż po rozważnem zastanowieniu się musiał by on dojść do wniosku, że on jest największą świnią między poetami i największym poetą między świniami...
Jego tragedją było, że nigdy nie był w twardych rękach, ale ciągle ciaćkany i chuchany. Rasowy koń arabski ma dopiero wówczas pełną wartość, jeżeli jest ujeżdżony. Koń nieujeżdżony nie przedstawia żadnej wartości. Pozostawiony sam sobie, wałęsa się gdzie mu się podoba i robi szkodę, do pożytecznej pracy nie da się użyć, a jednym realnym z niego pożytkiem jest nawóz. Tak samo jest z Boyem.

W tym tonie „polemizują” stale nasze klerykalne organy. A zważcie, że to jest jeszcze próbka bardzo łagodna; porównanie z rasowym koniem arabskim jest stosunkowo dość pochlebne: zwykle jest mowa o „zboczeńcu”, którego czeka koniec w szpitalu i tym podobne zbożne chrześcijańskie życzenia. Otóż, jeżeli sami ci, którzy narzucają się nam na wychowawców, piszą w ten sposób, czegóż spodziewać się po ich wychowankach?
Skoro już jesteśmy przy dokumentach, mam pokusę przytoczyć jeszcze jeden, będący żywą ilustracją moich poprzednich feljetonów. Niedole nauczyciela szkoły powszechnej, który pragnie niecić w uczniach zapał do nauki:

Przynosi się do klasy np. Winawera, wycina się z prasy codziennej i pism naukowych wiadomości przyrodnicze, zachwyca się nieobliczalnemi możliwościami ludzkiemi... Roznosi się wiadomość, że nauczyciel niby to w Boga wierzy, ale potem to powiada, że ludzie niedługo na księżyc polecą albo i na słońce. Dowiaduje się o tem ksiądz i wzywa takiego nauczyciela publicznie do spowiedzi. Przed kilku laty starał się jeden ksiądz wytłumaczyć, że w gimnazjum Lelewela stał się cud... bo ktoś tam nie zginął, mimo iż w sali wybuchł granat (słynne wypadki podczas egzaminów maturalnych). Nie uwierzyłem w cud, twierdząc, że nie zginęło również 50 innych ludzi znajdujących się w tej sali w tym samym czasie. „I pan chciał religji uczyć! — usłyszałem na to. (Bo w naszych szkołach często nauczyciel uczy religji) — Taki człowiek!” — Do końca roku ksiądz nie podawał mi ręki i nie wchodził do kancelarji, gdy ja tam byłem. A ileż to razy z takich rzeczy wynikają plotki, interwencje, a nierzadko wędrówka na kraj conajmniej powiatu. I jakże tu żyć? Czy zachować przymierze z „Bogiem” i pleść głupstwa i baczyć, by promyk światełka nie dotarł do głów moich adeptów? Gdzież sumienie, gdzież uczciwość?
...Nam nauczycielom szkół powszechnych, za wyznanie, albo nawet za „podsłuchanie” naszych poglądów grożą rugi, a za niezbyt odległych grabskich rządów niejednokrotnie i utrata kawałka chleba.
Nie od rzeczy też będzie, jeżeli wspomnę o niejakiem odprężeniu chwilowem pod tym względem. To też ze strachem, z prawdziwym strachem przyjęliśmy wiadomość, że oto rzucono się na naszego zwierzchnika, na naszego ministra. A my, którzy mamy często zatargi ze swemi władzami, i radzi jesteśmy, jeżeli nieludzki zwierzchnik ustępuje, tym razem krzyczymy gwałtu i jaknajkategoryczniej protestujemy na naszych zjazdach, zebraniach, przeciwko napaściom na osobę obecnego ministra oświaty, na niezależność szkół, na chęć przewodzenia nami przez ciemny i zacofany kler... To też zrozumie Szanowny Pan, dlaczego tak wiele oczekujemy od Pana, wierzymy bowiem, że jeśli pan się zabierze do tej kwestji, „załatwi” ją pan pomyślnie jak tyle innych i oczyści życie szkolne z głupoty i demoralizacji...

Mój Boże! Oczyścić życie z głupoty i demoralizacji!... Tylko tyle! Stanowczo za wiele sobie po moich wątłych siłach obiecują. I gdybyż tylko o duchowe rzeczy chodziło! Są i inne sprawy, grubo fizyczniejsze, a o tem, doprawdy, niewiadomo jak pisać.
Kiedy, swojego czasu, pozwoliłem sobie na kilka niewinnych żartów na temat pewnej kwestji, rozległ się w pismach klerykalnych jednogłośny chór: „Boy zboczeniec! do sanatorjum! apostoł homoseksualizmu” etc! Nie pamiętam czegoś tak humorystycznego, jak to rozwścieczenie zakutych głów, niezdolnych zrozumieć żartu, gry intelektualnej, rewizjonistycznego paradoksu. Sumienie mam pod względem „normalności” tak czyste, tak dalece nie zgrzeszyłem w tym kierunku nawet myślą, nietylko uczynkiem, że bawiłem się serdecznie tą kampanją, nawet wtedy, kiedy podburzone panusie w Bydgoszczy starały się przeszkodzić odczytowi, który tam wygłosiłem o cnotliwej pisarce z przed lat trzystu, pani de La Fayette. Kampanja ta miała natomiast ten skutek, że zwróciła moją uwagę na ów przelotnie muśnięty temat: zacząłem dostrzegać dziwne rzeczy! Dwuznaczne moje wspomnienie z czasów szkolnych obudziło wspomnienia innych osób, zupełnie analogiczne w tej mierze. Ale czy potrzeba aż wspomnień! Lada dzień rozpocznie się w jednem z miast w Poznańskiem olbrzymi proces przeciw prefektowi, oskarżonemu o deprawację młodych chłopców: proces ten — o ile go nie zdołają zatuszować — ujawni zdumiewające wprost swoim naiwnym cynizmem szczegóły, których niepodobna prawie tu przytoczyć, ale któremi, ostatecznie, na żądanie mogę służyć...
Fakty, fakty, dziś, wczoraj! Z powodu kampanji podjętej świeżo przeciw dygnitarzowi państwowemu, jedno z pism ogłasza znowuż relację pewnego procesu z roku 1914, w której obrońca stwierdził, na podstawie skarg całej miejscowości, że

duchowny pasterz tej miejscowości w najwstrętniejszy sposób demoralizuje i rujnuje zdrowie całego szeregu chłopców,

gdzie o naszym klerze mówi w tych słowach:

„ta kasta, to zwarta silna grupa, zespolona jedną myślą, by pod żadnym pozorem nie pozwolić na obniżenie swego autorytetu”;

I gdzie czytamy w końcu w mowie obrońcy:

„Panowie, za tą zasłoną, którą celibat kryje, dzieją się niejednokrotnie wprost niepojęte dla normalnego człowieka rzeczy. I tylko podczas procesów sądowych uchyla się rąbek tej zasłony. W danym wypadku dowiedzieliśmy się, powtarzam, więcej, niż zdrowy niezwyrodniały człowiek pojąć może”.


Czemże są, wobec takiej enuncjacji, moje niewinne „rozważania wielkopostne” na temat celibatu?
Ale co to pomoże stwierdzać fakty choćby codzień. Znów mnie nazwą zboczeńcem, bezbożnikiem, i tyle. Wciąż to samo: nie ten gorszycielem, kto czyni zgorszenie, ale ten który przeciw niemu protestuje...
Ja rozumiem, że trzeba „osłaniać autorytet” i że najwygodniejszą drogą jest gromić, lżyć, wyklinać tego, któryby pragnął oczyszczenia atmosfery. Ale, doprawdy, czy to jest moment, aby w chwili gdy nasz kler tyle pozostawia do życzenia obyczajowo i intelektualnie, w chwili gdy tyle ma konfliktów z ustawami państwowemi, z pojęciami nowoczesnego świata, z ludzką etyką wreszcie, czy to jest moment, aby ten sam kler silił się narzucać swoją supremację w dziedzinie, w której najmniej jest do tego powołany, w dziedzinie oświaty? Niema często księdza tam, gdzie trzeba poświęcenia, miłości bliźniego, cnót ewangelicznych, ale chce gwałtem być dyktatorem w sferze, która absolutnie przekracza jego kompetencję! Toż szkoła ma głowy rozjaśniać, nie zaciemniać, ma dawać rzetelne podstawy życia, a nie obłudną formalistykę!
To jest bardzo osobliwy świat, i ma swoje zupełnie odrębne prawidła. Pewien znajomy mój, malarz, który pracował przy restauracji wiejskiego kościoła i mieszkał jakiś czas na plebanji, opowiadał mi taką odpustową scenę, której był świadkiem. Czterej księża grali w karty i zasiedzieli się przy kartach i kieliszku poza dozwoloną (ze względu na jutrzejszą mszę św.) godzinę: poczem, całkiem naiwnie, jeden klęknął kolejno przed drugim i wyspowiadał mu się z tego grzechu. I w kilka minut wszyscy byli w porządku. Mając pod ręką taki sposób, czyż nie jest się ponad wszelkiem ludzkiem i boskiem prawem?
Zapewne, wielka to moc, władza odpuszczania grzechów... Właśnie jedno z pism cytuje list pasterski arcybiskupa salzburskiego O czci kapłanów. Czytamy tam o potędze kapłana, wyższej nad królów i cesarzy: „co wiąże lub rozwiązuje, to posiada znaczenie także w niebie”. „Gdzież, najmilsi, nawet w niebie jest potęga podobna?...” Tej mocy nie mają ani anioły, ani archanioły, ani nawet Marja, Królowa niebios; — ma ją tylko jeden kapłan:

„A gdy ze zdumieniem słucham pytania świętego Djonizego, zali można jeszcze nazywać człowiekiem tego, którego Bóg wybrał z pośród łudzi a nad zastępy wzniósł tak wysoko, którego Bóg tak ściśle ze sobą zespolił dając mu władzę nawet nad Sobą, o najmilsi, czyliż dziwić się będziemy, gdy roczniki Kościoła świętego nam odpowiadają, że wszyscy, którzy na kapłana spoglądali oczyma wiary, tak wysoką cześć mu oddawali?”

Tak mówi list pasterski. W istocie, jest to wielka i podniosła tajemnica wiary. Ale nieporozumieniem byłoby rozciągnąć ją na całe życie księdza i na wszelką jego działalność. Z chwilą gdy kapłan zdejmuje ornat lub stułę, często zostaje ciemny, prosty i ułomny człowiek, który dla bardzo świeckich pobudek „poszedł na księdza”, który w seminarjum nie bardzo się oświecił a czasem zdemoralizował, i który aż nazbyt wiele daje przyczyn do krytyki i ostrożności, zwłaszcza w dziedzinie oświaty. W żadnym zaś razie nie może być jej kontrolerem, on, który często sam kontroli potrzebuje.
A co czynić, pyta w dalszym ciągu swego listu arcybiskup, jeśli kapłan jest niegodny swego świętego posłannictwa? „Modlić się (odpowiada) za takiego nad wyraz nieszczęsnego kapłana, a godności kapłańskiej nawet w takim wypadku cześć okazywać”.
Godność kapłańską czcimy, modlić się za was możemy, ale — rządzić wam Polską nie damy. To sobie wyperswadujcie.

III

Prawie niepostrzeżenie przeszła sprawa niezmiernej wagi dla naszej przyszłości. Mówię o kasacji wyroku w sprawie ks. Jastrzębskiego. Rzecz charakterystyczna, przy tego rodzaju sprawach. Proces przygotowany starannie, celowo, wszczęty z wielkim rozgłosem — rzeczoznawcy, świadkowie, tłumy publiczności, dzienniki wypisują całe szpalty. Zapada wyrok, skazujący starego księdza ewangelickiego na więzienie za danie ślubu (do czego jego wyznanie w zupełności go uprawniało) eks-księdzu katolickiemu, zresztą figurze z pod ciemnej gwiazdy. W apelacji wyrok zatwierdzono. Znów sensacja, znów okrzyki tryumfu całego kleru. Ale, nim doszło do najwyższej instancji, sprawa się zużyła, zapomniano o niej potrosze, i oto świeżo ledwie kilkadziesiąt wierszy drobnego druku doniosło, że... Sąd Najwyższy wyroki obu instancyj uchylił, uznając w zupełności niewinność oskarżonego a bezpodstawność skargi. A wszakże dopiero ten wyrok stał się prawomocny i przekreślił tamte poprzednie. Błąd sądowy zyskał tryumfalny rozgłos, naprawienie błędu odbyło się pocichu.
A tymczasem ten petitowy wyrok — wraz z jego obszernem umotywowaniem — jest dla naszego życia państwowego wcale nieobojętny. Inicjatorom procesu chodziło o to, aby z naszych sądów zrobić policję dla strzeżenia przepisów kanonicznych jednego wyznania, z podeptaniem zasad innych wyznań, rzekomo równouprawnionych. Dwie instancje dały się powolnie użyć do tych celów, aż trzecia — najwyższa — założyła weto. Stwierdzono w wyroku, że celibat nie jest żadnem zobowiązaniem wobec państwa, że jest poprostu kanonicznym przepisem i to wprowadzonym dość późno, bo dopiero dziewięćset lat temu, nie obowiązującym nawet w całym kościele katolickim. Państwo nie ma żadnego powodu wkraczać w jego obronie, tak jak policja nie ma obowiązku pilnować, czy ktoś je w piątek bułkę z szynką, czy też — dla umartwienia — z kawiorem.
Skoro zatem postawiono kwestję celibatu na właściwem miejscu, tem samem można o niej mówić. Spyta ktoś; poco, wszak to jest wewnętrzna sprawa Kościoła. Niezupełnie. Obchodzi ta rzecz i społeczeństwo; i to ze wszystkich punktów widzenia. Nie przeczę, że to jest kwestja trudna i drażliwa, ale tem bardziej zasługuje, aby ją przedyskutować. Wiem, że to jest gruby nietakt, pogwałcenie form towarzyskich; co gorsza, czuję, że się tem poprostu ośmieszam; ale co mi tam, poświęcę się.
Trzeba tedy zacząć od początku, nie lękając się zarzutu naiwności. Przedewszystkiem więc, co znaczy celibat kleru? Nikt nie wierzy, aby on był równoznaczny z pojęciem czystości. Toby znaczyło tyle, co wierzyć w bociany, czego Kościół nie nakazuje. Celibat znaczy poprostu bezżeństwo; znaczy, że istnieje cała klasa ludzi młodych lub w sile wieku, postawionych poza nawiasem życia społecznego we wszystkiem co dotyczy najelementarniejszego instynktu i jednego z najsilniejszych ludzkich dążeń.
Nie ulega wątpliwości, że, z punktu widzenia organizacji, celibat przedstawia — dla Kościoła — znaczne korzyści. Główne argumenty za celibatem, to żołnierska karność, oddanie tylko Kościołowi: armja gotowa na skinienie, nie mająca innych węzłów, innej rodziny.
Drugi argument wysuwany niekiedy, to tajemnica spowiedzi. Słusznie czy nie, uważają, że stan małżeński księdza narażałby na szwank tę tajemnicę, i że małżonka znalazłaby sposoby poznania sekretu conajmniej swoich przyjaciółek. To jest argument z rzędu mniej poważnych.
Trzeci dotyczy osoby domniemanych żon. O ile samych księży można ująć w rygor, przynajmniej zewnętrzny, o tyle — dziś zwłaszcza, w epoce wyzwolenia kobiet — dość trudno byłoby narzucić ich żonom takie lub inne obyczaje; jeszcze trudniej utrzymać je w karności małżeńskiej. Nie byłoby właściwe, zapewne, gdyby się słyszało na balu — lub, o zgrozo, w dancingu! — takie rozmowy: „Kto jest ta pani, która ma takie ładne plecy i tak dużo ich pokazuje? — To kanonikowa X. — A ta, która tak wymownie tańczy bluesa z tym młodym bubkiem? — A, to separowana prałatowa Y.”
Zapewne, to są argumenty. Powaga sukienki samotnego człowieka, nie znającego nic oprócz swej religji, ma swoje piękno i swój prestige. Ale godzi się zważyć, ile to kosztuje. Ściśle biorąc, dla kapłana istnieją tylko dwie drogi: być świętym, albo być drabem. A świętość jest trudna, i też nie jest bez niebezpieczeństw.
Bo jeżeli uznamy pokątne miłostki za stan niemoralny i często pchający w sytuacje bardziej jeszcze niemoralne, dziwne nam się wyda, że ten właśnie, który ma być stróżem moralności u innych, skazany jest przez całe życie na sytuacje nieprawidłowe. Inni mogą być mniej lub więcej niemoralni; on — musi. Dla innych to jest sprawa prywatna; dla niego publiczna.
U ludzi świeckich, miłość, choćby nie poświęcana, może mieć wdzięk, poezję, może być połączona z dobrą wiarą, złe skutki jej mogą być naprawione. Co rok wiosna splata ręce, łączy usta iluż par; niejedną parę po chwili upojenia czeka rozczarowanie, niejedna kobieta gorzko opłaci swoje zapomnienie; ale była w tem bodaj złuda szczęścia, bodaj chwila szczerości. Inaczej zupełnie u księdza. On nie spotyka się z płcią odmienną w miejscu przeznaczonem na zabawę, na tańce, na widowisko; nie może zalecać się do kobiety na przechadzce w wieczór letni. Zetknięcie jego z kobietą jest prawie wyłącznie połączone z jego funkcjami kapłańskiemi; stąd każdy błąd nieuchronnie prawie łączy się u kapłana ze świętokradztwem. Słowa jego muszą być zawsze obłudne; on nie może mieć nawet złudzeń uczciwości; oświadczyny muszą zawsze być szeptane w owym języku namaszczonym a cynicznym, który tak genjalnie Molier oddał w wyznaniach Tartufa. A gdy grzech trwa, gdy się powtarza, musi zniszczyć nieodwołalnie albo wiarę albo spokój duszy. Taki nieszczęśnik nie ma już w swojem wnętrzu nic do stracenia. Nie może naprawić błędu, nie może naprawić krzywdy jaką wyrządza. Jeśli jest uwodzicielem, musi być twardy i bezwzględny wobec następstw błędu. W najlepszym razie czyhają na niego zawodowe wyzyskiwaczki, które, zdając sobie sprawę z jego położenia, kuszą go a potem szantażują, przywodząc go do rozpaczy groźbami i wymaganiami. Pełno takich oblega konfesjonały. Czarno i ponuro jest w duszy tego, który ma nieść ludziom spokój i ukojenie.
Jeżeli każdego człowieka zmysły mogą wciągnąć w przepaść, o ileż bardziej kapłana. Rzadko, stosunkowo bardzo rzadko, sprawy te, starannie i solidarnie skrywane, wychodzą na jaw; ale czyż mniej przez to istnieją? Najlepsze instynkty człowieka, wrodzone potrzeby czułości, kochania, drążą sobie jakże niebezpieczne drogi! W zetknięciu z młodzieżą nieraz wciągają księdza w grzech przeciw naturze. Płyną te uczucia często z najidealniejszych pobudek, a kończą się na ławach sądowych. To znów, do rozpaczy przywiedziony ksiądz nie znajduje nic prócz... pastylek sublimatu dla swojej kochanki, jak w cytowanej niedawno przezemnie skardze dziewczyny do kurji biskupiej. Świeżo czytam znowuż inny wypadek w dziennikach. Dziewczyna przynosi księdzu dziecko, aby się niem zajął: widocznie ma prawo do tego. On odmawia, dziewczyna porzuca dziecko na plebanji. „Wyrodną matkę” — czytamy — osadzono w areszcie. A „wyrodny ojciec”? Ten wstąpi w niedzielę na ambonę i będzie grzmiał i karcił zepsucie. Ale wszak na wsi wszystko jest publiczne: toteż starzy kiwają głowami, młodzi śmieją się...
Gdybyż bodaj grzech był łatwy! Ale, mimo wszystko, jest on dla kapłana utrudniony. Stąd myśl wciąż jest przegrzana zmysłowością, która tak łacno czai się w zapachu kadzideł. A czy może być obojętny ten stan u człowieka, który spowiada młode dziewczęta lub który jest prefektem w szkole?
Ale przyjmijmy nawet drugą ewentualność, że kapłan jest człowiekiem świętym, że jest męczennikiem swego powołania. Czyż możemy przyjąć, że nie powoduje to poważnych następstw psychicznych? I czyż taki kapłan, heroicznie, siłą swej woli, wydarty z jednej z najistotniejszych spraw życia, może być w tych sprawach sędzią i doradcą?
Ale te wypadki są, przypuszczam, rzadkie. Większość kapłanów to ludzie i mężczyźni jak inni. I doprawdy wciąż trzeba podziwiać tę umowę towarzyską, która pozwala im zabierać głos w najdrażliwszych kwestjach, w ten sposób jakby sami byli o sto mil ponad niemi. Niedawno, w domu pewnego adwokata w Warszawie, zainicjowali księża debatę na temat „Piekła kobiet”. Oczywiście w sensie uświęconej obłudy. Ale czy sami powiedzieli, jak oni sobie radzą? Sądzę, że to byłoby najciekawsze.
Ktoś, kto zna dobrze stosunki, mówił mi z całą pewnością, że istnieją księża rzymsko-katoliccy żonaci. Oczywiście potajemnie. Jeden ksiądz daje drugiemu ślub. Grzeszy, oczywiście. Wyspowiada się z tego innemu księdzu (a może nawet temu właśnie, któremu dał ślub?), dostanie pokutę, tajemnica spowiedzi obowiązuje, a ślub tymczasem jest. Nie biorę za tę relację odpowiedzialności, choć rzecz wydaje mi się możliwa i zupełnie logiczna. Wszak „Nie cudzołóż”, — to przykazanie Boga, a „Nie żeń się”, — to tylko przepis kanoniczny, więc ludzki; czyż szczerze wierzący ksiądz może się wahać w wyborze?
Oczywiście, trudno dowiedzieć się jak jest naprawdę, bo świat to bardzo zamknięty, szczerość jest tutaj rzadka. Z jednym wyjątkiem. Bo oto jeden z najrozkoszniejszych paradoksów obyczajowych! Ksiądz, któremu nie wolno iść do teatru, może jeździć do uzdrowisk i mieszkać w pensjonatach zaludnionych przez młode, nudzące się i rozigrane kobiety. Ksiądz, któremu nie wolno iść do Teatru Narodowego na Claudela lub na Chestertona, może spędzać upalny lipiec i sierpień w takim haremie... Nie twierdzę, aby stąd wynikało coś zdrożnego, ale to fakt, że nawiązuje się tam zabawna poufałość między księżmi a kobietami. Wspólność sukienki. I kobiety i księża skazani są poniekąd na obłudę; stąd księża czują się swobodniejsi, szczersi, łatwo zwierzają się młodym kobietom. A że znów kobiety mają zaufanie do... Boya, powtarzają te zwierzenia mnie. Ileż ja takich rozmówek słyszałem, powtórzonych na ciepło! Najrozmaitsze. Niektóre rozczulające naiwnością, inne cyniczne, odpychające.
Typy, typki... Jeden ksiądz (dość znaczna figura kościelna), zgorzkniały, bajroniczny. Kobieta go zawiodła. Kochał ją (opowiada) bez pamięci; gotów był dla niej rzucić sukienkę kapłańską; koledzy jego ze zgrozą (powiada) patrzyli na obłęd, który go pochłonął. Topił w nią pieniądze, wyciskał je skąd mógł. I naraz, gdy sakiewka się wyczerpała, ta kobieta, która go łudziła miłością, porzuciła go: chodziło jej tylko o pieniądze! I mówił ów ksiądz to wszystko jak najnaturalniejsze rzeczy w świecie, jak najbardziej świecki człowiek; ani na sekundę względy stanu nie przyszły mu na myśl. I siadywał z ową ledwie znajomą damą, która przyjmowała jego zwierzenia na deptaku, i mścił się na swych kolegach; na widok każdego księdza miał w zanadrzu anegdotę: „Widzi pani tego draba, on tu przyjechał za tą a za tą: ma ją u siebie co noc”, etc.
„Czemuż ksiądz tego wszystkiego nie rzuci?” spytała w końcu owa dama, znudzona jego skargami. „Rzucić? Teraz? — zaśmiał się gorzko — gdy jestem już blisko karjery, dla której przemęczyłem się tyle lat!”
Inny, znowuż odmienny typ: dobroduszny, zażywny, chłop na schwał, wyrwany ze swojej parafji i nie wiedzący, co począć w tem uzdrowisku z... nadmiarem swego zdrowia.. Skarżył się owej pani, że nie może sypiać w pensjonacie: nocny ruch panujący rzekomo w sąsiedztwie, ciągłe „wędrówki narodów”, doprowadzają go do rozpaczy! Nic zabawniejszego, niż ta odwrócona spowiedź, w której dama — niczem przy konfesjonale — dawała księdzu zbawienne rady: „Niech ksiądz nie myśli o takich rzeczach, niech się ksiądz czemś zajmie, niech ksiądz używa więcej ruchu” etc. A księżulo tylko wzdychał!
To są wesołe strony sprawy. Ale bywają i smutne, i te, to — piekło kobiet. Nic bardziej ponurego — powtarzam — niż sprawy miłosne księdza. Sytuacja, którą Wyspiański wziął za punkt wyjścia dla swej tragedji, jest jeszcze najniewinmejsza, najuczciwsza: a i ta ma tytuł „Klątwa”! Cóż dopiero rzec o innych! Ale te toną najczęściej w mroku, ledwie zrzadka wypływają przed sądy, bo strzeże ich — solidarność.
Znów spyta ktoś, poco ja poruszam tę sprawę? Cóż ten Boy ma pretensje reformować Kościół! Czemu nie? Czasem Bóg mizernego człowieka czyni narzędziem wielkich rzeczy. Tu nie chodzi zresztą o żadne dogmaty. To jest poprostu przepis kościelny. Wprowadzono go w jedenastym wieku; od tego czasu niejedno się zmieniło; co było dobre wtedy, może nie być dobre dziś. Kiedy to ustanawiano, nie miało głosu społeczeństwo, nie pytano go o zdanie, tak samo jak Karol Wielki nie prosił swoich pastuchów o zatwierdzenie budżetu ani o kredyty na defenzywę.
Mnie w tem wszystkiem przeraża najbardziej jedno. Kto wie, czy nie z tego celibatu, z tego zatamowania najtkliwszych wzruszeń serca, świętych praw ojcostwa, uczuć rodzinnych, wynika ta wrogość kleru do wszelkiego życia. Bo że ta wrogość istnieje, to fakt. Można być pewnym, że każde dążenie ludzi do tego, aby życie uczynić znośniejszem, milszem, aby trochę poprawić warunki bytu na ziemi, napotka zawsze najgwałtowniejszy sprzeciw kleru. Zdawałoby się, że ci ludzie w duchu — i może bezwiednie — wciąż mówią: „Męczcie się, jak my się męczymy; duście się, jak my się dusimy”. Tem tłumaczą się te fanatyczne wycieczki kleru przeciw wszystkiemu, co trąci najniewinniejszą bodaj radością czy swobodą, te śmieszne krucjaty przeciw... znakowi świata pracy — krótkim sukniom czy krótkim włosom, to szukanie we wszystkiem pokus szatana, zrozumiałe u ludzi w istocie wciąż nękanych pokusami, wciąż obleganych wizją grzechu. Byłem raz w Łomży, gdzie miałem odczyt o literaturze francuskiej, a tego samego dnia popołudniu odbywały się regaty wioślarskie, przyczem wioślarki występowały oczywiście z nagiemi ramionami; nazajutrz ksiądz wygłosił kazanie, w którem oba te fakty — mój odczyt i regaty — objął wspólną klątwą. Śmiano się trochę i tyle. Ale niezawsze na śmiechu się kończy. W Łomży się śmiano, w Kaczanówce niedawno przyszło do strzałów. Bo nigdy nie wiadomo, w jakim kierunku obróci się ta siła nienawiści i z jaką mocą wybuchnie. I gdzie granica między stanem normalnym a nienormalnym, tam gdzie anormalność życia jest nakazem, a normalność zbrodnią.
Tak więc, sprawa celibatu nie jest tylko sprawą wewnętrzną Kościoła. Wobec roli, jaką grają u nas księża, nie może być rzeczą obojętną to gniazdo nieodzownej obyczajowej obłudy. Im większy kontrast między nimi a nowoczesnem życiem, które dąży do rzetelności, do naturalności, tem gwałtowniejsza ich walka, aby to życie, które im się z rąk wymyka, powstrzymać w biegu, aby narzucić swoją supremację; aby stworzyć stan rzeczy, w którym nikt-by nie miał prawa żądać od sługi bożego z niczego rachunku. Stąd i metody walki zaciekłe, brzydkie, które sprawiają, że słowo „klerykalny” stało się synonimem szpetoty, synonimem złej wiary. Ale jakkolwiekby wypadł czyjś pogląd w tej mierze, sądzę, iż byłaby pora zrobić jakiś bilans, zdać sobie sprawę, ile społeczeństwo kosztuje fikcja celibatu i fikcja owej czystości kapłańskiej. Ostatecznie, jesteśmy dziś — pod każdym względem — w zaraniu nowego życia. Rewidujemy wszystko, wszystko musimy tworzyć nanowo. Nie widzę powodu, czemuby się społeczeństwo nie miało wypowiedzieć w tej sprawie.



JASKÓŁKA PLATONIZMU.

Zagrano w Warszawie sztukę Śmieszni kochankowie, która zeszła po dwóch przedstawieniach z afisza; fakt niebywały! Sztuka niezbyt udana, to pewna: ale problem obyczajowy, o który się ociera — interesujący. Ale widocznie i ten problem był u nas nieaktualny, a tem samem... niemoralny. Świadczy to, że jesteśmy dopiero w pełni upojenia zdobytemi swobodami życia, dalecy od przesytu i związanych z nim idealistycznych tendencyj. I dlatego ci kochankowie, marzący o związku dusz wolnym od udziału ciał, wydali się naprawdę śmieszni i nieprzyzwoici. „Czemu nie włazicie zaraz do łóżka, tylko wyprawiacie jakjeś komedje”, wołali na nich nasi poważni krytycy. „Czyż w miłości (pytał najczcigodniejszy z nich) istnieje coś innego od posiadania”?
A jednak istnieje. Jeżeli Miłość, pośród swoich wielkich świętych, czci imiona Tristana i Izoldy, Romea i Julji, niemniej pięknym blaskiem jaśnieje w jej kalendarzu pamięć Heloizy i Abelarda. To byli co się zowie śmieszni kochankowie, i imiona te do dziś dnia wywołują dwuznaczny uśmiech na usta: i to zwycięstwo nad śmiesznością to najwyższe zwycięstwo miłości. Całe heroiczne okresy miłości były oparte na rozdziale miłości i posiadania. Laura miała ośmioro dzieci z innym, cóż nas to obchodzi? dla nas jest kochanką Petrarki, który może nigdy jej ust nie dotknął ustami. Rozdział ten istniał w epoce rycerstwa, na „dworach miłości”. Rycerz wiązał wstążkę swojej damy u szyszaka i szedł bić dla jej miłości niewiernych lub zgoła każdego ktoby zaprzeczył że ona właśnie jest najpiękniejszą i najcnotliwszą damą chrześcijaństwa. Ginął gdzieś na obczyźnie wymawiając jej imię. Wśród tego dama wychodziła zamąż, miała może amantów... A kiedy jej odniesiono skrwawioną wstążkę, oblekała żałobę. Jurny renesans wyparował ten mistycyzm miłosny. Ale znów odżywa. W Pałacu Rambouillet, „Wykwintnisie” które wskrzeszają kult miłości, stawiają platonizm jako pierwszy jej warunek. Wiedzą, że bez tego warunku zabawa zbyt szybko się kończy: kończy się dzieckiem, zamiast rozkwitać wciąż nowym sonetem lub madrygałem. I mężczyźni chętnie poddają się tej dyscyplinie; rozkosz tych delikatnych zabaw jest im daleko droższa niż proste posiadanie, które jest nikomu nie dziwne. Ośmieszono biedną Krainę Czułości, poszła w zapomnienie; znów przyszedł po niej okres królowania zmysłów. Ale w pełni królestwa rozkoszy widzimy tę tragiczną paradoksalną miłość Julji de Lespinasse i biednego de Mora. Ubóstwiają się; kiedy na parę dni przyjdzie się im rozstać, wymieniają co godzinę najpłomienniejsze listy; nic nie stoi na przeszkodzie ich szczęściu; oni sami postawili swą miłość tak wysoko, że posiadanie byłoby jej profanacją. Ale natura bierze straszliwy odwet na śmiesznych kochankach: gdy chory de Mora wyjeżdża aby ratować — dla Julji — uciekające życie, Julja, nie przestając go ubóstwiać, wyegzaltowana jego listami, jego wspomnieniami, spada jak dojrzały owoc w ramiona byczka (owoc z byczkiem, cóż za metafora!) który ją wziął całkiem poprostu na kanapce w loży Opery.
A potem Romantyzm! Cóż za wymysły, cóż za wyrafinowania, byle cierpieć, byle być nieszczęśliwym w miłości! Kochać, a kochać nieszczęśliwie, staje się niemal synonimem. Idealizm miłosny jest w powietrzu, udziela się najtrzeźwiejszym. Zgoła nie romantyczny autor pamiętników z lat 1818 — 1825, dr. Stanisław Morawski, tak pisze o swojej młodzieńczej miłości: „Jedno jej ustami wymówione słowo: Kocham cię posadziłoby mnie, jak Bóg żywy, natychmiast na samym wierzchu piramidy egipskiej. Bodziec do tych wyższych w dalszem życiu działań, któreby niezawodnie świetnym uwieńczone były skutkiem, zdruzgotane i starte na proch przez nią zostały. Ona broniła ciała. Co mi jej ciało! Ciał miałem dosyć! Ja chciałem jej duszy, jej duszy, podobnej wówczas do mojej duszy...”
Ale każda prawie miłość, chociaż później zakwita pełnią zmysłowego szczęścia i najczęściej więdnie w realności, czyż nie posiada swego okresu nieśmiałych żądz, cichego zachwytu, obaw i nadzieji? Czyż nie chce przeżyć swego Romantyzmu? To okres, który rodzi najpiękniejsze kwiaty miłości, najdelikatniejsze ich zapachy, kiedy pragnienie, nie studzone, nie ograniczone niczem, zdaje się być nieskończonem, nie mdleje ani na chwilę. Toteż z jaką lubością kobieta umiała (bo już nie umie!) przedłużać ten okres, jak długo walczyła z sobą nim położyła mu koniec, mając mniej lub więcej jasne przeczucie, że początek szczęścia w miłości bywa początkiem jej umierania, jest często jej detronizacją...
Otóż, w sztuce Śmieszni kochankowie można wyczytać jeden symptom, właściwy naszej epoce: uproszczenie stosunków między mężczyzną a kobietą. Uproszczenie to grozi tem, że okradnie ludzkość o jedno z jej najpiękniejszych wzruszeń. Znika to, co jest warunkiem krystalizacji (że przypomnę stary termin Stendhala) miłosnej: przeszkoda. Te przeszkody przewidziała sama natura, każąc się bronić samiczce i przedłużać okres zalotów. Składały się na nie dawniej najrozmaitsze warunki: religja, nacisk społeczeństwa, inna „technika życia”, większa daleko niż dzisiaj obawa wszelkich następstw, co wszystko razem zamykało się w dość anachronicznem dziś pojęciu „cnota”; i wreszcie — w jej braku — ów nieokreślony kobiecy punkt honoru, który, nawet nie broniąc się zasadniczo, czuł się w obowiązku przeciągnąć obronę do najdalszych granic. W najbardziej osławionym z niemoralności okresie XVIII wieku notowano — ze zgorszeniem — cztery tygodnie jako obowiązkowy czas starań o względy kobiety. Uderzcie się w piersi, piękne czytelniczki: czy zawsze nakładacie tak długą kwarantannę? Bo dawniej nawet życie najściślej prywatne i tajemne było właściwie publiczne: przy powszechnym braku dyskrecji, przy mnogości służby i wogóle ciasnocie ówczesnego światka, incognito nie istniało: dlatego nawet najtajemniejsze sprawy regulował wszechwładny konwenans.
Dziś wyzwolił się świat niemal ze wszystkiego, co mogło pętać miłość i stawiać jej tamy. Powiedzcie mi, gdy dwoje ludzi bardzo się sobie podoba, jakaż może być przeszkoda aby nie padli sobie odrazu w ramiona? Czem się tu bronić, czem bodaj motywować zwłokę? W oceanie wielkomiejskiego życia jeden czy drugi grzeszek wpada jak kamień w wodę. Równouprawnienie mężczyzn i kobiet, ogromne rozszerzenie strefy tych ostatnich jako kandydatek do stanu... miłosnego, też zmieniło charakter tego stosunku. Coraz mniej ma kobieta szans, aby oporem swoim lub cnotą przywiązywać mężczyznę na długo. Z drugiej strony mężczyzna, otrzymując dość łatwo to po co rękę wyciągnie, nie znajduje pokarmu dla swej utajonej a tak przyrodzonej i potężnej potrzeby cierpienia; wciąż zrywa owoc miłości zanim dojrzał; niszczy jej kwiaty w pączku zbyt szybkim posiadaniem, żyje nad-intenzywnem życiem ciała, a okaleczonem życiem duszy...
I z tej gleby wyrasta paradoks sztuki młodego autora. Spotyka się dwoje młodych, którzy czują, że jest im przeznaczone się kochać. Miłość ich, gdyby miała czas, rozwinęłaby się cudownie; bo w chwili gdy się spotykają, jest to dopiero projekt na miłość. Jak kipi ta miłość w młodym chłopcu, kiedy musi walczyć bodaj z drobiazgiem, z tem aby się dowiedzieć kto ona jest, etc. Ale oto ona przychodzi sama ku niemu: dojrzała w jego oczach płomień, wyczuła bicie serca, i jej własne serce odpowiedziało przyspieszonem biciem. Oboje są młodzi, wolni, bez przesądów, cóż im broni być szczęśliwymi, poco odwlekać?... I w chwili gdy to ma się spełnić, czują żal, aby tak mordować tę pierwszą uroczą fazę miłości i nie nacieszywszy się nią przejść do finału. Chcieliby wypić swoją miłość całą, smakować ją powoli, cierpieć, przedewszystkiem cierpieć... I wpadają na śmieszny w istocie pomysł, aby sztucznie, wolą swoją, stworzyć te zapory, którychby potrzebowała ich miłość, aby dojść do maximum napięcia. Pomysł oczywiście groteskowy: pięknie jest naprzykład mieć babcię i czcić ją, ale jeżeli się jej nie ma, niepodobna jej wypożyczyć! Dlatego i pomysł kochanków kończy się groteskowo. Ale przeprowadzić taki pomysł na scenie, to zamiar bardzo karkołomny; skiksował też rozdźwiękiem między autorem a publicznością. Co do mnie, chciałem tu zaznaczyć jedynie to, co mnie w tego rodzaju teatrze najbardziej interesuje: mianowicie pewien rys obyczajowy. Powstała ta sztuka w innem środowisku niż nasze; w zbytkownem kosmopolitycznem życiu wielkiej stolicy, gdzie przesyt rodzi widocznie takie nikłe tęsknotki idealistyczne. U nas, życie płci, skrępowane dotychczas tysiącznemi pętami, zaledwie się dorwało trochy szczerości i swobody: jesteśmy w fazie jego apoteozy, renesansu. Polak, kiszony żywcem w fałszywej barchanowej cnocie dawnej Polki, wdzięczny jest dzisiejszej za jej prostotę, jej koleżeństwo miłosne, za jej szybkość decyzji i wdzięk w zgodzie lub odmowie. Na razie nie chce cierpieć: nie ma na to czasu, upaja się swą nową młodością. „Młodość rozkosz i wita i żegna z weselem — jak skromną ucztę, którą dzielim z przyjacielem”, powiada Mickiewicz. I dlatego ci marzący o czystości śmieszni kochankowie wydali się nie tylko śmieszni, ale wyuzdani i cyniczni. Zawcześnie dziś u nas na jaskółki miłosnego idealizmu.

1926.
ZMIERZCH KOCHANKA.

Oglądaliśmy w ostatnim czasie dwie sztuki, z których każda była ciosem zadanym Kochankowi, przez wielkie K. I rzecz znamienna: obie powstały w ojczyźnie miłości, we Włoszech. Autor jednej, Chiarelli, ośmieszył kochanka bez litości i pohańbił go; drugi, Pirandello, okrutniejszy jeszcze, ośmieszył go i zabił.
To było nieuniknione. Jest w świecie prawo odwetu. Prędzej, później, musiało przyjść do porachunku za te tryumfy, jakie kochanek tak długo uzurpował sobie na scenie kosztem zohydzonego, ośmieszonego, maltretowanego męża. „Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty”, powiada pieśń gminna. Tryumfalny pochód kochanka możliwy był póty, póki on był symbolem, raczej ambasadorem nieśmiertelnej Miłości, niż sobą, niż jednostką. Tak było w starej komedji: Kochanek to była miłość, instynkt, wdzięk życia, opromieniony tęczą krótkiej chwili pragnienia: miłość nieskażona żadnym kompromisem, żadną rachubą, wieczność żądzy życia, przeciwstawiona zwycięsko małym porządkom świata. Mąż — często dla dekorum przedstawiony pod postacią „opiekuna”, iżby rzecz mogła się zakończyć moralnie — to była proza, obowiązek, przymus.
Kochanek był młody, piękny i szczodry, mąż stary, niechlujny i skąpy: kochanek pełen inwencji, gorliwy w dzień, czuwający w nocy, mąż senny, zgryźliwy i ślepy. Kochanek nazywał się Klitander czy Damis, nosił jedwabny płaszczyk, szpadkę i długie kędziory, a widzimy go zawsze w chwili, gdy oblega i zdobywa swoją Angelikę czy Rozynę. Z chwilą uwieńczenia pragnień — kurtyna zapada.
Ale nowoczesny teatr, wyrosły na realizmie życia, nie mógł się zadowolić tą konwencją. Przenosimy się z nim na grunt rzeczywistości: nie zaloty do nieokreślonej lubej stają się tematem, ale romans z mężatką, tak długo opromieniony poezją owocu zakazanego, marzenie każdego młodzieńca, symbol męskiej dojrzałości, jedyna niemal forma miłości, jaka w pewnej epoce istniała w literaturze. Grzech, występek, szał! Poezja wiarołomstwa długo tłucze się po scenie.
Aż naraz, niby świst bata, — ostra, bezlitosna Paryżanka Becque‘a. Pamiętacie tę pierwszą scenę Paryżanki? Kurtyna się podnosi: gwałtowna scena małżeńska. Typowa scena: on zazdrosny, uprzykrzony, głupi, nudny; ona szczwana, impertynencka, wzgardliwa: rzekłbyś scena z Grzegorza Dandin Moliera. Naraz, w najbardziej zaognionym momencie dyskusji, ona kładzie palec na ustach: „Cicho! mąż!” I wchodzi ten trzeci — mąż! Ta kłócąca się, ta nie lubiąca się para małżeńska, to byli — kochankowie! To bilans romansu: bilans poezji grzechu! Miał on zapewne swój miodowy miesiąc, jak miewa go małżeństwo. Ale co z niego zostaje? Romans staje się drugiem małżeństwem, z tą różnicą, że bez dzieci, bez wspólnych węzłów, dających sens trwałemu związkowi, wzamian za to z przymusem regularnych schadzek w trywjalnie unormowanych odstępach! Czy może być coś bardziej płaskiego, niż ta miłość dwa razy na tydzień, o stałych godzinach? Jeżeli małżeństwo jest płaskie, ten mieszczański romans jest płaski do kwadratu, jest męczący, niewygodny, załgany! Przy nim małżeństwo staje się dla kobiety oazą, dom miejscem wytchnienia! Tak mówi komedja Becque‘a.
Powstaje szereg sztuk, odsłaniających bezlitośnie mechanizm romansu. Żałosny obraz! Romans, to, prędzej czy później, kajdany cięższe od małżeńskich i trudniejsze do zerwania. Małżeństwo po wygaśnięciu miłości ma jakiś sens, jakąś użyteczność, ale czem jest romans po wygaśnięciu miłości? A wszak to była forma społeczna niemal uświęcona. I były te stosunki — i jak często! — w których miłość oddawna wygasła z obu stron, a które trzymały się lata całe przez jakiś fałszywy wstyd, punkt honoru, niemoc, któż wie co zresztą!
Wszystko bezmała było łgarstwem w tym stosunku, opartym na podziale, poniżającym, wyzutym z godności. Miał on zemstę w samym sobie: musiał strywjalizować kobietę. Dysproporcja między frazesem a rzeczywistością, między egzaltacją słów a rutyną treści, musiała stać się nie do wytrzymania.
Ofensywa na kochanka postępuje dalej. W grotesce Dardamelle czyli Rogacz, autor nie bierze go nawet w rachubę, nie daje mu żadnej fizjognomji: to jakiś wykładnik psycho-fizjologicznych potrzeb kobiety... W Śmierci kochanków Chiarellego obnażone jest zakłamanie dwojga ludzi, pustka form wielkiej namiętności, uzurpowanych dla lada tandetnej miłostki. Coraz częściej w „trójkącie małżeńskim” komiczną figurą jest kochanek. Co najmniej zmiana stylu staje się rzeczą konieczną. Śmierć kochanków godzi w śmieszność dawnego stylu, w którym przez brak talentu i oryginalności grzęzną kochankowie.
Niemało zawiniła tu literatura. A właściwie winy były wzajemne. Kochankowie obełgiwali literaturę, a literatura kochanków. Aż naraz uczyniono to wielkie odkrycie, że, jeżeli małżeństwo ma niewiele wspólnego z Miłością, romans ma go jeszcze mniej! A koszta tego odkrycia zapłacił kochanek, bo kobieta zawsze się jakoś wykpi ze sprawy. Ona wyszła od biedy z wdziękiem, on wyszedł na błazna. O ile w dawnym teatrze mąż miał nieodmiennie głupią minę przy kochanku, o tyle w nowym coraz głupszą zaczyna mieć kochanek przy mężu. A i kobieta zaczyna się orjentować, że ta miłość jaką budzi i rola jaką odgrywa nie jest tak bardzo zaszczytna...
W Grze wreszcie Pirandella mąż przygważdża romans włoskim sztyletem: staje się ironicznym obserwatorem, odzierając ten romans z tajemnicy, z poezji. Trywjalizując go, zadaje śmiertelny cios kochankowi, zanim go pośle na śmierć jako człowieka. Widzimy biednego Klitandra czy Damisa takim może, jakim był zawsze: pustym, głupim, lichym. Cały swój wdzięk czerpał w kontraście tyrana: z chwilą gdy niema tyrana, niema i kochanka.
Czuć to w tej świetnej Grze Pirandella, w stosunku Sylji do Leona. Czem jest dla niej ten mąż, czy go kocha, czy go nienawidzi — nie wiemy. Co do tamtego drugiego natomiast — nie mamy żadnej wątpliwości: jest dla niej niczem. To tylko... kochanek. To słowo, tak chlubne, tak pełne poezji niegdyś, stało się wyrazem podrzędnej profesji, jakiegoś „dochodzącego” funkcjonarjusza miłości, coś w rodzaju felczera, który przychodzi stawiać bańki.
Wszystko to, to są nowe i godne uwagi symptomaty na drodze szczerego i godniejszego spojrzenia na życie. Faktem jest, że Kochanek ma w ostatnich czasach bardzo „złą prasę”, i ten objaw, tak pocieszający dla moralności publicznej, godziło się zanotować.
Tak jest w literaturze, w teatrze. A w życiu? To znów co innego. Czy o nim piszą tak, czy inaczej, źle czy dobrze, zapewne kochanek będzie nadal kwitnął w życiu, bo łatwiej go ośmieszać i obrzydzać, niż wymyślić na jego miejsce coś nowego. Ale jedno zbankrutowało niewątpliwie, to poezja dawnego klasycznego romansu. Może życie stało się lekkomyślniejsze, płochsze; „igraszki trafu i miłości” święcą w niem swoje tryumfy bardziej niż kiedykolwiek. Ludzie łatwiej biorą się, rzucają, przyczem zużywa się mniej wielkich słów. Miłostka kwitnie śmielej, zuchwałej. Ale niewątpliwie rzadszem niż dawniej stało się owo latami trwające publiczne oszukaństwo na zimno, znudzone samo sobą, to biuro miłości skrzepłej i gnuśnej, ten klasyczny Kochanek w dawnym stylu, który potrafił spiętrzyć wszystkie śmieszności samca, biurokraty i męża!

1924.
O DON JUANIE.

Minęły już przedstawienia Don Juana Zorolli, dlatego bez obawy zaszkodzenia temu pięknemu widowisku, można powiedzieć, że kobieta, która, znęcona tytułem, poszła je oglądać, doznała zawodu. Don Juan! wyznaj, śliczna pani, iż, kiedy słyszysz to imię, jakiś luby a niepokojący dreszcz przebiega ci po ciele, wnętrzności twoje pulsują, ciepły baryton wnika do dna duszy kuszącą serenadą, usta twoje szepcą miękko „nie”, a całe ciało twoje powtarza „tak” w rytm leciutkiego menueta. O jakże daleko byliśmy w teatrze od tego wszystkiego! Serenady? Słodkie słówka? Aha, właśnie! Brudna szynkownia, brzęk kieliszków, kobieta jako przedmiot plugawych zakładów! Jesteśmy zresztą naocznymi świadkami jednego podboju Don Juana, widzimy go przy robocie. Założył się, że uwiedzie przeciwnikowi narzeczoną, i to w wilję ślubu: zadanie godne zaiste wielkiego uwodziciela. Ale oto jak się to odbywa. Przedewszystkiem, denuncjuje rywala przed policją, aby go unieruchomić w więzieniu; następnie przekupuje duennę, zakrada się do mieszkania, i tam, pociemku, udając swego rywala, dostaje się w objęcia panny. Cóż za chamstwo, prawda? Tego typu są wszystkie jego czyny. Robi kobiety tak jak karambole, i tyle troszczy się o bicie ich serca, co bilardzista o leciutkie drżenie duszyczek z kości słoniowej, mieszkających zapewne w każdej takiej białej kulce. A kiedy wreszcie spływa na niego Łaska miłości, koniec Don Juana; pierzcha jego zuchwalstwo, zaczyna mówić o czystości, o pięknie duszy, gotów jest uszanować swą lubą... To wszystko, to nie to o czem marzycie, prawda?
Czyżby narodowy poeta Hiszpanji sfałszował legendę? Przeciwnie, oddał ją aż nadto wiernie; jedynie może uszlachetnił ją romantycznie: bo Don Juan z autentycznej legendy jest z kobietami bardziej konsekwentnym chamem. Zawód nasz, rozczarowanie, wynikają stąd, że ów Don Juan z dawnego mitu zgoła nie był tem, czem go z biegiem lat później uczyniono; owym arcytypem kochanka, ba „kobieciarza”, którego imię stało się dziś potocznem godłem. Dawny Don Juan to junak, rębacz, to wcielenie buty, pychy, to nabój szalonej, nieokiełzanej energji, idącej we wszystkiem do ostatnich krańców, do zbrodni, do bluźnierstwa. Hazard, to jego żywioł, w którym żyje jak salamandra w ogniu. To że, obok gry, wojny, pojedynków, butelki, i kobieta musiała się znaleźć w litanji jego pięknych czynów, to naturalne; po pierwsze jest młody i jurny, po wtóre czyż może być efektowniejszy cel turnieju junactwa? Ale kobieta ta jest zwłaszcza czemś czego ktoś broni, co trzeba komuś odebrać, punktem znaczącym wygraną, lewą w kartach.
Później zwolna się to przemienia. Jak, dużoby o tem mówić. Ewolucja Don Juana jest jednym z najciekawszych zjawisk literatury: byłoby to piękne studjum do napisania, oczywiście nie dla profesora. Jak daleko posunęła się ta ewolucja, świadczy fakt, że w ostatniej swej wersji (Lenormand) Don Juan stał się mężczyzną o nieświadomym pędzie homoseksualnym, który, przez tragiczną omyłkę płci, szuka — oczywiście nadaremnie — zaspokojenia w kobiecie: stąd jego niestałość... Cytuję to raczej dla osobliwości, na marginesie, mimo że ma to swój sens. Ale główna, zasadnicza różnica jest ta, iż Don Juan stał się z biegiem czasu symbolem nawskroś erotycznym, czem w pierwotnej swej postaci nie był. Bluźnierstwo, oto w dawnej legendzie główny motyw jego winy i kary, oto co w pobożnej Hiszpanji dawało osobliwą grozę jego losom. Osią tej legendy jest dramat świętokradcy, nie uwodziciela; nawet u Zorilli rywal Don Juana, don Louis, wcale nie gorszy łotrzyk od niego, potraktowany jest z dobrotliwem pobłażaniem. O te damskie sprawy nie robionoby tyle hałasu!
Odbywająca się stopniowo przemiana symbolu jest poniekąd owocem rosnącego pacyfizmu społeczeństw. W miarę jak układ społeczny staje się bardziej praworządny, nadmiar indywidualizmu zmienia koryto. Już za Ludwika XIV, junak dawnego typu uchodziłby za bandytę. Furja temperamentu, męska ambicja czy próżność zaczynają bardziej szukać ujścia w kobiecie: coraz bardziej z akcesorjum staje się ona celem. I metody jej zdobywania muszą się przystosowywać do nowoczesnych warunków. W epoce, gdy kobieta była strzeżona jak rzecz, stawała się własnością tego, kto był dość śmiały, aby po nią sięgnąć. Nie miała wyboru. Nowy Don Juan musi się bardziej liczyć z jej wolą, trafić do jej chęci, zwłaszcza iż, w miarę zmniejszania się niebezpieczeństw rzemiosła, coraz więcej spotyka się z „konkurencją”.
Bo, z drugiej strony, pacyfizm rozszerza kadry Don Juanów. W epoce, gdy kobiet strzegły żelazne kraty i wrzeciądze, zbrojne pachołki i straszna zemsta zazdrosnego męża lub srogiego ojca, karjera uwodziciela nie wszystkim była dostępna. Trzeba było być urodzonym zabijaką, aby się puszczać na tak drogie kupowanie wątpliwego szczęścia; a typ zabijaki zawsze pono był dość odległy od owego typu „artysty na kobiecie”, jak dziś chcemy widzieć w Don Juanie. Podejrzewam, że prawdziwy amator kobiet, który chciał sycić swoje marzenia nie narażając co chwila głowy i nie dokazując owych heroicznych cudów waleczności, krył swe gorące serce nieraz raczej pod sukienką duchowną niż pod zbroją... Z dwóch nieśmiertelnych typów Moliera, bodaj że Tartufe wydaje mi się większym kobieciarzem niż Don Juan, a jego zmysłowe, szelmoskie, dewocją ciała przesycone oświadczyny złożone Elmirze, podobniejsze są do stylu dzisiejszego uwodzicielstwa niż zimny i zuchwały styl molierowskiego Don Juana. Otóż, w miarę jak karjera — że tak powiem — Don Juana stawała się nie tak niebezpieczną, stawała się tem samem dostępną znacznie szerszeniu kręgowi mężczyzn: obok osiłków i rębaczy wychyliły głowę różne typy, i ludzie z sercem, i ludzie z mózgiem, i ludzie z wyobraźnią... Znaleźli się i ci, dla których kobieta jest nietylko bramką do wzięcia na footbalu junactwa, ale jest całym światem, przedmiotem wyłącznego zainteresowania, ich pasją. Z jednej strony tedy ewolucja samego typu, z drugiej rozszerzenie kadrów stwarzają nowego Don Juana.
Mimo to (pisałem to przed laty z okazji Don Juana Rittnera) problem donjuanizmu jest wciąż, w gruncie, dość złożony. Możnaby rzec, że istnieją wyjątkowe organizacje, w których odczuwanie kobiety wybujało tak, jak np. sensacje kolorów u malarza, lub tonów u muzyka. Ale jest tu pewna zasadnicza różnica. Muzyk, malarz, noszą swój świat wrażeń we własnej duszy i panują w nim dowoli. Artysta na kobiecości natomiast zależny jest od instrumentu, którym jest kobieta: musi (o tyle o ile przynajmniej) uzyskać zgodę swojego Stradivariusa, nim go dobędzie z puzdra i ujmie natchnioną dłonią. Otóż tutaj rzecz się komplikuje: obok warunków psychicznych, występuje kwestja warunków fizycznych. Dusza płomienna, oddychająca miłością kobiety, ba, wszystkich kobiet, zdolna je pojąć, zdolna spalić je swym żarem, oddająca im wszystkie włókna swego czucia, może być zamknięta w niewydarzonem ciele; może się kojarzyć z chorobliwą nieśmiałością. Przykłady: Rousseau, autor Nowej Heloizy, Stendhal, autor traktatu O miłości. Z drugiej strony, w każdym salonie widzimy ładnych i tęgich chłopców, którym kobiety gromadnie idą w ręce (t. zn. pozwalają się uwodzić) i którzy liczą na tuziny swoje zdobycze, mimo że, w gruncie rzeczy, ani ich kobieta zbytnio nie interesowała, ani nie mają o niej wiele pojęcia. Ta ironiczna rozbieżność uzdolnień jest może przyczyną, że kobiety są, naogół, tak mało zadowolone z mężczyzn.
Ale wszak musi się zdarzyć, od czasu do czasu, iż przymioty ciała, duszy i serca skojarzą się w osobie jednego człowieka? Zapewne; ale ten rzadki feniks gotów mieć może to dziwactwo, iż będzie widział więcej szczęścia w ramionach jednej kobiety którą kocha, niż w trudach upędzania się za stoma innemi, których nie kocha: i to zatem nie byłby Don Juan! Don Juan tedy, klasyczny Don Juan, ta postać niemal mityczna, musi stanowić skojarzenie osobliwych warunków. Obok elementarnych przymiotów bujnego kochanka, jest w nim coś z artysty, a coś ze sportsmena. Mówi o kobiecie jak poeta, a poluje na nią jak na dzika; z kaprysem fantasty łączy pedantyzm zbieracza! z ciekawością amatora, oschłość zawodowca. Zadaje sobie nieskończenie wiele trudu, aby kobietę zdobyć, ale nie korzysta z tej zdobyczy; nie ma czasu poić się wonią kwiatu, który rozwinął z pączka: trzeba mu iść dalej, wciąż dalej! W rezultacie, kosztuje może z kobiety tylko tego, co w niej najbanalniejsze i najmniej osobiste; przechodząc, sieje ziarno miłości, które zbierać będą inni, mniej świetni, ale mniej spieszący się od niego. Jest instytucją użyteczności publicznej. I dla tego słuszną jest owa tkliwość kobiet, jaka towarzyszy mu aż do schyłku życia: powinnyby się wszystkie znaleźć na jego pogrzebie, niosąc wieńce z napisami: Niestrudzonemu... Zasłużonemu... Drugie tyle wieńców powinienby otrzymać od swoich następców w sercu tych kobiet.
Porównałem Don Juana do wielkiego artysty; ale czyż nie możnaby go porównać także do wielkiego wodza, polityka, do wielkiego inżyniera? I tu ujawnia się pewien tragizm tej postaci; jej specyficzny rys, na który nikt, zdaje mi się, dotąd nie zwrócił uwagi. Wszędzie gdzie czyn wznosi się na wyżyny genjuszu, staje się już sprawą ducha, który tworzy śmiałe plany, obmyśla je, ożywia swym wewnętrznym ogniem, sama zaś materjalna realizacja szczegółów zdana jest pomocniczym rękom. Napoleon sam nie nabijał armat, genjalny inżynier sam nie obciosuje kamieni, wielki dyplomata nie kopjuje aktów.
Otóż on, Don Juan, musi robić wszystko osobiście: jakże to ścieśnia sferę jego działań! Cała ekonomja talentu, genjuszu, polega wszak na tem, aby go zużyć do tego co potrafi tylko on sam, a zwolnić od reszty, gdy tymczasem każdy podbój Don Juana zaczyna się od wysokiego artyzmu, a kończy na tem co, w rezultacie, mógłby robić każdy!
Gdybyż tylko to! Ale oto spójrzmy dalej: sędziwy wódz może odnosić zwycięstwa na polu bitwy, mimo że ręka jego nie udźwignęłaby miecza: wielki uczony patrzy jak dzieło jego prowadzą dalej uczniowie. Sztuki Don Juana przekazać się nie da; tragiczną zaś igraszką losu, im bardziej rośnie jego kapitał wiedzy, doświadczenia, artyzmu, subtelności, tem bardziej wątleje siła ich realizacji; i przychodzi moment, w którym ten wielki człowiek może sobie powiedzieć już za życia: Qualis artifex pereo!

1925.
MIŁOŚĆ I PRZYJAŹŃ.

Mimo że od kilku lat pełnię funkcję recenzenta teatralnego, czuję się w teatrze bardziej widzem, niż krytykiem. Teatr jest wciąż dla mnie tą latarnią magiczną, która rzuca na ekran projekcje ludzkiej duszy, ludzkiej doli: i wyznaję, iż te obrazy interesują mnie więcej, niż system samej latarki, jej mechanizm... Zawsze wychodzę z teatru zamyślony nad życiem, rzadziej nad teatrem.
Grano na jednej z naszych scen sztukę (Pan swego serca), której treścią jest konflikt między miłością a przyjaźnią. Przyjaźń! to słowo, które raz po raz pada tam ze sceny, zabrzmiało mi jakoś fałszywie; i, kiedy rzuciłem tem słowem o biurko, niby sztuką monety dla spróbowania dźwięku, wydało dźwięk pusty.
Przyjaźń jest, można powiedzieć, uczuciem szczątkowem. Bywają takie szczątkowe pozostałości, jak w organizmach, tak w uczuciach. Ojciec chrzestny, to był wszak niegdyś ważny tytuł, połączony z realnemi zobowiązaniami; słowa: stryj, wuj, ileż straciły ze swego sensu, odkąd sukcesja przestała być główną podstawą dobrobytu. Najdalsze powinowactwa miały swoje nazwy i swoje znaczenie, którego dziś nie odzyskują nawet w epoce strucli świątecznych.
Podobnej dewaluacji uległo słowo i pojęcie przyjaciel. Od niepamiętnych czasów odgrywał on w ustroju społecznym ogromną rolę. Był to człowiek, na którym budowało się w każdej potrzebie, oczywiście z prawem wzajemności. Jemu zawierzało się ważne depozyty, jemu oddawało się pod opiekę żonę, wyjeżdżając w niebezpieczną podróż: on starał się o pieniądze na wykup, kiedy się człowiek dostał do niewoli. Jego dom, jego szabla, sakiewka, to były rzeczy, na które się liczyło niezawodnie; toteż jak ważną rzeczą był wybór przyjaciela, jak się hodowało dobrą przyjaźń! Ileż traktatów napisali w tym przedmiocie dawni moraliści!
Później zmieniło się to znacznie. Rozproszkowanie, a zarazem postępujące zorganizowanie społeczeństwa, tak jak zjadło rodzinę, tak samo zjadło poniekąd i przyjaźń w tem antycznem pojęciu. Uczyniło ją mniej nieodzowną. Poszczególne funkcje przyjaźni zostały zautomatyzowane, objęły je instytucje. Depozyt chowa się w safie, ważny list przesyła się pocztą za recepisem, do odebrania przesyłki służy dowód osobisty, a nie pierścień. Pozatem rolę przyjaźni objęła luźna kamaraderja zawodowa lub towarzyska, oraz to tak nieokreślone, a tak wiele mówiące słowo: „stosunki”. Słowo przyjaciel stało się czemś wstydliwem, może przez nawpół świadome poczucie kontrastu między pierwotnem znaczeniem tego słowa, a jego dzisiejszą treścią. „Mój przyjacielu” stało się zwrotem lekceważąco obojętnym, niemal tak, jak: „mój człowieku”. Tak-to dewaluują się słowa, uczucia...
Gdy tak z jednej strony słowo i pojęcie przyjaźni traci na treści, z drugiej strony barwi się ono dla sceptycznej i niestrudzenie dociekającej nowoczesnej analizy nowemi odcieniami. Mężczyzna, kobieta, miłość, płeć, jakże rozszerzyły się te pojęcia dla nas, którzyśmy przeszli Weiningera, Freuda, Gide‘a, Prousta... Niemal już ścisłym pewnikiem psychologicznym jest fakt, że zróżniczkowanie płciowe duszy nie koniecznie idzie równym krokiem ze zróżniczkowaniem organów ciała. Nie posuwając się aż do chorobliwego węszenia w każdej męskiej sympatji zbrodniczych symptomów, inaczej wszakże już patrzymy na te sprawy. Rozkładamy rzeczy proste, kojarzymy rzeczy napozór odległe. Dawne formułki nie wystarczają nam, słowa zwietrzały, stężałe pojęcia rozlały się w kapryśną falę stanów duszy. Pod skorupą naszej ubogiej świadomości tętni rytm podświadomej tajemnicy. Cała niemal psychologja przebudowuje się od podstaw.
I dlatego, mimo iż Raynal w swoim „dramacie przyjaźni” nie daje temu uczuciu innego znaczenia niż banalne i utarte, mimowoli czytamy tam między wierszami inny nienapisany dramat. Wówczas dopiero utwór ten nabiera kolorów życia. Ze sfery dialektyki obowiązków, dramat ten przenosi się w sferę tajemnic płci, w owe graniczne strefy mętnych i nieświadomych siebie uczuć.
Czy on jest tak bardzo panem swego serca, ten Henryk, urodziwy mężczyzna, budzący żywe sympatje w kobietach i drażniący je swoją obcością, sam zaś skupiający wszystkie siły swego serca w przyjaźni męskiej? Ta jego przyjaźń do Jana nie ma żadnych motywów, któreby ją tłumaczyły socjalnie: jest to przyjaźń, oparta na samorodnym pociągu, pełna owej delikatnej czujności, tkliwości, jakie znamionują miłość. Ma kochankę; chciałby ją kochać, ale nie umie... I pierwszą kobietą, dla której zbudzi się czucie tego wyfraczonego sfinksa, będzie ta, którą pokocha jego przyjaciel, o której mówił mu przed chwilą z płomiennym zapałem. Czemu ona właśnie? Czemu pod jej spojrzeniem drgnęło serce Henryka? Może w nieświadomem marzeniu usta jego spotykają na jej ustach gorące wargi przyjaciela... I rozegra się pojedynek między rodzącą się miłością a wierną mimo tej niewierności przyjaźnią; i przyjaźń zwycięży. Henryk widział przyjaciela w rozpaczy: pojmuje, że przyczyną odmiany, która przywiodła jego Jana do tego stanu, jest nagła, nieodparta miłość tej kobiety do niego, Henryka. Co począć? zdradzić przyjaźń, czy uciec, czy ostrzec przyjaciela? Żadne z tych zbyt męskich rozwiązań nie przyjdzie na myśl Henrykowi: on pójdzie po linji zgodnej z jego dwoistą naturą, z nieświadomie erotycznem podłożem tej przyjaźni... Staje się stręczycielem tej, którą sam kocha; w tak wzruszających słowach maluje jej miłość i cierpienie przyjaciela, z takim żarem namiętności sili się ją pchnąć w jego ramiona, aż i ją zarazi swoją frenezją poświęcenia: ona, „normalna” kobieta, ulega fascynacji tego kompleksu i godzi się zamknąć niejako ów niezdrowy trójkąt. A kiedy wkońcu zbyt naprężona sytuacja pęka, kiedy kobieta buntuje się przeciw narzuconej roli i biegnie po linji prostego swego instynktu w ramiona Henryka, Jan zaś w ich oczach strzałem z rewolweru odbiera sobie życie, Henryk namiętnym ruchem rzuca się na jego ciało, z krzykiem: „Ja ciebie nie zdradziłem”. Biedny „pan swego serca”! może dopiero w tej chwili zrozumiał to swoje serce, którego tak mało był panem!
Cały ten dramat psychicznego „obojnactwa” napisany jest mimowoli, bezwiednie. I to właśnie jest najciekawsze, że młody autor, przeciwnie, ma swego bohatera za pełnego mężczyznę, ba, za wcielenie męskości, za człowieka ze stali. Wierzy poprostu w przyjaźń. Tego rodzaju nieporozumienia, takie samoistne życie postaci, splot ich istotnych pobudek, niezależny od woli i wiedzy autora, to jedno z bardzo znamiennych i nierzadkich zjawisk w literaturze. We wspomnieniu świeżo poświęconem pamięci Conrada, francuski pisarz Lenormad (autor granej u nas sztuki Samum i paru „freudowskich” dramatów), przytacza swoją z nim rozmowę, w której zagadnął pisarza, czy szaleństwo Almayera w głośnej jego powieści pod takimże tytułem nie ma źródła w nieświadomej jego miłości do córki, miłości kazirodczej w swojej istocie, a przyczajonej poza miłością ojcowską? Conrad zaprzeczył żywo; kiedy jednak Lenormand punkt po punkcie zaczął analizować utwór i wydobywać przekonywujące momenty, Conrad zamilkł, widocznie zakłopotany, poczem odwrócił rozmowę.
Intencje sztuki Raynala są tedy inne niż to, cośmy poza niemi wyczytali. I rzecz dziwna: właśnie dla tego, że to wszystko pojmowane jest w niewinności ducha, sprawia na nas wrażenie cokolwiek nieprzyzwoite. Przyczynia się do tego i obsada. Kiedy kruczowłosy efeb pan Leszczyński tuli w swych kształtnych ramionach jasnowłosego efeba pana Węgierkę, wyznaję, iż doznawałem uczucia dziwnego zażenowania. Być może, iż gdyby ten utwór był dziełem śmiałej analizy, zapuszczającej się w obce dotąd teatrowi tajniki ludzkiej duszy, gdyby świadomie ważył się na ujęcie tych stref granicznych płci i uczuć, wówczas może intencja artysty i myśliciela oczyściłaby go siłą swej powagi z tych drażliwości, które tu rodzi mimowoli rezonująca czułostkowość.
Czy strefy te staną się kiedy dostępne dla teatru? Wątpię. W teatrze, gdzie zbiorowa dusza stwarza normalną „przeciętną”, gdzie wstydliwość tej zbiorowej duszy jest czulsza, drażliwsza niż wstydliwość pojedyńczego widza, zostaniemy prawdopodobnie raczej przy zdecydowanie rozgraniczonych M i W, że posłużę się terminologją Weiningera. Subtelniejsza i ściślejsza analiza tych tak zajmujących pasów granicznych zostanie raczej dziedziną powieści.
Tyle jest pewne, że badanie duszy ludzkiej wchodzi w nową fazę. Nowe kompleksy pojęć wciskają się, jak widzimy, w powieść, na scenę, nawet bez wiedzy autora. Tam, gdzie wszystko zdawało się już dobrze znane, wszystko staje się znów nowe, ciemne; tajemnica odzyskuje swoje władztwo nad człowiekiem. Cóż za szczęśliwa „konjunktura” dla poezji, dla literatury!

1925.
TEATR CZYSTY I NIECZYSTY.

Istnieje spory odłam teatru, który możnaby nazwać teatrem miłości. Wielu lekceważy ten teatr, przeciwstawiając mu powagę wielkiego teatru, który — powiadają — urodził się z misterjów. Ale możnaby mniemać, że i tamten urodził się z misterjów: ze starożytnych misterjów Afrodyty. Tem samem ma widoki, że będzie istniał wiecznie.
Cała rzecz w tem, że teatr ów przybrał w naszej epoce pewien specjalny charakter. Stał się przeważnie teatrem wiarołomstwa. I to jest, dla ludzi biorących serjo nawet teatr, przykre; przykrą im jest ta atmosfera kłamstwa, poniżenia, igrania z ładem społecznym, ta obraza pewnej schludności moralnej i fizycznej. Śmiech czy wzruszenie zostawiają tu osad niesmaku.
Faktem jest, że, ilekroć ktoś napisze sztukę, posiadającą wiecznotrwałe powaby teatru miłości, a czystą, t. j. nie obrażającą żadnego z tych poczuć, publiczność wita ją z uczuciem ulgi i radości.
Świeży przykład: Świt, dzień i noc Nicodemiego. Bardzo łatwo możnaby zmienić tę sztukę tak, że młoda panna byłaby mężatką, a obok, za kulisami, zamiast rodziców spałby leciwy mąż. I wówczas cały urok sztuki by prysnął. Ale znowuż wystarczyłoby wyprowadzić rodziców na scenę, a urok prysnąłby również. Autor stworzył tu sytuację niezmiernie zręczną: umiał jej dać pozory niebezpieczeństwa, zakazanego owocu, utkać z pajęczych nici zapory, przeszkody, których pokonywanie będzie zawsze treścią misterjów Wenery.
To, co Nicodemi uzyskał wyjątkową sytuacją, to osiągał teatr klasyczny — obowiązkowo skazany na czystość — konwencją sceniczną. Typowym przykładem może być Szkoła mężów Moliera. Zazdrośnik i zrzęda tyranizuje młodą kobietę, która rozwija cały genjusz zuchwalstwa, kłamstwa i obłudy, aby, mimo wszystkich przeszkód, znaleźć się z końcem sztuki w objęciach młodego wielbiciela. Zatem zdrada małżeńska? Uchowaj Boże! Sganarel jest tylko opiekunem Izabeli, jej przyszłym mężem z woli testamentu ojca; podstępy, jakich ona i jej luby używają aby wywieść w pole tyrana, mają na celu godziwe intencje: małżeństwo. Tak więc, sztukę można rozumieć podwójnie: w pierwszem rozumieniu, małżeńskiem, byłaby drastyczna, nawet brutalna; w drugiem, niewinna jak jagniątko. Bierzcie jak chcecie, zdaje się mówić autor.
Ta konwencja czystości teatru trwa długo, w rozbieżności zresztą z czystością obyczajów. Wyuzdana Regencja wydała najniewinniejszy teatr: Marivaux. I to jest dość zrozumiałe. W epoce, gdy nasycenie zmysłów było tak łatwe, iż pragnienie zaledwie miało czas się narodzić, lubiano bodaj na scenie rozkoszować się owemi powolnemi i delikatnemi ścieżkami, jakiemi tam chodzi miłość.
Nie narusza tej konwencji tak rewolucyjny pozatem teatr Baumarchais‘go. Jego Rozyna w Cyruliku Sewilskim jest pupiłką Bartola, tak samo jak Izabela w Szkole mężów; dzięki temu może połączyć chytrości, powaby i wzruszenia kobiety z urokiem dziewiczości. A któraż kobieta nie pragnęłaby połączyć tych rzeczy?
Nie jestem natyle erudytą, aby ściśle oznaczyć etapy, któremi „kochanek”, w dzisiejszem znaczeniu słowa (dawniej było ono synonimem „zakochanego”) wkroczył zwycięsko do nowoczesnego teatru. Tyle wiem, że tak niewinny dziś Świecznik Musseta cofnięto w swoim czasie ze sceny, i że autor musiał zmienić w nim zakończenie, będące tryumfem nieletniego kochanka. Zauważę tu, iż Musset, wiedziony instynktem poety, kazał młodemu Fortuniowi kupić swoje szczęście niebezpieczeństwem życia. I długi czas teatr starał się opromienić wiarołomstwo aureolą niebezpieczeństwa (pojedynek, głoszone prawo męża do zabicia występnych, etc.) aż wreszcie, w miarę rosnącego mieszczańskiego pacyfizmu, konwencja ta zwietrzała.
Sądzę, iż kochanek rozgościł się na scenie na dobre pod wpływem owego realizmu, który kazał szukać w literaturze wiernego obrazu życia. Z chwilą w ten sposób spojrzano na teatr, musiano dojrzeć, iż (zwłaszcza we Francji, gdzie wychowanie dawało pannom bardzo mało samodzielności, a małżeństwo było przeważnie kombinacją rodzinno-majątkową) kapłanką miłości jest nie panna, ale ta, której miłość, kradziona, tajemnicza, wolna (rzekomo) od obcych elementów, zawiera wszystkie pokusy, wszystkie uroki, — miłość mężatki. W ten sposób powstał ów nowoczesny teatr miłości, który moralista nazwałby teatrem cudzołóstwa.
Teatr ten w pierwszej fazie musiał działać upajająco. Dawał namiętności akcenty bezpośrednie, nie symboliczne, nie wymagające transpozycji. Stworzył poezję „upadku”; pozwolił przeciętnym miłostkom przybierać wielkie pozy i mizdrzyć się w zwierciedle sceny.
Lekka komedja, krotochwila, skorzystała z tej zdobyczy, pokazując w ciągłych warjantach, już bez osłonek konwencji, ów klasyczny „trójkąt”: mąż, żona, kochanek. Zaznaczamy, iż we Francji, ojczyźnie tego teatru, nadal biorą go raczej konwencjonalnie. Że wieczny Sganarel z opiekuna stał się mężem, to w gruncie, zmiana jedynie formalna.
Tak było do ostatniej pory; ale oto jesteśmy świadkami pewnych ciekawych symptomów. Wszyscy znają komedję Verneuil‘a, graną u nas pod tytułem Musisz być moją. Mamy tu ów trójkąt, jakby z podręcznika geometrji. Młody człowiek zabiega się przez trzy akty o względy mężatki i zdobywa je w końcu sztuki ku powszechnemu zadowoleniu. Otóż sztukę tę, zapewne w odpowiedniej modyfikacji, grają we Włoszech pod tytułem: „Signora, io voglio vi sposare — Pani, ja chcę się z panią ożenić”...
Małe przesunięcie: On pragnie Jej, ale jako żony. Drobne słówko, a ratuje moralność i czystość utworu. Mamy tu zatem zwrot do konwencji pod inną postacią. Bo oto wyłoniło się zjawisko społeczne, które wprowadza nowy układ elementów, zarówno w życie jak i na scenę. Zjawiskiem tem — rozwód.
W porze, gdy rodzi się „burżuazyjny” teatr miłości, rozwód prawie nie istniał; był niedostępny, wyjątkowy. To wytwarzało dla dwojga osób, które się kochały, konieczność oszukiwania: nikt nie kwestjonował miłości, która nie łamała tej zapory. Dziś, rozwód jest rzeczą dość potoczną, tem samem kobieta zamężna jest dziś poniekąd zawsze osobą na wydaniu: niema dawnej zasadniczej różnicy między panną a mężatką. Mężczyzna może się do niej zbliżyć w „uczciwych zamiarach”. Przykład: znana komedyjka Saszy Guitry Zdobycie twierdzy. Rozkochany mężczyzna od pierwszej chwili oświadcza mężatce: „Nie chcę cię mieć kochanką, chcę cię mieć żoną”. I oto, okrężną drogą, mamy powrót do teatru czystego. Zyskaliśmy nową konwencję; można ją brać dosłownie lub nie, tak samo jak owo małżeństwo Walerego z Izabelą w Szkole mężów. I zalety tej nowej konwencji są widoczne; o ileż sympatyczniejszą i bogatszą w efekty, nawet w „pieprzyki”, staje się ta sztuka niż gdyby poprostu i banalnie kochankowie oszukali męża!
Drugi rys teatru ostatniej doby, to zmiana stanowiska panny. Wedle wczorajszej jeszcze obyczajowości, panna to był dom, rodzice, posag, małżeństwo, wyprawa etc. Jakoż, odkąd teatr poniechał dawnych konwencyj, a nastroił scenę na ton prawdy życia, panna niezbyt nadawała się na heroinę teatru miłości. Zwłaszcza w komedji. Miłość panny, posunięta poza granice platonizmu, musiała wydać dramat. Dodajmy, iż, o ile mężatki mogły sobie pozwalać na szerokie licencje, najmniejszy błąd panny był na scenie natychmiast pobłogosławiony owocem ze wszystkiemi jego katastrofami. Typowym przykładem teatru tej „wczorajszej” panny jest Szczęście Frania, tak odległe już obyczajowo, mimo że pisane tak niedawno.
Cóż za przepaść dzieli te pojęcia od naszych czasów, z ich falangą młodych panien samodzielnych, swobodnych, śmiało patrzących w życie i nie tak trusiowato bezbronnych! Oto nowe heroiny teatru, wpadające na scenę już bez dawnej mamy lub ciotki w czarnej mantylce, ale wesoło, szumnie, wprost z biura, dancingu lub schadzki. I jeżeli kiedy, to tu Fredro mógłby powiedzieć słowami Radosta: „Panna nie panna, któż wgląda tak ściśle...” Bo nie chodzi tu o pannę, ale o „nową postać sceniczną w poszukiwaniu autora”: o kobietę, która może rozwinąć całą pełnię kobiecości, a nie musi, jak we „wczorajszym” teatrze, być niewierną żoną.
Znamiennym wyrazem tego nowego układu stosunków wydaje mi się niedawno grana Zabawa w miłość Kiedrzyńskiego. Komedja ta jest dobrze uchwyconym odwetem scenicznym panny nad mężatką, która tak długo górowała nad nią pełnią życia, a obecnie, w porównaniu do niej, jakże wydaje się spętana! I jak zdepoetyzowana, co więcej! Mężatka, żona niekochanego a bogatego męża, a zerkająca ku przystojnemu chłopcu, dawniej była klasycznym materjałem na szlachetną „niezrozumianą” kobietę: jakże inaczej to wygląda w tem nowem oświetleniu! Nie zdradzi męża, — jest nudna; zdradzi — jest płaska. Panna natomiast — nowoczesna panna — może mieć wdzięk i być interesująca. I w tej sztuce, gdzie występują dwie panny i jedna mężatka — dodajmy młoda i piękna — obie tamte mają dość ładne role; mężatka, ta tak niedawno jedyna możliwa heroina Teatru miłości, jest postacią komiczną. Bez mała, jako objaw, przypomina mi to odwet plebejusza nad arystokratą w Weselu Figara.
Tak więc, równocześnie z wyraźną tęsknotą za oczyszczeniem teatru, mamy obecnie nowe elementy, które mogą je sprowadzić. Panna strzeżona przez mamę, mężatka strzeżona przez cnotę i obowiązek, były niezajmujące; ale współczesna kobieta, bez względu na jej stan cywilny, przeciwstawiająca mężczyźnie swoją wolę, swoje jasne spojrzenie na świat, szczerość swego instynktu, swój kaprys wreszcie, jest nową bohaterką, która może ocalić teatr zarówno od mdłości, jak od brudu. I kto wie, może niedaleką jest epoka, gdy wiarołomstwo na scenie stanie się taką samą nieprzyzwoitością, jaką było za czasu Moliera?

1923.
O LITERATURZE NIEMORALNEJ

Kiedy przed kilkunastu laty wydrukowałem tomik wierszy, jedno z „poważnych” pism galicyjskich pisało o nim w te słowa:

„Literatura nasza zaczyna się coraz bardziej zanieczyszczać utworami tak wstrętnemi, że wypadnie osobny dział w niej otworzyć p. t. „Utworów kloacznych”. Z lekkiej ręki p. Żeromskiego namnożyła się już plejada pisarzy etc...
„...do niedawna wyrazów tych nie widziało się drukowanych chyba w słownikach. We Francji — jeżeli się nie mylimy — pierwszy Wiktor Hugo pozwolił sobie na ich wprowadzenie do swoich powieści; w Polsce pierwszy Wyspiański. Ludziom brudnym, mającym dusze gminne a serca zdeprawowane, ogromnie się to podobało”, etc. etc.

Artykuł ten, w którym ja, wówczas „pentak” literatury, miałem zaszczyt znaleźć się na ławie oskarżonych z dwoma naszymi największymi pisarzami, dowodzi:
że, jak to miałem sposobność zauważyć, jednym z zasadniczych atrybutów wszelkiej żywotnej literatury jest obrażać poczucia moralne swoich współobywateli;
że w akta procesu o niemoralność zawsze musi się zaplątać jakiś szelma Francuz; tym razem (nie wiem czy zupełnie trafnie) Wiktor Hugo...
Bo przyczyny nieporozumień o moralność między nami a Francją tkwią bardzo głęboko; trzeba ich szukać w zasadniczo różnej koncepcji tych dwóch literatur. Literatura polska, dla wielu przyczyn o których za długoby mówić, miała zawsze ton wychowawczy, nauczycielski i pod tym kątem przyuczyła nas odnosić się do zjawisk. Dominujący natomiast ton literatury francuskiej jest inny; jest nim żądza poznania, ciekawość zgłębienia własnej istoty — człowieka — rozważanie rzeczy samej w sobie. Tam gdzie Polak moralizuje a priori, Francuz ogląda ze wszystkich stron, docieka, rozważa, potrząsa sceptycznie głową...
Swojego czasu uderzył mnie pewien przykład, o tyle ciekawy iż zaczerpnięty z jednej epoki i z bardzo pokrewnego środowiska: mianowicie uwagi o pijaństwie dwóch szlachciców bawiących się piórem, Reja i Montaigne‘a. Rej potępia pijaństwo bezwzględnie, po kaznodziejsku; Montaigne zważa je pod rozmaitym kątem, u rozmaitych narodów, w jego dodatnich i ujemnych stronach, oceniając je zresztą pobłażliwie, z tą uwagą że sam mu nie hołduje. Otóż jestem pewien, iż, wypaliwszy swój morał, dobry pan Rej urżnął się z bracią szlachtą aż mu się ze łba kurzyło i wytrzeźwiał aż na trzeci dzień; Montaigne zaś, że był delikatnego zdrowia i wybredny w towarzystwie, skończywszy dyktować swój rozdział, położył się do łóżka i czytał Plutarcha. A zaś nasz historyk literatury, zestawiwszy te dwa ustępy, wyciągnie z nich bardzo poważne wnioski o najoczywistszej wyższości moralnej Polaka nad Francuzem w odniesieniu do kwestji pijaństwa.
Z jednej strony tedy morał, z drugiej ciekawość poznania, bezinteresowne szukanie prawdy i szczerość w jej wyrazie. Otóż uczono mnie w szkole, iż dążenie do poznania siebie jest najpotężniejszym elementem moralnym. „Cnota to wiedza” Sokratesowe, „Znaj siebie samego”, ów podstawowy aksjomat starożytnej wyroczni, czyż nie tę właśnie prawdę mają na myśli? Czyż nie ten cel ma rachunek sumienia i konfesjonał, który dla naszych przodków był jedynem seminarjum autopsychologji? To bezwzględne obnażenie swej istoty aż do najbardziej utajonych drgnień myśli; to kontrolowanie pobudek każdego czynu, wyłapywanie ułomnej natury ludzkiej na każdem oszustwie i każdem omamieniu, to wszystko Polak uprawia chyba tylko przy konfesjonale, bo w życiu obełguje się bez opamiętania. A to właśnie jest treścią całej prawie literatury francuskiej, mimo iż rodzi się naogół z innych źródeł; nie ze skruchy, ale z ciekawości poznania. Stąd wynikają owe nieoczekiwane związki i powinowactwa, na tle tego powszechnego rachunku sumienia, który, tragicznie czy wesoło, w farsie czy w filozoficznem dziele, odbywa się ciągle. Myśli Pascala, ta najżarliwsza księga chrześcijanina, są w połowie transkrypcją z owego arcysceptyka Montaigne‘a, inaczej tylko naświetloną uczuciowo. Skojarzyła ich bezwzględna szczerość wejrzenia w siebie. Rousseau, który umoralnił i odnowił całą epokę, napisał swą plugawą i bezwstydną Spowiedź jedynie dlatego, że wziął sobie za godło absolutną szczerość. Czy mogą być dwa bardziej przeciwne krańce niż Chateaubriand i Rabelais? Jeden podniosły i czysty w słowach odnowiciel chrześcijaństwa we Francji, drugi plugawy i świętokradczy mnich, najbezwstydniejsze pióro jakie istniało. I oto Chateaubriand mówi o nim tym tonem, jakim się mówi o swoim wielkim przodku: „Rabelais jest ojcem literatury francuskiej”. To wszystko, to są związki dla nas, ludzi „moralnych”, dosyć niepojęte, a jednak trzeba je rozumieć koniecznie, jeżeli się chce mieć prawdziwy sąd o literaturze francuskiej, tak samo jak trzeba rozumieć związki między fizyką Kartezjusza a pornografją Crebillona.
Mimo to, wyznaję sam, iż, kiedy oglądam jakąś „ostrzejszą” sztukę na naszym, polskim gruncie, bywam nieco zażenowany. Dlatego, że czuję, iż naokoło mnie publiczność bierze ją inaczej. A to znów dlatego, iż dany utwór literacki zjawia się u nas jakby wyrwany z całości, brak nam ogniw ewolucji, brak bliskiego współżycia z dawniejszemi koncepcjami, których on jest warjantem.
Wyobraźmy sobie literaturę jako salon (i wyrosła ona w znacznej mierze we Francji z takiego salonu), gdzie bardzo inteligentni ludzie dyskutują o sekretach duszy ludzkiej. Że ta dyskusja trwa już parę wieków, niełatwo w niej powiedzieć coś nowego; trzeba zainteresować jakiemś niezwykłem, śmiałem oświetleniem. W takiej rozmowie, gdy chodzi o uzmysłowienie pewnych prawd, nie zgorszy ani przerazi jaskrawy przykład; wszyscy przyzwyczajeni są do takiej gimnastyki myśli. Ta lub owa skłonność ukryta w zaułkach ludzkiego serca ukaże się wyolbrzymiona, potworna; to znów uproszczona do jakiejś linji monstrualnego szematu lub karykatury.
Takim monstrualnym choć doskonale logicznym komentarzem jest np. Rogacz wspaniały Cromelyncka; komentarzem do dyskusji, ciągnącej się przez kilka wieków. Dwa zwłaszcza momenty z literatury francuskiej przywodzi mi na pamięć ta sztuka. Jeden to ów słynny V-ty akt Szkoły żon Moliera, gdy Arnolf, wyczerpany męką bezsilnej zazdrości, strwoniwszy cały arsenał środków ochronnych, ryglów, morałów, strachów, gróźb i próśb, powiada swej Agnusi dość wyraźnie: „Pozwolę ci na wszystko, na wszystkich... byle nie z nim, byle nie z tym, którego kochasz“... W tej scenie, która ściągnęła na autora gromy oburzeń, a którą dziś dzieci czytają w szkole komentowaną przez profesora, w tej scenie tkwi już w Arnolfie coś z potwornego Brunona z ostatniego aktu Crommelyncka. Tylko że Molier w nieubłaganej logice zwykł był iść tylko tak daleko, jak daleko mógł iść pozostając żywem życiem a nie teorematem; równocześnie jednak oświetlał nam w jednym błysku najdalsze perspektywy namiętności. Raz po raz są w Molierze te błyski, z których mogłaby powstać nowa komedja — lub dramat.
Drugi utwór, który rzuca mi swój refleks na Brunona, to Spowiedź dziecięcia wieku Musseta. Oktaw (czyli sam Musset) kochał namiętnie kobietę, która była wcieleniem kłamstwa; później spotkał i pokochał inną (zabawne jest, iż za model dla obu kobiet posłużyła mu w istocie jedna i ta sama!), która była wcieleniem czystości i prawdy; ale w drobnej rzeczy, dla żartu, skłamała mu coś niewinnie. W tym jednym błysku (jak w Brunonie nawet bez tej przyczyny) lęgnie się w nim niewiara, niewiara zupełna; tragedja świadomości, iż jeden człowiek nic nie wie w gruncie o sercu drugiego. Oktaw szaleje; dręczy swoją anielską Brygidę bez miłosierdzia; gdyby poeta popuścił sobie wodze, mogłyby się łatwo rozgrywać w tej wiosce okrutne eksperymenty Brunona. Pcha kochankę w objęcia drugiego mężczyzny, karmi i tuczy swą zazdrość wszystkiemi mękami, aż wreszcie zabija miłość Brygidy. Jak wczorajsza Stella, Brygida odchodzi z tym drugim, który (o szczęście!) „pozwoli jej być wierną”.
To tylko mały przykład, w jaki sposób najśmielsze nowatorstwo i najzuchwalsza niemoralność znajduje we Francji „żyro” w klasykach, którzy siali zgorszenie przed wiekiem, dziś zaś są oficjalną lekturą szkolną. I dlatego powiem śmiało: dla szczerości, dla ludzkości naszej kultury literackiej, brak nam jest niemoralnych klasyków. Słyszę, iż ministerjum oświaty stara się temu zaradzić. Znakomity krytyk, p. L., opowiadał mi, iż znajoma młoda panienka prosiła go o pożyczenie Don Juana Byrona. Kiedy się zawahał czy może jej dać tę książkę, dziewczynka objaśniła, że musi ją mieć, gdyż jestto obowiązkowa lektura w szkole. Nie mając córki, nie mam zdania o tej metodzie, ale sądzę, że wolałbym ją od owej niedawnej jeszcze szkoły z Kazaniami Skargi na ławce a Kultem ciała pod ławką.

1923.
ZAZDROŚĆ I JEJ PARADOKSY.

Sztuka grana świeżo w Teatrze Małym (Rogacz wspaniały) napełniła całą literacką Warszawę dyskusjami bez końca na temat zazdrości we wszelkich jej odcieniach, w związku z potwornem „szaleństwem” Brunona. Może tedy zainteresują czytelnika te bardzo szkicowe uwagi na ów wiekuisty temat.
Aberacja Brunona nie jest szaleństwem (chyba o tyle, o ile jest niem każda monomanja uczucia); jest poprostu logicznie wykreśloną linją, której w życiu dostrzega się jedynie fragmenty. Niemniej z fragmentów tych możnaby ową linję odtworzyć w całej czystości, jak to uczynił poeta. Jeżeli czem grzeszy jego sztuka, to nadmiarem czystej logiki.
Przyczyną paradoksów męskiej zazdrości jest to, iż:
w uczucie to wchodzi element serca, i miłości własnej czy próżności, i „prawa własności”; element zmysłów i element duszy;
otóż, elementy te kojarzą się najrozmaiciej, grą swoją, nieraz pełną sprzeczności, wytwarzając cały bezlik kombinacji, tam gdzie szablon myślenia nawykł widzieć rzeczy prosto.
W elementach tych nie orjentuje się nieraz sam „pacjent”, cóż dopiero świat, który widzi jedynie zewnętrzne formuły, tam gdzie pacjent czuje najdotkliwszą treść.
Do zamętu przyczyniają się i rozmaite wzory literackie, datujące z odmiennych epok i nieściśle wyrażające duszę dzisiejszego człowieka.
Rzucę na przykład kilka takich paradoksów.
Pierwszy najbanalniejszy:
Przenieśmy się na chwilę w świat apaszów i dziewcząt publicznych. Kochanek, który bez cienia zazdrości patrzy jak jego ukochana obdziela swem ciałem wszystkich, może ją pchnąć nożem o niewinny kwiatek, który komuś ofiaruje. Co więcej, zazdrość jego może się obudzić z powodu tego jednego, któremu ta dziewczyna się opiera, którego wzbrania się przypuścić do zwykłej płatnej kolejki, bo to znaczy, że tego mężczyznę wyróżnia, że dla niego objawia się w niej kobieca wstydliwość i kokieterja, że go kocha...
Inny paradoks:
Mężczyzna namiętnie i zazdrośnie kocha kobietę; w pewnej chwili uczuł, że w jej duszy włada obraz innego. Kobieta jest doń przywiązana, jest mu wierną i chce mu zostać wierną; ale w najtkliwszych chwilach on czuje, że jest nieobecna duszą, że (może nawpół świadomie) tęskni, pragnie... Pomiędzy nimi dwojgiem stoi idealny obraz drugiego.
Otóż, zupełnie logiczne jest, iż, z nadmiaru miłości i zazdrości, mężczyzna ten pchnie kobietę w ramiona tego drugiego, aby wprowadzić tępy fakt w miejsce uskrzydlonego pragnienia, aby zdewaluować rywala, z ideału ściągnąć go do rzeczywistości z jej nieuniknionem spłaszczeniem, rozczarowaniem, zużyciem; aby zdewaluować wreszcie kobietę i miłość, której, w nadmiarze jej wzruszeń, obaw i pragnień, nerwy jego nie były w stanie udźwignąć.
Jeszcze inny:
Mężczyzna kocha kobietę, która go zdradza z innym. Cierpi, ale nie umie się jej wyrzec. Jednego dnia spostrzega, że ta kobieta zdradza i jego rywala jeszcze z kimś innym. Czy ta nowa zdrada będzie pomnożeniem bólu? Nie, raczej przeciwnie; będzie w nim ulgą. Logicznie biorąc, ulga ta rosłaby przy każdym nowym kochanku; cierpienie zazdrości znajdowałoby się w stosunku odwrotnym do liczby zdrad.
Przypomina mi się tu powiedzenie pewnego męża, cytowane gdzieś w Balzaku. Kiedy mu otwierano oczy, że żona go z kimś zdradza, wzruszył ramionami i rzekł: „To czysto fizyczne”...
Nowy paradoks:
Kobieta, która ma wielu kochanków, a która potrafi powiedzieć przekonywująco mężczyźnie: „To są moje kaprysy, ale ty jesteś moją miłością”, i dowieść mu tego, mniej może zada mąk jego zazdrości, niż inna, która nigdy go nie zdradziła, ale w której oczach on czyta obce jemu myśli i pragnienia. W sferze logiki (t. zn. abstrahując od względów społecznych i miłości własnej) można przyjąć, że kobieta, która zaspokoi każdy swój kaprys, ale sercem, duszą, ciałem wreszcie, zostaje przy tym mężczyźnie, da mu uczucie pełniejszego posiadania, niż kobieta, którą, przy formalnej wierności, oddala wciąż odeń niepokój rozbujanej a niezaspokojonej wyobraźni.
Oto kilka paradoksów (możnaby ich snuć więcej), kilka przesłanek łatwo mogących się pomieścić w obłędnym sylogizmie Crommelyncka, który wiedzie do sprostytuowania ukochanej kobiety.
Szaleństwo, zapewne; ale czyż nie było szaleństwem dawne zamykanie jej pod kluczem i strażą aby sobie zapewnić jej miłość? Tamto był absurd zazdrości fizycznej; to absurd zazdrości duchowej; coś tak jak pewne średniowieczne sekty wiodły do czystości ducha przez ekscesy rozpusty. Utwór Crommelyncka, to próba stworzenia fizjologji czy patologji zazdrości serc współczesnych; albowiem zazdrość, od czasu jak klasyczne formuły utrwaliły jej objawy, odbyła znaczną ewolucję.
Zazdrość w dawnem pojęciu, to zazdrość fizyczna i męski punkt honoru. O resztę się nie troszczy. Wierności broni groźbą, ryglem, ba nawet osławioną „opaską czystości”, zamykaną na kłódkę (co sprawiało, że kochankiem niejednej kasztelanki zostawał skromny ślusarz). Kara za złamanie wiary — śmierć; jak za kradzież; rzecz brano z punktu widzenia posiadania, bez najmniejszej troski o rzecz posiadaną i jej psychologję. Wówczas zazdrość była straszna, nie była komiczna. Z czasem, przy tem samem pojmowaniu rzeczy, słabnie energja i możność egzekutywy, zostaje bezsilny gest, który staje się tem samem komiczny. Na tem polega komizm Molierowskich zazdrośników.
A teraz wyobraźmy sobie dzisiejszą miłość w jej najszlachetniejszej, najpełniejszej formie: miłość, dla której posiadanie ciała bez posiadania duszy, serca, pragnień kobiety staje się nie szczęściem lecz okrutnym bólem; za którą w ślad idąca zazdrość rozciąga się na te strefy. Weźmy duszę nowoczesnego człowieka wzbogaconą dwiema strunami nieznanemi naszym przodkom: zrozumienie i współczucie; nawyk patrzenie na rzeczy i od drugiej strony... Podczas gdy dawni ludzie byli obojętni na cudze cierpienie lub nawet paśli się niem z rozkoszą, dla człowieka nowoczesnego, uczucie że ktoś cierpi obok niego może być nie do zniesienia. Dawny staruch, zaślubiwszy młodą dziewczynę, myślał tylko o tem, jakby ją zamknąć i ustrzec; dzisiejszy mężczyzna nieraz nie może znieść myśli, że kobieta żyjąca obok niego może łaknąć innej miłości, tak jak nie zniósłby widoku głodnego dziecka... Taki zazdrośnik podejrzliwy jest, ale w nadsłuchiwaniu drgnień serca kobiety; szpieguje, ale jej myśli. Cierpi, więcej może, ale jakże inaczej!
Wszystko to przeobraziło uczucia zazdrości. Dusza ludzka nie mogłaby udźwignąć wszystkiego naraz; walka o bezwzględne posiadanie ciała i duszy kobiety zawiodłaby do szaleństwa, które oglądamy w Brunonie. To też, w miarę jak wzajemne posiadanie serc zastępuje u mężczyzny dawne branie miłości w pojęciu jednostronnego posiadania ciała, zazdrość fizyczna, materjalna, staje się potrosze przeżytkiem. Stępia się jej ostrze, przez instynkt samozachowawczy nowej ludzkości. Przestaje zwłaszcza być owym pomylonym „punktem honoru”. Milcząco, jakby wstydliwie, ale bardzo wyraźnie, życie układa się na innych podstawach.
Wogóle, kiedy spojrzeć na życie erotyczne społeczeństw bodaj w ostatnich kilkunastu latach, widzi się olbrzymie przemiany. Formułki, dogmaty niby wciąż te same; ale treść pod niemi jakże inna! Jesteśmy w fazie powszechnej ewolucji; w fazie stwarzania form życia nareszcie na modłę naszą a nie na modłę naszych pradziadów. Radykalna odmiana w zapatrywaniach na dziewictwo, na „przeszłość” kobiety, na przymus macierzyństwa, na „wolną miłość”, wogóle zupełna przebudowa stosunku dwojga istot. Nareszcie jakby ludzkość doszła do przekonania, że życie dość jest samo przez się trudne i skomplikowane i że niema potrzeby utrudniać go i komplikować z takim wysiłkiem jeszcze bardziej. Póki bić będą serca ludzkie, póty będą istniały ludzkie bóle, męki, pragnienia; ale z radością oglądamy świt dnia, w którym wszystkie te delikatne sprawy będzie regulował kodeks ludzki a nie „honorowy”.

1923.
PIJAŃSTWO TRZEŹWOŚCIĄ.
(Towarzyszom i towarzyszkom wieczoru z dnia 12 lipca 1919 poświęcam.)

Żyjemy w dniach tak gigantycznych przewrotów, jesteśmy tak stępiali na „sensacje” dziejowe, iż wypadki najbardziej doniosłe, takie, które, w innych okolicznościach, dostarczyłyby tematu do roztrząsań na całe miesiące, przechodzą niemal bez wrażenia. I tak, wśród radosnych okrzyków witających narodziny pokoju, nawpół przesłonięty wydarzeniami politycznemi, spełnił się fakt, doniosłością moralną przerastający wszystko to, co się stało w ostatnich pięciu latach. Czemże bowiem była ta wojna światowa? Jednym z olbrzymich kataklizmów jakie ludzkość tyle razy przechodziła; różniącym się od innych — dzięki nowoczesnej technice — ilościowo, ale nie jakościowo. Patrząc nań, to słońce, które oglądało ofenzywy Aleksandra Wielkiego, żywe tanki Hanibala, walki tryumwiratów o panowanie nad światem, pochód Tamerlana i Atylli, to sławne wreszcie „słońce z pod Austerlitz”, nie musiało być zbytnio wzruszone.
Ale to samo stare, sceptyczne słońce musiało się wzdrygnąć ze zdumienia, otrzymawszy, na własnym szczerozłotym drucie, wiadomość z Ziemi o niesłychanej uchwale, zapadłej świeżo w Ameryce północnej. Mam na myśli bill, znoszący, od dnia 3 lipca b. r., w zupełności produkcję i użytek napojów wyskokowych. Tego, odkąd to słońce przyświeca naszemu globowi, jeszcze nie było.
Pijam na codzień tylko wodę z poblizkiego źródła; mogę miesiące, lata całe żyć dosłownie bez kropli alkoholu; przemawiam tedy zupełnie bezinteresownie. Wyznaję jednak, iż, kiedy przeczytałem tę wiadomość i zważyłem jej możliwe konsekwencje, dreszcz mnie przeszedł. Miałem uczucie, że się stało coś przerażającego, coś np., jakgdyby, pod karą więzienia, wydano zakaz pisania wierszem, lub też grania na jakimkolwiek instrumencie. Wstrząsnęło mnie zimno za cały świat, i nie była mnie w stanie rozgrzać nawet ta pocieszająca wiadomość, dołączona życzliwie z Paryża przez p. Antoniego Beaupré, iż „pewne miasto amerykańskie, od czasu wprowadzenia w niem zakazu alkoholu, spożywa rocznie trzy miljony galionów lodów i, że wartość produkcji ice-creamów dochodzi w Ameryce 10 miljardów koron”...
W którymś z rozdziałów Pantagruela snuje Rabelais jedną ze swoich najgenialniejszych fantazyj na temat tego, czem byłby świat bez długów. Otóż, trzebaby chyba zapożyczyć pióra od starego mistrza, aby odmalować czem byłby świat bez alkoholu. To straszne!
Nieraz dumałem nad mitem Noego, i zawsze dochodziłem do wniosku, że nie może być przypadkowym zbiegiem okoliczności fakt, iż ten właśnie patrjarcha, w którego osobie ludzkość święci pojednanie z Bogiem, jest zarazem odkrywcą winnej latorośli. To Bóg, skarawszy okrutnie rodzaj ludzki, ulitował się nad nim, i szczęście, które, z winy swego upadku, człowiek na zawsze postradał, raczył mu wrócić bodaj w postaci złudy. Wejrzał Bóg, iż człowiek, raz skażony grzechem, niezdolny jest jasno patrzeć w twarz ni Jemu, ni sobie, ni reszcie stworzenia; że życie jego musi pozostać smutne i zbrodnicze, o ile, od czasu do czasu, nie zamgli sobie oczu marzeniem o tem czem był niegdyś; o ile, w soku winnej jagody, nie zdoła wyczarować odbicia tej tęczy, która zabłysła mu na niebie jako znak pojednania. Tak; to dar boski; a że człowiek tego boskiego daru nadużył, czyż to dziw?... czegóż-bo człowiek nie potrafił nadużyć!
Alkohol — czy też inny produkt upajający — aż do lipcowego billu Wilsona, towarzyszył wiernie ludzkości od pierwszych szczeblów cywilizacji, od samych jej zaczątków, zaledwie wyróżniających najniższy typ człowieka od najwyższego typu zwierzęcia. Nie śmiałbym formułować kwestji w ten sposób, iż użytek trunków upajających stanowi właśnie — obok użytku ognia — pierwszą cechę narodzin człowieczeństwa. Jednakże, alkohol jest surogatem lub też sprzymierzeńcem poezji, poezję zaś uważam za przyrodzoną postać duchowego życia człowieka. Myśl pozytywna, proza myśli, jest już skomplikowanym wytworem cywilizacji, jest wysiłkiem podjętym dla wyodrębnienia swego mizernego światka prywatnych interesów z wszechrytmu kosmosu. Ale raz po raz, rytm ten, tętniący potężną falą zarówno w eterze jak pod skorupą ziemi, ogarnia biednego zaprzańca, chwyta go za włosy i za gardło i każe się zanurzać, jednostkom w alkoholu, narodom w poezji: dźwięcznej poezji słowa, lub krwawej poezji czynu...
Nie wszystkim. Są ludzie, którzy „nie piją”. Tych nie znam i nie wiem jacy są. Mówię: nie znam; albowiem dusza człowieka który, zasadniczo, „nie pije”, jest dla duszy człowieka który „pija”, księgą zamkniętą na siedm pieczęci; i naodwrót. Pomiędzy pijącym Chińczykiem a pijącym Polakiem jest chyba mniejsze oddalenie, niż pomiędzy pijącym a nie pijącym Polakiem. Podział ten zresztą dotyczy tylko przeciętnej masy ludzi; istnieją bowiem szczęśliwe organizacje — bardzo dalekie od „trzeźwości” — które tętno swego pijaństwa czerpią z innych, o ileż szlachetniejszych substancyj. Byłem raz świadkiem, jak ktoś musił Stanisława Wyspiańskiego do kieliszka wódki, wówczas kiedy poeta, już podupadły na zdrowiu, przestał jej zupełnie używać. „Nie piję, odrzekł. — Dla fantazji!” zachęcał go natręt. Na to, Wyspiański odparł cicho ze swoim uśmieszkiem: „Ja fantazję mam zawsze, a po wódce mnie głowa boli”.
Ludzie, którzy „piją”, to jedna z masonerji, której polityka międzynarodowa nie powinnaby zaniedbywać i którą rozumiała zresztą doskonale stara dyplomacja, mrożąc w kubełkach musujący cement przymierza narodów.
Powiadam tedy, iż bill amerykański (po którym, jak donosi korespondent Czasu, pięć miljonów Amerykan gotuje się opuścić na zawsze kraj rodzinny) i myśl o świecie bez alkoholu przeraziły mnie. Jakto! świat, w którym można będzie żyć dwadzieścia lat obok drugiego człowieka, widując go dzień w dzień i będąc z nim, po dwudziestu latach znajomości, równie obco i równie daleko co pierwszego dnia! świat, w którym żadne nieporozumienie, powstałe między dwoma ludźmi, nigdy się nie zatrze i nie wyjaśni; w którym każda uraza, każda nienawiść będzie drążyć serca aż do śmierci, bez żadnej nadziei i możności odpuszczenia, ba nawet, jak nieraz bywało po tęgiem wspólnem wypiciu, zamiany w dozgonną przyjaźń! W czemże jak nie w alkoholu zanurzyć tę błogosławioną gąbkę, którą przeciąga się, od czasu do czasu, po nazbyt zabazgranej tabliczce życia? „To jak burza w przyrodzie”, mawiał zmarły niedawno w Persji poeta, Vincent de Korab Brzozowski. Gdzież znajdzie przydrożny odpoczynek i wytchnienie biedny wędrowiec Myśli o przemęczonym mózgu i skołatanem sercu, jeśli nie w tem cudnem oszołomieniu, które bywa niekiedy dla ducha równie nieprzepartą potrzebą co sen dla ciała? Nie, żadna konsumcja lodów, o której cuda pisze p. Beaupré, choćby nawet doszła do sześciu miljonów gallonów, nie zastąpi jednego dobrze zamrożonego kubka, marki... ha! gdzież mnie niewczesna fantazja unosi?... Świat bez alkoholu, to wreszcie wytępienie pomiędzy płcią męską a kobiecą tego uroczego obcowania, utkanego z igraszki myśli, z rozmarzenia i pustoty, które stanowi największy wdzięk i najwyższą zdobycz naszej cywilizacji; to skazanie stosunku obu płci na przejawy brutalnej żądzy albo też tępą nudę...
Ale nie trwóżmy się. Dzieło Ameryki nie wytrwa; zanim zdoła zarazić resztę świata, runie przez swą pychę samą. To obraz hardego przedsięwzięcia wieży Babel; i tak samo skarane będzie pomięszaniem języków. Albowiem tylko język upojenia wspólny jest ludziom; każdy człowiek zasadniczo trzeźwy przemawia zupełnie odrębnem narzeczem: mówi bardzo mądrze, tylko, że ani on nikogo, ani nikt jego nie rozumie.
Zdaję sobie sprawę — a gdybym sam tego nie czuł, przypomniałyby mi to czcigodne łamy Czasu, z których mam zaszczyt przemawiać — iż stanowisko moje jest może zbyt indywidualne; że kwestja ta posiada poważne strony społeczne, moralne, hygieniczne, etc. Do tych się nie mięszam. Co więcej, z góry przyznaję, że byłbym zwolennikiem najdalej idących ograniczeń konsumcji alkoholu. Tak jak obecnie, ogromna większość tego cennego środka marnuje się: idzie w tępotę, zbydlęcenie, hałas, zamiast przetwarzać się we wdzięk, radość życia i melodję. Z zanikiem kultury humanistycznej, ludzkość zapomniała o tem co wyraża owo tak szlachetne i znamienne godło: spiritus. I rozdział jest opłakany: artyści piją wodę albo fuzel, podczas gdy szacowne wina sączą chamy i paskarze, jakgdyby im nie dosyć było pić krew ludzką. Owszem, gdyby taka utopia była możliwa, niechaj nasz sprężysty rząd ściśle ograniczy użytek trunków; niech wprowadzi „karty na pijaństwo”, przyznawane, po dojrzalej rozwadze (sądzę, że ta rzecz weszłaby doskonale w kompetencję obecnego ministerjum Kultury i Sztuki), tylko tym, którzy go są godni: w zamian, będzie im go można dostarczyć tanio i w najlepszym gatunku. I, tak samo, godzę się chętnie, aby wytępiono ohydną konsumcję alkoholu jako „używki”, sprowadzającą go do rzędu codziennych środków ogłupiania się. Przeciwnie, niechaj ten nektar stanie się rzadkiem świętem, niechaj wróci do godności misterjów Bachicznych, niechaj użytek jego znaczy jedynie owe najcenniejsze godziny życia, w których, mocą radosnego zespolenia duchów, ten brzydki szary świat rozświetla się i rozzłaca, aby biednym wygnańcom z Raju dać na chwilę złudę poezji, niewinności i braterstwa...

1919.
PLOTKA O „WESELU” WYSPIAŃSKIEGO.

Przez tych dwadzieścia z górą lat, które upłynęły od powstania Wesela, napisano o niem wiele pięknych i mądrych rzeczy; dzieło to posiada całą swoją literaturę, liczniejszą z pewnością niż którykolwiek inny ze współczesnych utworów. Ale literatura ta obraca się raczej w sferze ideologji Wesela; mniej stosunkowo zajmuje się jego stroną genetyczną i, można rzec, anegdotyczną. Tłómaczy się to zapewne tem: w porze kiedy najwięcej o Weselu pisano, anegdota ta była stosunkowo bardzo bliska, geneza Wesela uważana była za coś co jest znane: zarazem szczegółowe jej omawianie było — wobec współczesności osób, które poeta miał na myśli — pewną niedyskrecją. Odbiją to sobie z nawiązką przyszłe generacje historyków literatury: można sobie wyobrazić, co za żer znajdą przyszli „weselologowie” w egzegezie i komentarzu do tej sztuki. Już stąd widzę, jak jakiś młody uczony zostanie docentem polonistyki za obszerną rozprawę, w której wykaże metodą naukową, że Lucjan Rydel nosił binokle, a że „kurdesz” to był np. gatunek wódki specjalnie ulubiony w kołach Młodej Polski. Strach pomyśleć, co za fantazje będą czytały z pietyzmem nasze prawnuki na temat tego lub owego szczegółu z Wesela. I wydaje mi się, że dziś, kiedy ustna tradycja poczyna już zanikać, ale kiedy istnieje jeszcze sporo uczestników tej epoki, byłaby może pora, aby ktoś zechciał dokonać tego, czego w ramach tego szkicu oczywiście dokonać nie mam pretensji, t. j. aby zebrał wszystkie materjały rzeczowe, mogące pomóc do należytego zrozumienia Wesela.
Albowiem, jeżeli drobiazgowe dociekanie elementów, które złożyły się na dany utwór, może się niekiedy wydać niewinną ale dość jałową rozpustą historyczno-literacką, to nie tutaj. Stosunek poety do rzeczywistości był w Weselu, inny niż zazwyczaj: anegdota była nie punktem wyjścia, ale samym najistotniejszym materjałem twórczym. Mało kiedy dane nam jest tak głęboko zapuścić ciekawe spojrzenie w warsztat poety. I każdemu, kto patrzał z bliska na ludzi i wydarzenia splatające się w Wesele, czemś najbardziej podziwu godnem jest to właśnie, jak drobnemi, lekkiemi dotknięciami Wyspiański umiał codzienną rzeczywistość przeczarować w poezję, jak mało odbiegając od anegdoty umiał jej nadać olbrzymie rozpięcie symbolu.
Sądzę, iż nie zatracenie pamięci o tej „rzeczywistości” Wesela posiada znaczenie i dla teatru. Czyż nie jest zadaniem pracy aktorskiej i reżyserskiej odgadywanie zamierzeń autora, zdobywanie — refleksją czy intuicją — drogi do tego, co autor w daną figurę chciał włożyć, jak ją sobie wyobrażał? Jakże cenne są dla nas bodaj te zwięzłe uwagi o postaciach sztuki, które pomieścił Beaumarchais na wstępie do Wesela Figara. Otóż tu, w Weselu Wyspiańskiego mamy tę wiedzę gotową, niemal zupełną; chodzi tylko o to, aby jej nie zatracić; wiemy, ponad wszelką wątpliwość, jak sobie poeta wyobrażał każdą ze swoich figur: gospodarza, poetę, pana młodego etc. Wiemy, gdyż w każdej z nich widział odbicie żywej osoby.
Do jakiego stopnia Wyspiański w ten właśnie sposób patrzał na swój utwór, oświetli następujący szczegół. Kiedy zbliżała się premjera Wesela w Krakowie, Wyspiański przyniósł do teatru tekst przeznaczony na afisz: otóż, na afiszu tym widniały po imieniu i nazwisku żywe działające osoby: np. „pani Domańska” zamiast Radczyni etc. Z trudem zdołano mu wytłómaczyć, że takiego afisza dać nie można, oraz nakłonić go do zastąpienia nazwisk ogólnikami. Zosia, Maryna, Haneczka zachowały na afiszu i w książce[1] autentyczne imiona swoich oryginałów. Posiadam fragment rękopisu z Wesela, zawierający scenę Stańczyka z Dziennikarzem: dziennikarz nie nazywa się tam „dziennikarz”, ale poprostu „Dolcio”, tak jak przyjaciele nazywali Rudolfa Starzewskiego. Zatem, Wyspiański nietylko — jak to zwykle czynią pisarze w tworach imaginacji — nie zacierał tu związków z rzeczywistością, ale je jakby podkreślał.
Powstanie Wesela przypomina poniekąd powstanie „Pana Tadeusza”, tak jak je kreśli tradycja. Wedle tradycji, Mickiewicz zamierzał napisać szlachecką anegdotę, która rozrosła mu się pod piórem w ów nieśmiertelny poemat i stała się żywem wcieleniem Polski. Możnaby podejrzewać, iż Wyspiański, biorąc pióro do ręki, zamierzał tu napisać złośliwy pamflecik na swoich znajomych; w trakcie pisania, genjusz poezji porwał go za włosy i ściany Bronowickiego dworku rozszerzyły się — niby nowe Soplicowo — w symbol współczesnej Polski.
Dla tych, którzy znają Wyspiańskiego jedynie z jego pism, nie dość może żywo występuje pewien jego rys, który w obcowaniu osobistem, w rozmowie, zdawał się niemal dominującą cechą jego inteligencji: mianowicie złośliwość, najprzedniejsza dowcipem złośliwość, wyostrzona i lśniąca jak brzytwa. Rozmowa jego iskrzyła się od takich cięć, które zadawał swoim brzęczącym, cichym głosikiem i z cienkim uśmieszkiem na wargach. Przypominam sobie takie powiedzenie: była mowa o Asnyku; na co Wyspiański brząknął: „Asnyk... tak... Asnyk, to taki wypchany orzeł; ma wszystko, dziób, skrzydła, tyle tylko że nie poleci...” Każdy kto znał Asnyka bodaj z fotografji, ten oceni ile malarskiego „chwytu”, a może i literackiej trafności zawierało to piekielnie złośliwe określenie.
Takiej złośliwości, mimo że zrównoważonej innemi składnikami, jest w Weselu mnóstwo; ale tylko ci, co dobrze znają osoby i fakty, mogą ocenić ostrze mnóstwa drobnych szpileczek jakiemi utwór ten jest najeżony.
Niepodobna mi — jak wspomniałem — w ramach niniejszego szkicu, przedstawić całych realjów Wesela, nawet tych, które mogą mi być dostępne; że jednak żyłem jak najbliżej środowiska które odmalowane jest w Weselu, oraz byłem jednym z dość szczupłej garstki uczestników owego słynnego weseliska Lucjana Rydla, przypomnę tu ten i ów rys, z którego sztuka ta powstała.
Zacznijmy od terenu akcji.
Bronowice, jestto, jak wiadomo wioska o pół mili od Krakowa, nie różniąca się, zdawałoby się, niczem od innych wsi w Krakowskiem, a jednak posiadająca pewną właściwość, która zaważyła w polskiej literaturze i sztuce. Mianowicie, od niepamiętnych czasów, Bronowice należą do parafji kościoła Panny Marji w Krakowie. Modlą się zwykle Bronowiczanie w pobliskim wiejskim kościółku, ale śluby biorą z paradą u Panny Marji w Krakowie. Wówczas to, przez długą ulicę Karmelicką, przez cały Rynek krakowski, zajeżdżają przed kościół owe wozy chłopskie wyładowane białemi sukmanami, „bajecznie kolorowemi” gorsetami, kierezjami, wieńcami, czepkami, w asystencji szumnych drużbów na koniach, tworząc istotnie porywający grą swoich barw i zamaszystością fantazji obraz.
Któż mógł najlepiej odczuć odrębne piękno i charakter tego ludu jeśli nie malarze? Epoka, w którą się cofam, dziesięć lat przed akcją „Wesela” — około roku 1890 — był to okres, kiedy w krakowskiej akademji, naprzekór epigonom Matejki, fabrykującym t. zw. „kobyły” historyczne, rodziła się, pod bokiem samego Mistrza dość surowem okiem patrzącego na te igraszki, szkoła pejzażu polskiego. Dolatywały z zachodu pierwsze jaskółki impresjonizmu; słowa: „kolor, światło, plein-air”, dźwięczały jak nowe, rewolucyjne hasła. Otóż, między tą młodą malarją a Bronowiczanami zawiązały się nici porozumienia; parobczaki i dziewuchy wiejskie coraz częściej zjawiali się jako modele w pracowniach malarskich. W zamian malarze puszczali się za miasto, aby chwytać naturę, światło, na gorącym uczynku. W owej epoce z roku 1890, „chłopomanja”, która tak rozwinęła się później, nie istniała prawie zupełnie. Toteż interesującem i bardzo charakterystycznem jest, iż zetknięcie surduta z siermięgą dokonało się na zupełnie innej drodze: na drodze przymierza kolorów z paletą: to było pierwotne przymierze „pana Włodzimierza”. Ideologja społeczna i polityczna przyszła dopiero później.
Taki więc orszak ślubny przejechał przez Kraków w lecie r. 1890; i na całe miasto gruchnęła wieść: Włodzio Tetmajer ożenił się z wiejską dziewczyną. My, ludzie dzisiejsi, nie odczuwamy już dostatecznie zgrozy jaką fakt ten musiał przejąć ówczesny Kraków. Młody i pełen przyszłości malarz, piękny i świetny młodzieniec z „dobrej rodziny” — z chłopką!
Po „bajecznie kolorowym” ślubie, przyszła szara rzeczywistość. Małżeństwo Tetmajera zaczęło się od bardzo ciężkich warunków materjalnych. On był młodym jeszcze malarzem, zresztą kupowanie obrazów nie było wówczas w Krakowie jeszcze w modzie. Rodzice żony mieli dużo dzieci i ledwie parę zagonów. Młodzi przeszli straszliwą biedę, mieszkali kątem u rodziców, bez mała w jednej izbie z inwentarzem. Tetmajer znosił heroicznie ten czas próby. Dopiero po kilku latach zdobył się na wystawienie własnego dworku złożonego z trzech izb i kuchni, mało co różniącego się od zwykłej chałupy. Pozatem małżeństwo to ułożyło się bardzo prosto i szczerze. Nie kształcił forsownie swojej Hanusi, nie „podnosił” jej do siebie, zostawił ją taką jaką była, jaką ją pokochał. Żył z nią poprostu, płodząc regularnie po bożemu dzieci, i metoda ta okazała się najskuteczniejszą, aby młodziutką dziewczynę wiejską urobić nader szybko na taktowną i rozsądną towarzyszkę człowieka i artysty.
Nie obyło się to małżeństwo bez ciężkich przejść rodzinnych. Ojciec Tetmajera, starzec ośmdziesięcioletni, niegdyś świetny ułan z 31 roku, później marszałek szlachty nowotarskiej, nie mógł mu nigdy przebaczyć tego kroku, dokonanego bez jego wiedzy.
Małżeństwo Tetmajera stanowiło przez szereg lat niewyczerpany przedmiot rozmów i dociekań krakowskiej sosjety. Pamiętam, jak pewna dama, księżniczka Czetwertyńska z domu, posiadaczka włości na Ukrainie, wypytywała z żywem zaciekawieniem matkę Tetmajera: „Dites-moi, chere madame, a po jakiemu oni mówią z sobą? Czy pan Włodzimierz umie po rusku?” Zacna dziedziczka z kresów była święcie przekonana, że chłopi na całym obszarze ziem polskich mówią po rusku! Z czasem oswojono się z tem małżeństwem, i z kolei wytworzyła się inna manja, przykrzejsza dla Tetmajera: ulubionym spacerem krakowian, mniej lub więcej znajomych, było odwiedzać go w Bronowicach. Należało to do „szyku” opowiadać: „Byłem dziś u Tetmajerów, jakaż to miła osoba ta Tetmajerowa, jak ona się wyrobiła etc.”. Nieraz, w niedzielę, Tetmajer, ostrzeżony przez stojącą na czatach córeczkę, zaparłszy drzwi chałupy, chował się z całą rodziną w życie przed nadchodzącymi gośćmi. Śmieliśmy się, pamiętam, długo z pewnego miejskiego literata, który, wybrawszy się do Bronowic i zastawszy, dzięki tej chytrej samoobronie Tetmajerów, tylko małą Isię, zaczął jej bardzo kwieciście mówić o pięknie natury, że ona sama jest jak te kwiaty polne, etc.; na co sześcioletnia Isia odpaliła mu arcystaropolską propozycją.
Osiadłszy w Bronowicach, Tetmajer zżył się ze wsią najzupełniej po bratersku, wszedł pod urok polskiego chłopa-Piasta, nauczył się go rozumieć i z nim pracować. Cieszył się zaufaniem nietylko swojej wsi: zasiadał w Radzie powiatowej, posłował do parlamentu. Wogóle Tetmajer miał niesłychaną łatwość wżywania się w każde środowisko; równie swobodnie czuł się we fraku w salonach, jak w siermiędze na wsi, w Paryżu jak w Bronowicach. Ale, przez osobliwą i jakąś bardzo polską kombinację, ten „chłopoman”, ten pionier ruchu ludowego, w gruncie zachował typ najczystszej szlachetczyzny, skorygowanej jedynie wdziękiem artysty. Typ ten z latami coraz więcej się zaznaczał; stopniowo Tetmajer stał się jedną z najbardziej charakterystycznych polskich figur, ze swoją swadą i humorem, z temperamentem równie zapalnym jak łatwo ulegającym depresji, z towarzyską rozlewnością i upodobaniem do „gwarzenia przy szklenie”. Sławne były jego „kurdesze” i inne staropolskie pieśni, jego improwizowane mówki najautentyczniejszym makaronizmem XVII w. Było w tym jego animuszu coś z Zagłoby, ale Zagłoby, który już czytał Sienkiewicza i bawi się potrosze sam sobą; przytem coś z rozpieszczonego dziecka, które wie, że co szlachcic nawarcholi, to artyście przebaczą. Bez końca możnaby opowiadać anegdot o Tetmajerze; za czasów jego posłowania w Wiedniu opiewaliśmy niegdyś w Zielonym Baloniku jego „ostatni zajazd na Franzensringu”. Proszę sobie np. wyobrazić miny jego kolegów parlamentarnych, kiedy, po jakimś osobistym zatargu z ministerjum, ten ludowiec oświadczył w swoim klubie, że nie będzie korespondował z ministrem po niemiecku, ale, jako szlachcic polski, po łacinie...
Jedną jeszcze anegdotę mam pokusę opowiedzieć o Tetmajerze, gdyż może lepiej niż wszelkie charakterystyki maluje tę bardzo kochaną i bardzo polską postać. Zjechały więc do Bronowic jakieś „misje”, ciągały baby do kościoła i trzymały je tam godzinami, upewniając, że „choć dzieciątko w domu zostanie bez opieki, Pan Jezus nie da mu krzywdy uczynić”. Męska ludność Bronowic była mocno niezadowolona z tej dezercji od garnków i kołysek, a może i z innych prywacji nałożonych przez surowe praktyki religijne. Otóż, Tetmajer, namontowany, kropnął list do proboszcza Panny Marji, prałata Krzemińskiego, oznajmiając, ni mniej ni więcej, że, oburzony destrukcyjną działalnością misyj, postanowił, wraz z dwiema córkami Jadwigą i Anną, opuścić łono katolickiego kościoła i przyjąć inny (nieokreślony bliżej) obrządek chrześcijańskiego wyznania”.
Przespawszy się, Tetmajer musiał mieć nieco nieczyste sumienie po tym liście, i poszedł się zwierzyć przezacnej opiekunce wszystkich artystów i innych warjatów, Sewerowej Maciejowskiej, żonie głośnego pisarza, Sewera.
— A cóż z trzecią, z Klimą? — spytała Sewerowa. (Tetmajer miał wówczas trzy córki).
— Wie pani, — odpowiedział całkiem szczerze, choć nieco zakłopotany pan Włodzimierz, Klima była chrzczona w kościele na Piasku, tam jest taki zacny proboszcz, ma taką pyszną wódkę paloną na miodzie, nie chciałem mu robić przykrości i z Klimą dałem już pokój...
Oczywiście, poczciwa Sewerowa poszła do prałata Krzemińskiego i załagodziła tę apostazję: list uznano za niebyły.
Obok tych gości z miasta, przed którymi Tetmajer krył się w życie, zachodziła do Bronowic coraz liczniej gromadka innych, których chętnie witał i przygarniał. Był to artystyczny światek krakowski, literatura, malarstwo. Ten i ów najmował w Bronowicach izbę u chłopa i malował tam przez lato. Tańczono, śpiewano, pito; gości ci wnosili do Bronowic mnóstwo wesołości i gwaru. Żona Tetmajera miała dwie siostry, obie, jak i ona, bardzo urodziwe. Z jedną zaręczył się utalentowany malarz i kolega Tetmajera, de Laveaux, suchotnik; wyjechał dla studjów zagranicę i tam umarł. O drugą, Jadwisię, posunął w konkury Lucjan Rydel, poeta, i pojął ją w małżeństwo w 10 lat po ślubie Tetmajera, w roku 1900. Ale i wesele to i małżeństwo nie były podobne do tamtego.
Lucjan Rydel, cieszący się zasłużonym mirem wśród publiczności, zacny i kochany człowiek, był w kołach artystów w Krakowie figurą potrosze komiczną. Przez dziwny kaprys, przyroda połączyła w nim wybitny talent rymotwórczy z usposobieniem najmniej poetycznem, najbardziej — jak wówczas się mówiło — filisterskiem, mieszczańskiem. Ale największe piętno komizmu dawało mu jego przysłowiowe gadulstwo, graniczące wprost z newrozą. Starsi warszawianie pamiętają zapewne ową „piłę”, która urodziła się na bruku Warszawy pewnej bardzo słotnej jesieni, w czasie której Rydel bawił w tem mieście:

I wciąż ta sama ballada —
Deszcz pada, pada, pada —
Rydel gada, gada, gada —
I znów ta sama ballada —
Rydel gada, gada, gada —
Deszcz pada, pada, pada — i t. d.

Małżeństwo Rydla miało, jak wspomniałem, zupełnie inny charakter niż małżeństwo Tetmajera. Tamto było czemś samorzutnem, śmiałem, urodziło się z serca i oczu, to — raczej z głowy i z papieru. Tamto wystrzeliło nagle, to było poprzedzone długim okresem narzeczeństwa, który obfitował w tak zabawne epizody, że stanowił ciągłe źródło radości wszystkich stojących bliżej, do których w pierwszym rzędzie należał kolega Rydla z ławy szkolnej i przyjaciel — Wyspiański. Rydel przeżywał swoją „miłość” jak temat literacki; pisywał pseudoklasyczne wiersze, w których porównywał swoją Jadwisię do Afrodyty wychodzącej z fali zboża etc. Oczywiście uważał swój krok za bardzo rewolucyjny, gotował się na walkę z rodziną, tymczasem pod przemożną falą jego wymowy, twierdza natychmiast ustąpiła: „Niech się żeni, niech się żeni jak najprędzej, bo nas zagada na śmierć”, mówili matka, brat... Ale Rydel, rozpędzony, dalej gadał, przekonywał, walczył... „A pan gada, gada, gada...” — mówi Radczyni w Weselu. Dodać trzeba, że o ile Tetmajer musiał się w początkach małżeństwa przebijać przez najcięższą nędzę, o tyle Rydel rozpoczynał je od skromnego ale spokojnego dobrobytu.
Zabawny był stosunek Rydla do chłopów. Ten poeta, był to klasyczny mieszczuch nie wiele mający poczucia wsi i chłopa; popełniał tedy co chwilę wykroczenia przeciw etykiecie wiejskiej, które raziły Bronowickich gospodarzy. „Ten pan Rydel, to dobry człowiek, uczony człowiek, ale strasznie źle wychowany”, mówili, a mianowicie dla tego, że Rydel, chcąc się „zbliżyć do ludu”, chodził w konkury boso, pozatem w marynarce i z zawiniętemi spodniami. Otóż, na wsi, chłop chodzi boso albo przy pracy, albo jeśli niema butów, ale z wizytą — nie. Rydel posuwał swoją „ludowość” tak daleko, że, przyszedłszy raz z wizytą do willi swej ciotki p. Domańskiej (Radczyni z Wesela) prosił ją o pozwolenie zdjęcia butów, bo tak się już przyzwyczaił... Pokazywał wszystkim kto chciał i kto nie chciał, że nie nosi gatek etc. I gadał, gadał, gadał...
Rydel — pan młody w Weselu — potraktowany też jest z dobrotliwą ironją. Nie znaczy to bynajmniej, aby miał być obrany ze szczerych i szlachetnych rysów, ale raz poraz wychodzi zeń potrosze ów mieszczuch, ów papierowy literat. Raz poraz przewijają się owe rysy podchwycone złośliwie z rzeczywistości i przeniesione żywcem, a które w całej pełni zrozumiałe były tylko wtajemniczonym, np. owe „trza być w butach na weselu”, „pod spód wcale nic nie wdziewam” etc., etc.
Ślub odbył się w bocznej kaplicy kościoła Panny Marji. Wstęp do kaplicy był zamknięty, mimo to tłumy publiczności cisnęły się do niej a głównie falanga uczennic Rydla z „kursów Baranieckiego”. Rydel musiał sobie torować drogę wśród tych dziewic, do których, przeciskając się przez kościół, przemawiał bez przerwy: „Widzicie, widzicie, nie ożeniłem się z żadną z was, boście przemądrzałe, sztuczne; wziąłem sobie ją, bo jest prosta, umie tylko kochać”, etc.
Pod kościołem zaszedł epizod, który Wyspiański utrwalił żywcem w warjancie do „Wesela”. Kiedy cały orszak siedział już na wozach i miał ruszać, jeszcze jakaś paniusia chwyciła za rękaw starościnę, imponującą Kliminę, i jęła dopytywać: „Moi drodzy, powiedzcie, a ma też ona co?” Na co Klimina najdobroduszniej w świecie: „E, ma, ma, zaśby tam nie miała! Bidna mysz, a ma tyż”. Wóz ruszył, a paniusia została z tą wiadomością.
Wesele Rydla odbywało się w domu Tetmajera, było huczne, trwało, o ile pamiętam, wraz z czepinami, ze dwa czy trzy dni. Niejeden z gości przespał się wśród tego na stosie paltotów, potem znów wstał i hulał dalej. Wieś była oczywiście zaproszona cała, z miasta kilka osób z rodziny i przyjaciół Rydla, cały prawie światek malarski z Krakowa. I Wyspiański. Pamiętam go jak dziś, jak, szczelnie zapięty w swój czarny tużurek, stał całą noc oparty o futrynę drzwi, patrząc swojemi stalowemi, niesamowitemi oczyma. Obok wrzało weselisko, huczały tańce, a tu do tej izby raz poraz wchodziło po parę osób, raz poraz dolatywał jego uszu strzęp rozmowy. I tam ujrzał i usłyszał swoją sztukę.
Mówi się o oryginalnej fakturze Wesela i wywodzi się ją z jasełek. Zapewne; ale mnieby się zdawało, że jak wszystko w tej sztuce, tak i ona urodziła się w znacznej mierze poprostu z faktycznej rzeczywistości. To wchodzenie osób parami, bez logicznego powodu, jest najzupełniej naturalne w izbie przyległej do sali tanecznej; od czasu do czasu zjawia się ktoś i sam, aby na chwilę wydychać się i wyparować, i wówczas, w tym momencie napięcia nerwów, rozprzestrzenienia niejako egzystencji, Wyspiański podsuwa mu jego Widmo.
Mimo że Wesele urodziło się z rzeczywistości, stosunek, w jakim została ona zaczyniona fantazją poety, nie jest we wszystkich postaciach jednaki.
O Włodzimierzu Tetmajerze (gospodarzu) już mówiłem. Jest on w Weselu jak żywy ze swoim szlachetnym sentymentem, gestem kontuszowym, ze swą zamaszystą fantazją i niewytrzymałością nerwową. On jest dla Wyspiańskiego jakby wcieleniem polskości, a jego dworek nowoczesnem Soplicowem. Stosunek samego poety do tej polskości mieni się różnemi odcieniami tonów, od pobłażliwej i ciepłej sympatji aż do gorzkiego sarkazmu i ironji; bądź co bądź, w stosunku do gospodarza satyra wyraża się raczej dyskretnie; szlachetne akcenty górują nad całością roli.
Wybitnie przyjacielsko ironiczny jest stosunek Wyspiańskiego do Pana Młodego-Rydla. Takim był ten stosunek i w życiu, jak to widać z obfitej korespondencji z Paryża, którą Rydel z chwalebną lojalnością oddał natychmiast po śmierci Wyspiańskiego oczom ogółu. W listach tych Wyspiański rozwija ciągły wysiłek, aby zmusić Rydla do lotu, do wielkich dzieł; sam pochłonięty wówczas malarstwem, oczekiwał po Rydlu, że wcieli w poezję to co tłukło się w nim samym; straciwszy tę nadzieję, wziął się do pisania sam, a na Rydla jakgdyby machnął ręką. Na scenie zatraca się to najczęściej; pomięszanie to jest bardzo delikatne i trudne do wydobycia; nie ulega jednak wątpliwości, że w intencjach Wyspiańskiego rola ta miała wybitny odcień komiczny. „Pan młody”, to chwilami szczery człowiek, to jednak zarazem ten literat wciąż w poszukiwaniu tematu, papierowy inteligent w zetknięciu ze wsią, z którą nigdy nie stworzy organicznego połączenia. Dodajmy, iż sam Rydel ze swoją zmiętą twarzą, cerą bibljotecznego móla i wiecznemi binoklami na nosie a zarazem w kierezji i czapce zamiatającej powałę olbrzymiem pawiem piórem, był już zewnętrznie jakby humorystycznym tego „zbratania” symbolem.
Niepodobna dobrze zrozumieć postaci Dziennikarza, o ile się ją oderwie od figury, z której wyszła. Wiadomo, iż Dziennikarzem tym był Rudolf Starzewski, redaktor krakowskiego „Czasu”. Starzewski, była to jedna z najświetniejszych polskich inteligencji współczesnych; zamiłowania literackie skierowały go do Czasu, którego poziom kulturalny wznosił się wówczas pod tym względem o wiele ponad inne pisma. Niebawem wciągnęła go polityka; wybitne zdolności, które umiano ocenić, powołały go bardzo młodo na stanowisko redaktora. Mimo to, upodobaniami swemi, życiem osobistem, pozostał w okręgu świata artystycznego, z którym był w serdecznej zażyłości. W epoce Wesela Starzewski był również krytykiem teatralnym, i bardzo niepospolitym.
Redaktor Czasu, było to w owej dobie galicyjskiego życia politycznego stanowisko bardzo wybitne: Czas to była większość w „Kole polskiem”, a „Koło polskie” to była cała ówczesna czynna i jawna polityka Polski. Czem była owa polityka polska w Austrji, wiadomo; ilu wymagała kołowań, kompromisów, chytrych jakoby posunięć na tej parszywej szachownicy narodów, jaką była Austrja. Zazwyczaj, z tradycji, redaktorem Czasu bywał stary piernik; tu był nim człowiek młody (Starzewski miał wówczas jakieś trzydzieści lat) człowiek o gorącem sercu Polaka, otwartej głowie, inteligencji drążącej wgłąb każdej kwestji i wgłąb samego siebie. Był on człowiekiem najbardziej powołanym, aby na tem Weselu objawiła mu się przenikliwa, gorzka, surowa myśl, upostaciowana w Stańczyku. I nigdy tak często nie przychodziło mi na myśl Wesele Wyspiańskiego jak kiedym patrzał na Starzewskiego w czasie wojny, kiedym patrzał na męki, jakie przechodziła ta nawskroś szlachetna natura, ten człowiek, który przedwczesną śmiercią przypłacił zbyt ciężki w owej dobie do udźwigania „kaduceus” Polski.
„Poeta” jest bratem „gospodarza”; bo też, wiadomo, był nim Kazimierz Tetmajer, „żórawiec” bawiący wówczas w kraju przelotem między jednym a drugim pobytem we Włoszech. Wówczas na szczycie rozgłosu poety, ale przed wydaniem najbardziej męskich swoich dzieł, admirowany przez czytelniczki, Tetmajer lubił, jak Fantazy Słowackiego, „bić się na pałasze z babami”, zwłaszcza z pannami (całe życie miał słabość do panien), o ile spotkał godną partnerkę w tej szermierce na słowa i serca. Dotychczas niemal wyłącznie liryk, pierwszy raz wówczas świeżo próbował Tetmajer rozwinąć skrzydła w wielkiej poezji dramatycznej: napisał utwór p. t. Zawisza Czarny, wystawiony na krótko przed Weselem w krakowskim teatrze. Stąd Rycerz, który olśniewa go na chwilę swojem zjawiskiem i przepada kędyś w nocy „nirwany”.
Tak samo dalsze figury. Radczyni, to profesorowa Domańska, ciotka Lucjana Rydla, żona lekarza i radcy miejskiego, później autorka wybornych powieści dla młodzieży; z temperamentu kostyczna i weredyczka. Panienki, Zosia, która, mimo że naznaczona kilkoma kreskami, wydaje mi się jedną z najładniejszych postaci kobiecych w naszej literaturze — i Marynia, cięta, ironiczna i wygadana Maryna, to Zosia i Maryna Pareńskie, młodziutkie wówczas podlotki, córki sławnego lekarza. Trzeźwa i obowiązkowa Haneczka, to Hanka Rydlówna, siostra Lucjana, a rówieśnica i przyjaciółka Zosi. Autentyczne imiona własne (tak samo jak imię małej Isi) utrzymał Wyspiański na afiszu, mimo niezadowolenia z tego starej pani Rydlowej. Charakter wszystkich trzech dziewcząt zachowany jest najwierniej w świecie; nietylko charakter, ale niemal sposób mówienia; czytając „Wesele”, mam wrażenie, że słyszę każdą z nich. Jest to dokument niesłychanie wyczulonego zmysłu obserwacji Wyspiańskiego, który z przelatującego mimo uszu strzępu rozmowy, rekonstruował całą scenę najściślej w duchu działających osób, a równocześnie, posługując się temi autentycznemi rysami, wzbijał ją het wysoko, w krainę poezji.
Najbardziej samoistym tworem czystej fantazji jest „Rachela”. Tutaj rzeczywistość posłużyła jedynie za materjalny punkt wyjścia. Autentyczna córka bronowickiego karczmarza, młoda dziewczyna, nazywała się Pepa Singer, miała lat 15, była dość bezbarwna i dość bierny brała udział w bronowickiem życiu artystycznem, mimo iż niewątpliwie mogło ono na nią działać swą odrębnością i urokiem. Ciekawy jest wpływ, jaki Wesele Wyspiańskiego wywarło na dalsze koleje Pepy Singer: stała się ona niejako chodzącym cieniem swego literackiego sobowtóra, istniała odtąd wyłącznie jako Rachela, ożywiała się jedynie skoro się zetknęła z którąś z osób działających w Weselu. Lata całe „obijała się” w artystycznych knajpach krakowskich, nieznana nikomu z imienia i z nazwiska, znana jedynie jako Rachela.
Wprowadzenie Racheli jako integralny składnik tego polskiego dworku i tego świata artystów, jest dowodem niezmiernej bystrości wyczucia u Wyspiańskiego. Była to epoka, gdy separatyzm rasowy nie zarysował się jeszcze tak ostro, gdy element semicki niezmiernie czynnie i szczerze zresztą współdziałał w życiu umysłowem polskiem, jak zresztą dzieje się i dziś. Takich Rachel było w Krakowie dużo: one wypełniały czytelnie dla kobiet, wypożyczalnie książek, teatry, koncerty. I niezmiernie interesującą jest właśnie ta rola Racheli na weselu bronowickiem. Ta „chałupa rozśpiewana” „trzęsie się od poezji”, ale Rachela poezję tę niejako zorganizuje, ona daje kaprysowi poety z Wesela akcent woli, praktyczne ujście; ona aranżuje — o mało nie powiedziałem finansuje — zjawienie się Chochoła. Jej samej nie pojawi się żadne widmo, na to jest za pozytywna; ona pozostaje za kulisami, jakby coś w rodzaju impresarja tego Wesela duchów. Coś z Racheli dźwięczało niewątpliwie w takim Wilhelmie Feldmanie, apostole „Młodej Polski”, lub w wydawcy pism Norwida, Jakóbie Mortkowiczu...
Autentycznemi, z zachowaniem imion i nazwisk, są postacie chłopskie: Klimina, wspaniała baba wiejska, mająca pod czterdziestkę, pełna ochoty zarówno do swatów jak do ołtarza; olbrzymi pod powałę Czepiec, w którego ramionach drżały od nowej emocji miejskie panienki; autentycznym jest „Nos”, czyli malarz Tadeusz Noskowski; lub może kombinacja Noskowskiego z malarzem również, Stanisławem Czajkowskim.
Ten Stanisław Czajkowski wsławił się na tem weselisku następującym czynem: dobrze napity, przeleżał się nieco na paltach, poczem wstał, chwiejnym krokiem wszedł do izby, gdzie, już nad ranem, kiwali się sennie pod ścianą bronowiccy gospodarze, i rzekł do nich: „A teraz ja wam powiem, co to jest secesja”. To rzekłszy, zwalił się jak długi pod stół.
Wogóle Nos, to w Weselu figura godna uwagi... Nos, to jest cała Przybyszewszczyzna, której dwuletni okres święcił się w Krakowie bezpośrednio przed Weselem. I Wyspiański przebył ten okres, ale jako pilny widz i obserwator, pozatem Przybyszewszczyzna spłynęła koło niego bez śladu. Brakło może głównego klucza do porozumienia: Wyspiański nie pijał.. Kiedy raz, pamiętam, któryś z „paczki” musił go do picia, mówiąc: „no, niech się pan napije, dla fantazji”, Wyspiański odparł z uśmieszkiem: „ja fantazję mam zawsze, a po wódce mnie głowa boli”.
Przybyszewszczyzna w Nosie wyraża się mnóstwem rysów. Przedewszystkiem pijaństwem. Brać artystyczna pijała zawsze, ale za Przybyszewskiego picie wzniosło się do wyżyn obrządku, misterjum, hasła: „Piję, piję, bo pić muszę”... A tuż potem: „Szopen gdyby żył, toby pił”... Ten „szopenizm”, to też echo Przybyszewskiego, fanatycznego apostoła Szopena. Owo zagadkowe „ram tam tam tam tam”, które w ustach Nosa zastanawiało może czasem którego z czytelników Wesela, to niewąpliwie nic innego, tylko fraza z preludjum A dur Szopena, które Przybyszewski godzinami potrafił grywać w chwili największego napięcia, waląc coraz wścieklej, coraz rozpaczliwiej w klawjaturę. I więcej znalazłoby się cech Przybyszewszczyzny w Nosie: pewne aktorstwo desperacji, owo: „na plan pierwszy wstąpić muszę”, i echa Nadczłowieka: — „Bonaparte, ten miał nos” etc. W ten sposób, tą jedną figurą, Wyspiański otwiera — dla wtajemniczonych — okno na cały dwuletni bujny okres krakowskiego i polskiego życia artystycznego. Nos, ten maruder Przybyszewszczyzny, odcina się od tego całego środowiska tragicznie groteskową plamą.
Chciałbym w tem miejscu potrącić jeden szczegół, na który zwrócił mi uwagę w rozmowie o Weselu wyborny znawca zarówno literatury jak muzyki, Witold Noskowski, a mianowicie do jakiego stopnia Wesele urodziło się z rytmu, z elementu muzyki. Wyobraźmy sobie ten maleńki dworek, tę chałupę istotnie „rozśpiewaną” po brzegi, pełną zawziętego a prymitywnego dudlenia chłopskiego, rytmicznego tupotu nóg i przyśpiewek; i wyobraźmy sobie Wyspiańskiego, który całą noc, nie tańcząc i prawie nie rozmawiając, stoi oparty o futrynę. Ten rytm musiał na niego tak działać jak jednostajny turkot kół pociągu, pod który mimowoli w zmęczonej głowie podsuwają się jakieś natrętne teksty. Jestem prawie pewien, że w ten sposób urodziła się rola Chochoła. Ale nietylko ona. Całe Wesele przepojone jest rytmem, najróżniejszemi rytmami, niesłychanem bogactwem rytmów; wiersz to płynie posuwistym polonezem, to znów przytupuje przekorną i zadzierżystą nutą krakowską. I w tej rytmice Wesela, w tem — podświadomem dla słuchacza — muzycznem działaniu utworu, tkwi niewątpliwie w znacznej mierze jego wnikliwy czar, jego przyczepność, która sprawie, że Wesele stało się niewyczerpaną kopalnią cytatów, że mnóstwo ludzi umiało je prawie na pamięć. Dodajmy, że Wyspiański był organizacją niezmiernie wrażliwą na muzykę; i w ten sposób zbliżymy się też nieco do tego najoryginalniejszego może z polskich utworów, który cały urodził się z bezpośredniości. Nie znam sztuki teatralnej, w którejby rytm, melodja, kolor, słowo i myśl grały równocześnie tak intensywnie i zaplatały się tak ściśle.
Nietylko osoby Wesela wzięte są z rzeczywistości, ale i szczegóły akcji: solenne urżnięcie się Nosa, no i potrosze samego Gospodarza, który przespał dobrych kilka godzin w pełni tej fety. (Owo „coś ty jakisik niepewny” Gospodyni nie bez intencji poprzedza scenę z Wernyhorą). Z fantazji wysnuta jest rola Księdza, którego djalog z żydem zawsze bywał zresztą znacznie łagodzony i okrawany w wykonaniu scenicznem; a raczej nie z fantazji, ale z faktów, które działy się w którejś z sąsiednich wsi, gdzie istotnie podobno ksiądz na współkę z arendarzem spekulował na chłopach. Autentyczne natomiast jest opowiadanie Czepca o tym agitatorze, którego na wiecu wyrżnął w gębę, ale „nie upod, bo był ścisk”.
Autentycznym też jest epizod Czepca z muzyką. Epizod ten przypomina mi zabawną rozmowę, jaką, niedługo po wystawieniu Wesela miałem z Czepcem, znów nieco „zawianym”, na rynku w Krakowie. Wynurzał mi swoje żale na Wyspiańskiego, że go tak podał „na hańbę u narodu”. Okazało się, że szło mu o to: Wyspiański, genjalnie wnikający w dusze ludzkie, nie tak dobrze wnikał w portmonetki. Tak samo jak inny wielki poeta popełnia w Dziejach grzechu ten błąd, że każe hrabiemu Szczerbicowi pół dnia jeździć po Warszawie za „srebrnego rubla”, na gumach, i jeszcze dorożkarz nisko mu się kłania, tak samo Wyspiański mimowoli bardzo boleśnie dotknął Czepca, każąc mu się o „szóstkę” handryczyć z muzyką. Nie sam fakt zabolał Czepca, ale znikomość kwoty: gdzież to pan Wyspiański widział (tłómaczył mi Czepiec), aby gospodarz jak się patrzy dawał szóstkę muzyce, a cóż dopiero prawował się o tę szóstkę!
Co się tyczy zjaw, będących niejako materjalizacją myśli, najistotniejszego życia duchowego działających osób, uderzyć musi głęboka logika charakterów, z jaką je wprowadza. Jakże znamienne jest, iż Stańczyk, który się zjawia Dziennikarzowi, jest przedewszystkiem myślą, Wid pojawiający się poecie fantazją, a gość Gospodarza, Wernyhora, przedewszystkiem obrazem. Stańczyk zjawia się Dziennikarzowi w postaci Matejkowskiego Stańczyka: wiadomo, iż, od czasu głośnej „Teki Stańczyka”, ów Zygmuntowski błazen był symbolem stronnictwa konserwatywnego, skupiającego się przy dzienniku Czas, przydomkiem, który stronnictwo samo stosowało do siebie zaszczytnie, a inne do niego szyderczo. W pokoju Rudolfa Starzewskiego, nad kanapą, wisiał szkic Matejki do Stańczyka. Istnieje portret Jacka Malczewskiego (malowany już po Weselu), przedstawiający R. Starzewskiego w stroju i pozie Stańczyka.
Aby dobrze zrozumieć plastykę tych zjaw Stańczyka, Branickiego, a zwłaszcza Wernyhory, trzeba sobie uprzytomnić, że Kraków był terenem całej działalności Matejki i był niejako przesiąknięty duchem wielkiego malarza. Nie mówiąc już o Wyspiańskim samym: i on i Tetmajer byli uczniami Matejki, pomocnikami jego przy polichromji Marjackiego kościoła, — ale i całe miasto. Dam jeden zabawny przykład. Jedyny przez długi czas w mieście gabinet w Grand Hotelu, salka w której odbywały się wszystkie wytworniejsze pijaństwa, miała ściany ozdobione szeregiem heljograwjur z obrazów Matejki; tak, że „wstawiony” gość widział same takie sceny: tu Rejtan z rozchlastaną na piersiach koszulą, tam Warneńczyk składa się kopją, w głównem zaś miejscu sam „pan-dziad z lirą”, ku któremu nieraz podnoszono życzliwie kubek z napojem. Któż z nas ówczesnych młodych Krakowian mógł, w tych warunkach, nie być jak najpoufalej z Wernyhorą! Mógł Wyspiański wprowadzić tę postać bez wszelkiej obawy nieporozumienia...
I właśnie w tej postaci Wernyhory, tak działającej na fantazję malarską, szumnej, barwnej, znakomicie jest uchwycony nerw duszy Gospodarza-Tetmajera. I w tem, co mówi Wernyhora nietyle chyba dopatrywać się należy wskazań Wyspiańskiego dla narodu — mimo że, w zastosowaniu do późniejszych wypadków, jest w tych słowach coś zadziwiająco proroczego — ile raczej promieniowania tej arcypolskiej natury Gospodarza i zamaszystego sposobu w jaki sobie wyobraża odbudowanie ojczyzny. Wizja Wernyhory to może odpowiednik do owego cudownego „...i jakoś to będzie” sędziego Soplicy.
Figura gospodyni wiernie zachowała typ swego oryginału, jedynie może stała się dojrzalsza, poważniejsza, gdyż Hanusia Tetmajerowa liczyła sobie wówczas niespełna dwadzieścia siedem lat. Ale była w niej ta sama macierzyńska pobłażliwość, z jaką patrzyła na hałaśliwe zabawy cyganerji krakowskiej w Bronowicach, na przybyszewszczyznę, na zapalone dysputy, a bodaj-że i na samo malarstwo i na politykę. Mam wrażenie, że, w głębi duszy, uważała to wszystko za zabawkę, której potrzebują te wieczne duże dzieci mężczyźni, sprawą zaś serjo była ta zagroda, to obejście, nad którem czuwała doskonale podczas gdy mąż malował i sejmikował, i te zagony, które dokupywała potrochu za obrazki, zamieniając ziemię malowaną na żywą.
W Pannie młodej większa jest domieszka fantazji, jest ona raczej rozwinięciem tej ślicznej Jadwisi, takiej jaką mogłaby być, gdyby została bardziej sobą. Wówczas była to szesnatoletnia dziewczynka, niebardzo przygotowana do „honoru”, jaki ją spotkał. I Rydel postępował też z nią inaczej niż Tetmajer z Hanusią: starał się ją forsownie „rozwijać”, czytywał jej swoje wiersze i dramaty, opowiadał o królach polskich, tak że na jakiś czas w tej ślicznej młodej głowinie wytworzył rozczulający zamęt. Trzecia siostra, Marysia, to była dziwna dziewczyna. Piękna, najładniejsza może ze wszystkich trzech, malowana nieraz przez najznakomitszych malarzy, miała w sobie coś zgaszonego, jakąś melancholję. Snuło się istotnie koło niej jakieś fatum śmierci: pierwszy jej narzeczony, malarz De Laveaux, zmarł gdzieś na suchoty na obczyźnie (on to jest owem Widmem w akcie drugim); Wojtuś, młody chłop, za którego wyszła potem, również zmarł na suchoty po roku małżeństwa. Wyszła jeszcze raz za mąż za jakiegoś niewydarzonego ciaracha z miasta, djurnistę z magistratu. Tak-to w trzeciej edycji zdegenerowało „przymierze” miasta ze wsią. Ten „trupi ciąg”, snujący się koło jej postaci, przedziwnie umiał Wyspiański wydobyć w paru scenach drugiego aktu.
Tyle sobie przypominam naprędce anegdotycznego materjału Wesela — to są elementy, z których Wyspiański umiał wyczarować ten kawał polskiej duszy, polskiego życia, żywej Polski. A uczynił to tak poprostu, jak poprostu i naturalnie należy grać ten utwór. Umiał w nim pomieszać wszystkie tony: powagę, szlachetność, rozmach, iskrzącą złośliwość, sarkazm, to znów dreszcz spełniającej się jakiejś tajemnicy. I sądzę, że ta świadomość jak bardzo związany jest z rzeczywistością ten utwór, który prawie natychmiast po ukazaniu stał się jakby Symbolem, może go nam uczynić tem żywszym, a zarazem dać ten moment jedynego w swoim rodzaju wzruszenia, które przeżywaliśmy my, bliscy narodzinom Wesela, patrząc jak niemal w naszych oczach odbywa się ta cudowna transsubstancjacja życia w sztukę, w poezję.
Chciałbym jeszcze dodać kilka słów o historji Wesela na scenie. Utwór ten był czemś tak nowem, tak odbiegającem od wszystkiego co było, tak bezceremonjalnie wciągającym lokalną i aktualną anegdotę w swą budowę, iż nic dziwnego, że w pierwszej chwili wywołał osłupienie. Faktem jest (i dość naturalnym), że nikt przed premjerą Wesela nie zdawał sobie sprawy z jego doniosłości artystycznej i ideowej. Bądź co bądź, wielką zasługą ówczesnego dyrektora krakowskiego teatru Józefa Kotarbińskiego jest, iż bez wahania przyjął do grania ten utwór. Jestem przekonany, że nigdzie na świecie sztuka tak odbiegająca od wszystkich prawideł i konwencji teatralnych, nie mogłaby się pojawić odrazu na oficjalnej scenie. Próby w teatrze szły jakby po omacku, tembardziej, że Wyspiański odmawiał zazwyczaj wszelkich komentarzy dla wyjaśnienia swych myśli i zamiarów. Ten i ów aktor zwracał rolę, mówiąc, że w takiem „bzdurstwie” grać nie będzie. I poezja, wraz z intuicją artystów, dokazała tego cudu, że ci sami, mierni nawet po części aktorzy grali znakomicie, z odczuciem i zapałem, które rosły z każdem przedstawieniem. Co więcej, od tego pierwszego krakowskiego przedstawienia, wiele ról stało się prototypem, wskazującym właściwy styl.
Publiczność była oszołomiona, zdezorjentowana. Na pierwszy plan wysuwał się element plotki w Weselu, element nietaktu towarzyskiego. Włodzimierz Tetmajer i Rydel napisali do Wyspiańskiego listy z wymówkami. Niewiele w pierwszej chwili dopomogła publiczności krytyka. Jeden z recenzentów poczytnego krakowskiego pisma napisał, że „myślą przewodnią tej sztuki jest zachęcić inteligencję, aby się zbliżała do ludu, a choć nie brak przy tem małych dysonansów, ale całość się kończy pogodnie wesołym oberkiem”... Dopiero krytyk Czasu, Rudolf Starzewski, szeregiem fejletonów poddał ton, w jakim należało pisać o Weselu. Odtąd powodzenie i znaczenie Wesela rosły lawinowo. Stara generacja wprawdzie pozostała oporna: sędziwy Stanisław Tarnowski (ożeniony z Branicką), po scenie z Hetmanem wyszedł ostentacyjnie z loży; później napisał i wydał, ściśle anonimowo, parodję Wesela p. t. Czyściec Słowackiego. Henryk Sienkiewicz, wysłuchawszy Wesela, oświadczył, wychodząc z teatru: „No, albo ja jestem grafoman, albo to jest grafoman”... Potomność osądziła, że żaden z nich obu. Ale w młodszem pokoleniu zapał był ogromny. Można to ocenić z poczwórnego odczytu, który się odbył w Krakowie w kilka tygodni po premjerze Wesela; dali kolejno swoje impresje: Grzymała-Siedlecki, wówczas młodociany redaktor Młodości, a w przyszłości bystry monografista Wyspiańskiego; Kornad Rakowski, Edward Leszczyński i Stanisław Lack (za którego czytał St. Sierosławski). Ten ostatni płód rabinackiego umysłu St. Lacka, nosił tytuł Hipokryzja Wesela, wywodził, iż główną postacią sztuki jest Nos i określił to następującą definicją: „Nos jest wykładnikiem strony odwrotnej”... Tak wcześnie tedy zaczęto już misję „wyjaśniającego” zaciemniania tego utworu. Tymczasem cały Kraków mówił cytatami z Wesela: wedle powiedzenia malarza Stanisławskiego, „tak się cały Kraków rozweselił, że, kiedy w nocy zawołać na dorożkarza, odpowiada słowami Chochola: „Kto mnie wołał, czego chciał?”.
Od tego czasu, jak wspomniałem, pisano o Weselu dużo i uczenie. Może za bardzo. Nie wiem, czy przez to nie zatraciła się nieco bezpośredniość wrażenia; czy nie zanadto wpojono publiczności przekonanie, że to jest sztuka trudna, głęboka, ciemna, symboliczna; czy nie za wiele zaczęto na temat Wesela medytować, zamiast bawić się niem i wzruszać.
W połowie XIX wieku ukazała się gdzieś w Europie broszura, w której autor dowodzi, że Napoleon Bonaparte nigdy nie istniał, a jego historja jest tylko symbolem mitu słonecznego. Niech się nie stanie coś podobnego z Weselem; nie zapominajmy, że było ono rzeczywistością, a jeżeli stało się poniekąd symbolem, pozwólmy niech ten symbol wnika w nas bezwiednie, my zaś poddajmy się, bez troski o resztę, temu bogactwu słowa, obrazu, rytmu i uczucia, jakie płyną ku nam w tym utworze ze sceny.

1922.
ZATARG BOHATERÓW „WESELA”.

Przeglądałem w tych dniach papiery po Elizie Pareńskiej. Listy Przybyszewskiego, Wyspiańskiego, Wojtkiewicza, Włodzimierza Tetmajera, Edwarda Leszczyńskiego, Sewera, Reymonta, Asnyka, bileciki Tadeusza Pawlikowskiego, i wielu jeszcze innych, którzy przesunęli się przez ten jedyny w swoim rodzaju salon krakowski. I przyszło mi na myśl, że w historji wczorajszego Krakowa, do której wpół-mimowoli zbierają mi się materjały, nie może braknąć imienia tej niezwykłej kobiety. Gdzie chodzi o przejawy życia artystycznego, rezultat jest poniekąd wypadkową dwóch czynników: ziarna i gleby; ci, którzy indywidualnością swoją tworzą atmosferę dla sztuki, są jej czynnikiem bardzo istotnym, choć często nieznanym.
Do ostatniego dziesiątka lat ubiegłego wieku, Kraków miał piętno arystokratyczne. Było kilka pałaców, „towarzystwo”, a pod tem — bałucczyzna; komiczny świat „radców pana radcy” lub „gęsi i gąsek”. Wszystko to, co wyrastało nad poziom tego mieszczaństwa, wchodziło potrosze w zaczarowany krąg „towarzystwa”, tem potulniej dzieląc jego ciasnoty i „dobrze myślące” uprzedzenia. Stanisław Tarnowski na Szlaku był jak papież w Watykanie; władał Akademją, uniwersytetem, polityką, prasą. Kto tej władzy był nie po myśli, nie miał tu co robić! Niedawno przypomniano dzieje historyka Waliszewskiego, który musiał wprost z kraju się wynosić, bo nie szedł na rękę krakowskim autorytetom. W literaturze Tarnowski cenił przykładną mierność; zrozumiałem jest, że nazwiska Wyspiańskiego, Przybyszewskiego Kasprowicza, musiały się stać straszakiem dla krytyka, który już po drugiej serji poezyj Kazimierza Tetmajera pytał w Przeglądzie Polskim, czy miło byłoby panu Tetmajerowi, gdyby ktoś, przejąwszy się jego poglądami, oblał naftą marjacki kościół i podpalił? Brak sprzyjającego środowiska szczególnie dawał się odczuć malarstwu, które w najbardziej dosłownem znaczeniu potrzebuje odbiorców. W którymś ze swoich ogłoszonych drukiem listów, Wyspiański zwierza się, że nie może rysować, bo nie ma za co kupić ołówków i papieru; w innym upoważnia Lucjana Rydla, aby sprzedał kilkanaście jego prac za łączną sumę 400 guldenów. I pertraktacje o te czterysta guldenów z nabywcą trwają długo... Słynną jego św. Salomeę napróżno ofiarowano na sprzedaż za 100 guldenów. A Wyspiański był już wtedy znany, niemal sławny; cóż dopiero mówić o innych!
Arystokracja, poza Edwardem Raczyńskim, który gromadził Jacka Malczewskiego, obrazów nie kupowała; nie licowałyby z jej antykami, z portretami przodków, z jej przysłowiowem skąpstwem wreszcie; umiano jedynie karotować artystów na przeróżne „cele”. W mieszczańskich domach wisiały oleodruki, lub widoczki i główki „ręcznej roboty”, co stanowiło ich jedyną rekomendację.
Najbardziej tedy widomą cechą salonu pani Elizy stało się, że był to pierwszy bodaj w Krakowie dom, który zaczął kupować obrazy, i to z rozmachem, zdolnym zaniepokoić ludzi poważnie myślących. Poważnie też ostrzegano męża, czy nie należałoby rozciągnąć kurateli nad lekkomyślną i marnotrawną osobą, która zamiast rywalizować z kumoszkami na biżuterje, pokrywała ściany najpiękniejszemi pastelami (żeby choć olejne!) Wyspiańskiego. Schodzono się oglądać te warjactwa, i przez naturalną selekcję — ile że te obrazy jednych przyciągały, drugich wystraszały — dom, przedtem mieszczański, zmienił się w salon artystyczno-literacki.
Niebawem zresztą manja pani Lizy stała się zaraźliwa. Mieszkanie bez obrazów zaczęło być wstydem. Kupowanie najlepszych płócien stało się zwłaszcza pasją lekarzy krakowskich, śród których dziś można spotkać wspaniale i słynne już kolekcje; a nie znajdzie się w Krakowie tak skromnej poczekalni lekarskiej z owego pokolenia, gdzieby nie było na ścianie interesujących dzieł sztuki. Rzecz prosta, że ten wzmożony popyt podniósł kurs giełdowy wszelkiego zamalowanego płótna, dzięki czemu, artyści stłoczeni w maleńkim i biednym Krakowie, nabitym, ponad stan finansowy, talentami, mogli żyć i tworzyć.
A gdy chodziło o wytchnienie po pracy, w otwartym domu Pareńskich lub w letniej ich willi w Tenczynku, znajdowali serdeczną gościnność. Gdyby ktoś w skrócie i z lekceważeniem chronologji sportretował salon pani Lizy, byłby to piękny dokument. Stolik winta, do którego siadają Jacek Malczewski, Asnyk, Wyczółkowski, Stanisławski, Feliks Jasieński. Kibicuje Władysław Żeleński, zatykając sobie uszy, bo właśnie Przybyszewski genialnie znęca się nad wspaniałym Bechsteinem. Opodal dysputuje Sewer z Arturem Górskim i z Reymontem; Rydel i Starzewski przekomarzają się z panienkami, a Wyspiański przysłuchuje się roztargniony na pozór, ale utrwalając każde słowo, a zwłaszcza każdy ton. W ostatnim pokoju, przy pianinie, — „kabaret”: Trzciński robi minki prymadonny, Karol Frycz komponuje z różnobarwnych szmatek kostjumy na jakąś improwizowaną maskaradę, „Sichuła” spotwarza ludzkość swemi karykaturami, Wojtkiewicz wyzywa na groteskowe rymy Edzia Leszczyńskiego; Szczepkowski, Staś Czajkowski, Rzecki... i co było jeszcze utalentowanego w ówczesnym Krakowie, wszystko pod patrjarchalną opieką jednej z najcharakterystyczniejszych figur ówczesnego Krakowa, brzuchacza z matejkowską twarzą, kanonika Drohojowskiego.
Innego dnia, znów inny program: muzyka kameralna. Bo pani Liza jest skora do wszystkiego; kobieta najlepiej w Krakowie grająca w winta, z równą pasją siadała do fortepianu — lub sadzała do niego Franciszka Bylickiego — gotowa na wszystkie tria, kwartety, kwintety. Pracuje kilka lat nad stworzeniem pierwszej cywilnej orkiestry symfonicznej w Krakowie (była tylko wojskowa); to znów, podżegana przez Jerzego Warchałowskiego, zarzuca sieci na samego prezydenta miasta, aby mu wszczepić trutkę „sztuki stosowanej”. Bo pani Liza jest dyplomatką pierwszej klasy; gdy sobie coś ułoży, nic się jej nie oprze. Osiwiała bardzo wcześnie, pudrowała włosy biało, co dawało jej kształtnej głowie charakter ośmnastowiecznej markizy, z wiecznie młodą figurą, prosto a wytwornie ubrana, miała w życiu ówczesnego Krakowa swoją odrębną fizjognomję, swoją jakby „udzielność”; salon jej był bardzo realną siłą. Równego usposobienia, zawsze pogodna, oddychająca jakimś kojąco działającym optymizmem, nie uznająca przeszkód i trudności, działała ożywczo na wszystkich, którzy się z nią stykali.
Codziennym prawie gościem, zanim choroba zamknęła go w domu, bywał tam Wyspiański, który lubiał rozmawiać z panią Lizą, oczywiście na swój sposób, to znaczy raczej snując własne myśli niż potrzebując ich wymiany. W pełnym szacunku dystansie trzymały się od niego dwie córki domu (trzecia, Lizka, później Edwardowa Leszczyńska, była jeszcze dzieckiem), ale wystarczyło Wyspiańskiemu tego zetknięcia, aby, udorośliwszy trochę te dwa podlotki, wprowadzić je do Wesela.
Obie dziewczyny, wychowane od dziecka w tej przesyconej sztuką inteligencją atmosferze rozpieszczone przez uczącego je religji kochanego kanonika, od którego, przy tej sposobności, nauczyły się pić koniak, palić i grać w bezika, były zjawiskiem bardzo oryginalnem: Maryna, której przyjaźń upiękniła później ostatnie lata skazanego na młodą śmierć Witolda Wojtkiewicza, i Zosia, do której, gdy była trzynastoletnią dziewczynką, Sewer (Maciejowski) zwracał następującą, na pierwszem wydaniu jego Legendy utrwaloną drukiem dedykację:

Zosi Pareńskiej.
Droga Zosiu! „Legenda” myślą i ideą twoją jest. Nieś ją jako lampkę w ciemnościach — świt już niedaleko. A możeś ty sama świtem i różaną jutrzenką?
Sewer”.


Młody poeta przysłał mi dla Ciebie, Zosiu, dedykację „Legendy“. Z radością umieszczam ją na drugiej karcie.


Oto owa zamieszczona na drugiej karcie dedykacja młodego poety, którym był — Artur Górski:

Oczyma pełnemi lęku — rozglądasz się za przeznaczeniem — które przyniosłaś z sobą, lecz go nie znasz. Daj rękę, będę ci wróżył.
Jesteś z tych — co idą przez ziemię jakoby z gwiazd zesłane, — gwiazdy w dłoni niosące... Więcej ty ludziom z sobą przynosisz, — niż oni tobie ofiarować zdolni — brać też będą z ciebie — godni — a może niegodni, — a może niegodni...
Więc, patrząc na cię, — czuję żal i trwogę; — skąd żal, sam nie wiem a choć o ciebie trwożny, — ty bądź spokojną. Dusza twych oczu — jak białe gołębie wśród burzy — uderzenia twego serca — jak śpiew niebian nad rozpaczną wrzawą ziemi... Bądź spokojną. Cokolwiek ci świat zabierze, — nie zabierze ci duszy twych oczu, — nie zabierze ci twego serca — nie zabierze ci Ciebie...


Rzecz prosta, że w salonie, gdzie spotykało się tyle oryginalnych i różnorodnych indywidualności, nie trudno było o charakterystyczne epizody, że anegdotę zbierało się tam garściami. Już sama kombinacja winta i sztuki! Stanisławski, doskonały gracz, olbrzym-pasjonat pąsowiejący przy najmniejszym oporze, podskakujący na krześle, kiedy mu partner nie zagrał tak jak on sobie życzył, ledwie mogący się doczekać końca rozgrywki aby ryknąć: „Czegóż pan nie wyszedł w kier? — Bo nie miałem, panie profesorze, sumitował się napadnięty. — „Ech, takie pan dzieciństwa gada!” wybuchał nieprzytomny już z gniewu „profesor”. Na bajkę zakrawa, a jednak najprawdziwszą prawdą jest scena, gdy Stanisławski rzucił Wyczółkowskiemu (grającemu coprawda jak noga) kartami w łeb, rycząc: „z durniami nie gram”. Zrobił się popłoch, Wyczół się rozpłakał, oprzytomniały Stanisławski zaczął go ściskać, no i partja potoczyła się dalej.
Otóż przeglądając listy pisane do pani Lizy, znalazłem takie, które przypomniały mi to i owo zabawne wydarzenie. Jeden, to list Włodzimierza Tetmajera: wydaje mi się dla postaci Gospodarza z Wesela tak znamienny, że, mimo niewinnie-poufnego charakteru tej epistoły, pozwolę ją sobie przytoczyć. Ale przedtem parę słów komentarza.
Włodzio Tetmajer, przy pozorach tężyzny, był w istocie wątłego zdrowia, neurastenik i, mimo swoich słynnych „kurdeszów” mający słabiutką i niewytrzymałą do kieliszka głowę. Od czasu od czasu, kiedy czuł się niewyraźnie na zdrowiu (nerwica), poczciwa Sewerowa Maciejowska zaciągała go przemocą do znakomitego profesora Pareńskiego. I stałe odbywało się co następuje: Profesor, zbadawszy go sumiennie, zabraniał mu najsurowiej wszelkiego alkoholu, bodaj kropelki wina; zapisywał mu receptę, poczem Włodzio przechodził do salonu pani Lizy i zwykle zostawał na kolacji, w czasie której Pareński, już nie lekarz ale gościnny gospodarz, czuwał troskliwie aby... jego kieliszek był stale zaopatrzony. A oto dokument:

Wielmożna Pani Dobrodziejko!
Dawno już nie zdarzyło mi się do tego stopnia się zapomnieć przy kieliszku jak w piątek. Przypuszczam, że mogłem powiedzieć jakie głupstwo i zresztą sam fakt bycia nietrzeźwym jest już dostateczną winą.
— Poczuwam się tedy do obowiązku przeproszenia W. Panią za tego rodzaju sąsiedztwo i zabawę, jaką Panie siedząc przy mnie mieć mogły. Proszę najuprzejmiej łaskawie mi darować, jeśli co głupiego powiedziałem, bo sam nie bardzo pamiętam co gadałem. Tak to nie leży w mojem usposobieniu i tak się nie zgadza z mojem przekonaniem, aby wobec Pań upijać się i puszczać na jakieś dowcipy lub lekkie rozmowy, że czuję się prawdziwym zbrodniarzem i źle wychowanym człowiekiem.
— Jeśli to możebne, to proszę o łaskawe przebaczenie, zależy mi bardzo na tem, aby sąd Pani o mnie nie był zbyt surowym.
— W nadziei, że uzyskam przebaczenie, rączki WPani całuję i wyrazy najgłębszego szacunku załączam.
Włodzimierz Tetmayer.


Znając kochanego Włodzia, jestem przekonany, że jego występek musiał być bardzo niewinny. (Przypomina się owo cudowne: „a, zrobiłem wstyd niewieście” Cześnika u Fredry). Toż samo owo „pijaństwo” po paru kieliszkach wina nie mogło być zbyt ciężkie. Niech więc, ku zawstydzeniu dzisiejszej pędzonej na wódce epoki, znajdzie się tu ten list, jako dokument dworności i wrażliwości sumienia dawnych Polaków.
Inny dokument tyczy Lucjana Rydla. Lutek był w tym zdawna z rodziną Rydlów zaprzyjaźnionym domu prawie domowym. Żartobliwie (dziewczęta były jeszcze prawie dziećmi) dawał sobie tytuł „zięcia”, i panią Lizę stale nazywał „belmerą”. Znalazłem jakiś ozdobny egzemplarz Zaczarowanego koła, z taką jego rymowaną dedykacją: „Książka nie wyjdzie jak za dwa tygodnie — lecz ja, belmerę pragnąc uczcić godnie — pierwszy egzemplarz, bity na papierze — czerpanym, niosę w podarku belmerze”. W dziecinnym pokoju „na Wielopolu” był Lutek Rydel — jak wszędzie potrosze — lubiony i ośmieszony zarazem. Głównie z powodu gadulstwa, które było czemś jedynem w świecie, gargantuicznem, czemś czemu podobnego przykładu nie zdarzyło mi się spotkać. Jeden epizod, z czasu jego przedślubnych perypetji, gdy Lutek zagadywał się dubeltowo. Jednego dnia przychodzi na „Wielopole” o wpół do trzeciej popołudniu: na chwilę, z czemś się zwierzyć. Pani domu częstuje go czarną kawą. „Dziękuję, nie mogę, zaraz muszę lecieć. — Niechże pan choć siada, panie Lutku. — Nie mogę, muszę zaraz iść”. Rezultat był ten, że, około godziny pierwszej w nocy, pani Liza telefonowała do Czasu do Starzewskiego, błagając go, aby przyszedł zabrać Rydla, bo już nie ma sił; zagadał ją na śmierć!
Drugi epizod. Z okazji pięćsetlecia Akademji zjechali różni znakomici cudzoziemcy, zapraszani po krakowskich domach. Między innemi, przyjaciel Polaków, Gabrjel Sarazin, autor książki o naszych wieszczach. Ten Sarrazin trafił na Lutka Rydla: i oto stoczył się najosobliwszy turniej. Sarrazin, jak to Francuz, chłop mowny, ruszył z kopyta; aliści gdy przerwał sobie dla nabrania oddechu, Rydel wpadł mu w słowo i już nie popuścił! Francuz bladł, wiądł, aż w końcu zwiądł zupełnie. Dziewczęta i ich goście obserwowali przez uchylone drzwi tę scenę, zupełnie jak nurkowie obserwują walkę potworów na dnie morskiem. W pewnym momencie, Maryna weszła do pokoju i podała na talerzyku Rydlowi ciągutkę. Rydel wziął nie patrząc, połknął ciągutkę i gadał dalej.
Rydel, chłopiec najpoczciwszy i najuczynniejszy w świecie, przytem namiętnie lubiący wykładać, zaproponował pani Elizie, że będzie jej dziewczętom dawał lekcje historji sztuki.
Otóż niewdzięczna Maryna rychło zaczęła się buntować przeciw tym lekcjom, utrzymując zuchwale, że to jest tylko pretekst do wygadania się prelegenta i że ona nie ma żadnej ochoty być ofiarą. Gdy matka ani słyszeć nie chciała o przerwaniu lekcyj, chytra dziewczynka wywołała pod pierwszym lepszym pozorem jakiś zatarg z ofiarnym nauczycielem. Stąd wynikła ta korespondencja:

Kraków, d. 10.I.1900.
Kochana Marynko!
List ten adresuję wprawdzie na ręce Mamy, bo nie chcę poza jej plecami zwracać się do Maryni, ale zapewniam, że piszę go bez porozumienia się z mamą, z własnej ochoty i z bardzo szczerej życzliwości dla Maryni.
Prawdopodobnie Marynka odczuwa dość żywo wewnętrzne niezadowolenie z tego co zaszło. Chęć postawienia na swojem nie zawsze bywa dobrym doradcą; i mnie samego nieraz upór chwilowy wprowadził w położenie, z którego trudno potem było mi znaleźć wyjście nie uwłaczające miłości własnej.
Zdaje mi się, że rozumiem dobrze położenie Maryni. Ale, im dłużej to będzie trwało, tem trudniej będzie wybrnąć, tem trudniej będzie Maryni zawrócić. Dziś jeszcze jest czas, dziś jeszcze potrafimy oboje w krótkim czasie puścić w niepamięć to co zaszło. Rozumiem, że Maryni może być niełatwo zrobić pierwszy krok; — więc ja go robię, bo mogę zrobić go bez upokorzenia i poniżenia. Nie pisałbym gdybym nie znał jednej zasadniczej strony charakteru i usposobienia Marynki: rzetelności i prawości. Inna, mniej od Maryni rzetelna, możeby sobie powiedziała: „proszą mnie, dobijają się — postawiłam na swojem. Teraz ustąpią z łaski”! Marynia tego sobie nie powie, wiedząc dobrze że tak nie jest. Marynia zrozumie ten list tak, jak był pisany. Chcę nim poprostu przemówić do serca i rozsądku Marynki, chcą ułatwić i uprościć Maryni drogę do powrotu, oszczędzając upokorzenia. Kiedy pomyślę, że Marynia ma zapewne nieraz ochotę naprawić to co się stało, a w sumieniu swojem czuje że się stało źle, a tu z każdym dniem ciężej i trudniej naprawić, wtedy żal mi Maryni. Do natur takich jak Marynka trafia się przedewszystkiem dobrocią: to było uczucie, które mi ten list dyktowało. Zobaczę, czy dobrze trafię?

Lucjan Rydel.


List ten włożony był w drugi, zaadresowany do pani Lizy:

Kraków, d. 10.I.1900.

Łaskawa i droga Pani!
Na ręce pani posyłam list do Maryni. Ponieważ nie miałem sposobności porozumieć się z panią przedtem w tym względzie, od pani jedynie będzie zależało, czy Marynia list ten otrzyma czy nie. Zacząłem z dziewczętami wieki średnie, wykładam rzeczy zajmujące i potrzebne do wykształcenia, których można się dowiedzieć, ale tylko z całego mnóstwa książek i podręczników, to też Marynia odniosłaby zbyt dużą szkodę nie biorąc udziału w lekcjach. Nie uwierzy pani, jak mi na ostatniej lekcji żal było Maryni, kiedy mówiłem rozmaite szczegóły arcyciekawe zapamiętane z paryskich wykładów. Nie wiem ile tomów przeczytaćby trzeba, żeby się tych rzeczy dowiedzieć, i ciągle mi wracała do głowy jedna myśl, że Marynia tego wiedzieć nie będzie. Takbym pragnął nauczyć dziewcząt wszystkiego co umiem, choćby w skróceniu, a tu dla jednej chwili nierozsądnego uporu Marynia ma to stracić. Doprawdy, zanadto mi jej żal. Jeśli pani listu mojego nie uzna za zbyt nierozsądny i zbyt niepedagogiczny, niech pani zechce dać go Maryni. Jestem prawie pewny, że wystarczy okazać jej gotowość do zgody, żeby poruszyć w niej żal i ochotę do lekcyj, którą sama przed sobą ukrywa przez dziecinną ambicję.
Rączki Pani po tysiąckroć całuję, Lucjan Rydel.


Cały pan młody z Wesela odbija się znów w tym liście: poczciwy i naiwny nieco zarazem. Byłem świadkiem, jak Maryna tarzała się ze śmiechu, czytając ten list, i uprzytomniłem sobie, że doktór praw i filozofji, dramaturg i bywalec paryski może być wielkiem dzieckiem wobec czternastoletniej dziewczyny.
Taki był zatarg bohaterów Wesela; sądzę, że miałem prawo go tu przedstawić. Alboż nie należą do historji?



CICHY JUBILEUSZ.[2]

Nie powiem, ażebym był zbytnim czcicielem jubileuszów; mimo to jest jeden jubileusz, którybym chętnie obszedł, gdyż data jego budzi we mnie odzew bardzo osobistego sentymentu. A data to ważna dla całego naszego życia literackiego ostatnich czasów i godna aby ją przypomnieć. W sierpniu bieżącego roku upływa dwadzieścia pięć lat od chwili, gdy Stanisław Przybyszewski przybył do Krakowa, do Polski. Czem był pierwszy okres pobytu Przybyszewskiego w Polsce dla nas wszystkich którzyśmy mieli szczęście przeżyć go w najbliższem obcowaniu ze „Stachem”, trudno dać wyobrażenie w kilku słowach... trudno byłoby może dać je i w wielu słowach... Co on z nami robił, ten cudowny hypnotyzer dusz — nie wiem; na czem polegał ten magnetyczny wpływ, dobroczynny dla jednych, zabójczy dla drugich, ale tak mocny że nikt nie mógł zostać nań obojętny? To pewna, że nie był to wpływ czysto literacki; Przybyszewski był jednym z tych artystów, którzy lubują się wkształtowaniu samego życia. To też najsumienniejszemu historykowi literatury, który przestudjuje przy biurku teorję „nagiej duszy”, Confiteor, etc., etc., tajemnica istotnego oddziaływania „Przybysza” umknie gdzieś między palcami. Nie zdradzi jej rocznik ówczesnego Życia, jego namaszczony ton dość fałszywe dałby pojęcie o codziennem bytowaniu tej małej gminy czy sekty, której każdy dzień znaczył się — między jednym a drugim dramatem — jakąś zabawną anegdotą.
Gdzież więc znajdzie wyraz istotny duch owej epoki literackiej i co z niej przechowa się w pamięci? Zapewne nic; rozwieje się w nicość, przepadnie, jak tyle ciekawych epok, figur, naszego życia artystycznego.
Kiedy, z okazji wznowienia w Warszawie Wesela zapragnąłem podać publiczności garść osobistych wspomnień, związanych z epoką i powstaniem utworu, posypało się na mnie sporo gromów. Przypomnienie owej rzeczywistości, której świadomość pogłębia we mnie tylko uczucie podziwu dla genjalnego utworu Wyspiańskiego, a zarazem wydaje mi się nieodzowną dla jego właściwego rozumienia, zdało się niektórym profanacją, zdzieraniem uroku etc.
Widocznie tak już nawykliśmy do odświętnego jedynie obcowania z literaturą, że razi nas wszelki poufalszy z nią stosunek. Wolno się tylko licytować na superlatywy i ogólniki, nie wolno tykać codziennego faktu. Owszem, i o epoce Wesela będzie wolno pisać, ale wówczas kiedy ostatni jej świadek zejdzie ze świata nie zostawiwszy żadnych śladów tego co mógł widzieć i pamiętać; wówczas zacznie się mozolne i wielce naukowe odkopywanie realjów Wesela na podstawie śliskich hipotez i domysłów. To, co dziś jest profanacją, będzie aktem pietyzmu; to, co dziś jest plotką, będzie „dokumentem”...
Widocznie egzegeza literacka jest poprostu grą towarzyską, w rodzaju „zgadnij zgadula”, gdzie wolno mówić o tem co się wie z domysłu, a nie wolno o tem co się widziało, bo to jest przeciw regułom gry i psuje zabawę innym? Tylko jak ta wiedza będzie wyglądała!
Niedawno był tego przykład. W jednem z codziennych pism pojawił się fachowy artykuł z powodu 25-letniego jubileuszu Sztuki. Epokę tę pamiętam bardzo dobrze i pamięta ją wielu moich niestarych rówieśników, ale już dla młodszych o kilka lat historjografów jest ona w istocie „historją”. Jakoż jeden z literatów pamiętających tę epokę z osobistych stosunków musiał na łamach owego pisma prostować zasadnicze omyłki fachowca. Tak szybko zacierają się w pamięci fakty.
Świeżo miałem w ręku książeczkę U kolebki modernizmu, poświęconą właśnie dobie literackiej Przybyszewskiego i Życia. Młody autor omawia ją tak, jakby to była jakaś zamierzchła epoka znana nam jedynie z odkopanych palimpsestów; nie czyni najmniejszej próby, aby ją ująć na tle życiowem, mimo iż dziś jest ono jeszcze dostępne. A wszak p. Ludwik Szczepański, założyciel Życia, mógł był z łatwością udzielić wszelkich objaśnień; ale snać „reguły gry” nie pozwalają ich szukać, tak jak nie wolno przy bridżu zaglądać w karty sąsiadowi. Zgadnij zgadula!
A cóż dopiero atmosfera, koloryt danej epoki, bez których nie może być mowy o historji literatury! Owa zdolność utrwalania tej atmosfery w całej jej żywości jakże wysoko stoi np. w literaturze francuskiej. Niema wybitniejszej osoby w XVIII w. we Francji, którejby się nie znało dziś jak dobrego znajomego; fizjognomja każdego niemal z gości salonu w którym obracał się jakiś Diderot lub Wolter wygląda ku nam jak żywa z pamiętników, listów, monografji. Mały tomik anegdot Chamforta jest jednym z najkapitalniejszych dokumentów do zrozumienia epoki. Dziewięć tomów Goncourtów ukazuje nam podszewkę życia literackiego z lat kilkudziesięciu; a ileż mamy książek tego typu, choć nie tak konsekwentnie spisywanych? Każdy salon, każda grupa mają swoje anegdotyczne monografje. Bo bez tego literatura musi zawisnąć w próżni, można o niej fantazjować, ale nie można jej naprawdę rozumieć. Istnieją zresztą pisarze, których rola wyrażała się więcej osobistem oddziaływaniem niż piórem. Mógłbym zacytować Sokratesa; ale poprzestanę na Teofilu Gautier. Życiorys Ninon de Lenclos to z pewnością jeden z ciekawszych dokumentów do poznania danej epoki literackiej. Literatury nie da się zizolować od życia.
Otóż, dawniej niebezpieczeństwo takiej izolacji produktów literackich było mniejsze. Istniały dwa ważne źródła do poznania ich tła: listy i pamiętniki. Dziś dwa te źródła niemal znikły. Pocztówka, telefon, telegram, zwłaszcza zaś przyspieszone tempo życia zabiły list. Tak samo przepadł i pamiętnik, gdyż hasło „produktywności” posuniętej do maximum nie pozwala grzebać talentu a nawet pół-talentu literackiego w tak nieprodukcyjnym zajęciu. Zwłaszcza zaś i list i pamiętnik zabiła gazeta. Dlatego o ile np. z początku zeszłego wieku pozostało względnie dużo, o tyle z naszej epoki nie utrwali się tą drogą rysów osobistych prawie nic.
A nie nauczyliśmy się utrwalać ich w inny sposób. Czyż zamiast wielu jałowych gadań „teatrologicznych”, któremi psuje się tyle papieru, nie powinien ktoś był zebrać żywych rysów i dokumentów składających się na ciekawą i tak ważką dla dziejów naszego teatru fizjognomję Tadeusza Pawlikowskiego? Co będzie o nim, o nim samym wiadomo za lat 20? Nic. Dziś jeszcze wspomina go ten i ów z tych co go znali, ale coraz rzadziej; za kilka, kilkanaście lat zostanie mglista legenda, potem nazwisko, koło którego skrystalizuje się nieco mniej lub więcej fałszywych ogólników[3]. W ten sposób raz po raz patrzymy na drugą powolną śmierć człowieka, może istotniejszą, bardziej osmucającą od śmierci fizycznej. Tak samo przepadł za mojej pamięci malarz Jan Stanisławski, wieloletni „dyktator” krakowskiego życia artystycznego, przepyszna indywidualność, człowiek którego każde powiedzenie warte było stenogramu. Przepadł ciekawy profil przedwcześnie zmarłego Wojtkiewicza, przepadnie zapewne Jacek Malczewski, Włodzimierz Tetmajer i tylu innych.
A mistrz Wincenty Lutosławski? Czy będzie miał jakiekolwiek pojęcie o tym osobliwym człowieku, ktoś kto będzie znał jego pisma, a nie będzie znał anegdotycznej ich podszewki, np. stacji doświadczalnej dla płodzenia genjuszów założonej w Tunisie, deputacji profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego przyjętej w adamowym stroju, platońskich biesiad w łaźni rzymskiej[4], ślubów czystości składanych w sali Teatru Ludowego przez rozegzaltowane krakowskie matrony etc. etc.
Kiedy umarła Gabrjela Zapolska, wszystkie pisma zamieściły jej panegiryki; nawet te, które stale obrzucały jej działalność błotem, uderzyły w wielki dzwon: „Cześć jej pamięci” etc. To jedno umiemy: „celebrę”; ale czy komukolwiek przyszło na myśl utrwalić bodaj jakiś rys z bogatego życia tej naszej George Sand?
Polska była podobno zawsze krajem „indywidualistów”, mamy też w każdem pokoleniu indywidualności ciekawych sporo i życie artystyczne dość bujne, ale ubożymy je, nie umiejąc się z niem obchodzić. Z dwojga złego raczej „plotka” niż kanonizacja, raczej artysta w szlafroku niż w bronzie na codzień! Z pewnością szlafrok będzie bliższy prawdy od pomnika i lepiej pozwoli nam zrozumieć żywego człowieka. Historja bez anegdoty, to kuchnia bez soli. Nie umiemy żyć z literaturą poprostu, jak z przyjacielem, jak z kochanką; obcałowujemy ją po rękach jak matronę albo biskupa. Każde proste słowo, każdy żart brane są za złe i wykładane opacznie, jakgdyby uśmiech nie był bardzo naturalną formą obcowania duchów.
Toteż miałbym pokusę obejść na swój sposób cichy jubileusz owego krakowskiego „Stacha” z przed ćwierć wieku, względem którego poczuwam się do niewygasłej wdzięczności, któremu zawdzięczam podwaliny swego człowieczeństwa. Miałbym pokusę zrobić nową „plotkę” i opowiedzieć pokrótce to co pamiętam z tego ślicznego okresu. Czy zamiar ten nie zostanie, jak tyle zamiarów, w sferze zamiaru, nie wiem; bądź co bądź, notuję go tutaj jako wyraz moich dobrych chęci, oraz mego przeświadczenia, że literaturę, sztukę, tworzą nie „izmy”, ale żywi ludzie, że samo ich istnienie bywa nieraz tworem artystycznym, i że ratowanie przed falą niepamięci tych żywych istnień jest pierwszem zadaniem nas współczesnych.

1923.
„STARE, ZŁOTE, KOCHANE, NASZE”...

Ilekroć pojawi się sztuka z dawnego repertuaru, sztuka kostjumowa — od Zabłockiego do... Bałuckiego — nieodmiennie czyta się w rozrzewnionej krytyce dytyramb o złotych polskich sercach, zacnym obyczaju, prostem nieskomplikowanem życiu, czystej atmosferze etc. Nie obywa się też bez przycinków pod adresem naszej epoki, znieprawionej, zmaterjalizowanej, niezdolnej do ideałów. Ciekawy psychologicznie fakt, świadczący że ludzi w kostjumach ogląda się jakby innemi oczyma. Pospolita gąska ubrana w organtynową sukienkę staje się wcieleniem niewinności; stary piernik ustrojony w tabaczkowy surdut z aksamitnym kołnierzem ma zawsze „złote serce”. Przeszłość ma w sobie jakiś mistyczny czar, który wszystko oczyszcza. Gdyby na Starem Mieście odkryto zamtuz z XV wieku, przydanoby mu konserwatora. To rozumiem. Ale czytaliśmy wszak rozczulenia nad atmosferą Domu otwartego, tego dokumentu najsmutniejszej galicyjskiej kołtunerji z przed lat zaledwie czterdziestu! Cóż dopiero gdy chodzi o takiego czarodzieja jak Fredro, który słońcem swego humoru wszystko potrafi opromienić! Kąpiemy się w tem słońcu, zapominając na chwilę, że to życie, które ono ozłaca, nie ma w sobie doprawdy nic, nad czemby się warto było roztkliwiać. Jestto nieporozumienie, a nieporozumienie to ciąży niewątpliwie na stosunku publiczności — tej publiczności nowej, młodej, patrzącej nieuprzedzonemi oczyma — do utworów Fredry i staje się niepożądaną zaporą. Zaraz się wytłomaczę. Entuzjazm i miłość dla Fredry, którym tylokrotnie dawałem wyraz, obronią mnie od złego rozumienia moich intencyj.
Czem są Damy i Huzary w odczuwaniu licznych krytyków, którzy je świeżo oglądali na scenie? Dla jednych arcydziełem, dla drugich nie; ale prawie dla wszystkich uroczym obrazkiem życia rodzinnego, życia „nieskomplikowanego”, polskiego domu, polskiej wsi, budzącym tęsknotę za dawnym obyczajem, dającym chwilę czystego wytchnienia po szpetnym dzisiejszym świecie. Jakkolwiek może się to wydać śmieszne, pozwolę sobie przypomnieć treść Dam i Huzarów.
Pani Orgonowa, przybrawszy sobie dwie siostry do pomocy, przyjeżdża stręczyć w małżeństwo córkę swoją własnemu bratu a jej wujowi, starszemu od dziewczyny o lat blisko czterdzieści. Jedyną pobudką tych swatów jest majątek majora. Panna kocha innego, godnego jej miłości, ale na myśl jej nawet nie przyjdzie, że mogłaby wyznać matce swoje niewinne uczucie. Przeciwnie, wie, że jeżeli nie będzie powolna rodzinnym kombinacjom, czeka ją związek ze starym wstrętnym lichwiarzem. Trudno o coś bardziej oschłego, obcego, niż ten stosunek matki do córki. Córka czuje, że znajdzie w matce twardą wykonawczynię interesownych planów; matka widzi w córce jedynie narzędzie spekulacji. Ale są ciotki: mogłaby przecież im się zwierzyć, prosić o radę, o wstawiennictwo? Cóż znowu, te ciotki są najwierniejszemi aljantkami matki: okrzyczałyby za warjatkę pannę, któraby przepuściła taki los. „Wuj ma dobrą wieś, Zosiu bądź rozsądną, zresztą miej rozum, a po ślubie będziesz mogła zrobić z mężem co zechcesz”... Mówi się to prawie wyraźnie. Przysięga? Sakrament? Farsa! Interes dominuje nad wszystkiem, a raczej nie dominuje ale jest wszystkiem. Rodzice wydaliby córkę za trupa, za kanalję, byleby z workiem złota. Serca w tem wszystkiem ani za grosz.
Czegóż uczy się młoda dziewczyna w tej szkole? To trusiątko Zosia, którą podają nam za wzór naiwności i niewinności, kłamie jak z nut. Kłamie przed matką, ukrywając swoją znajomość z porucznikiem, dość daleko posuniętą. Kłamie przed majorem, udając szczerą skłonność i kokietując starego wiarusa swą biernością, byle zyskać na czasie. Wszystkie drogi są dla niej dobre, z wyjątkiem prostej. Woli poświęcić swą miłość, skłamać przed ołtarzem, niż zdobyć się nad odwagę oporu. A porucznik? Kocha Zofję, ale tak dalece ma poczucie, że na tym świecie człowiek bez pieniędzy jest niczem, że nawet na myśl nie przychodzi mu, że mógłby walczyć o swą miłość, że wreszcie mógłby się zwierzyć z niej majorowi, któremu życie ocalił, który go kocha jak syna!
Jeżeli to jest życie „nieskomplikowane”, niech mnie gęś kopnie! Mnie się ono wydaje djabelnie skomplikowane. I ani rusz nie umiem pojąć, na czem polega jego „pogoda”, jego wyższość nad dzisiejszem, okrzyczanem życiem. Niema się na co oburzać; takie były obyczaje; ale rozczulać się, ale wzdychać do tego?
Powie mi ktoś, że wszystko to, to jest konwencja teatralna, że te rysy obyczajowe są poprostu tradycyjne i przejęte ze starej komedji, że stanowią one wątek wszystkich utworów Moliera, etc. Zgoda. Ale też ta forma życia rodzinnego, jaką widzimy u Moliera, istniała nietylko na scenie, ale w życiu. Pod tym względem komedja była wiernem jego odbiciem. Toż samo za Fredry. Ten stosunek dzieci do rodziców, te pojęcia i obyczaje, były czemś zupełnie potocznem; wytarczy wziąć do ręki pierwsze z brzegu współczesne pamiętniki. To są rysy wspólne i zupełnie naturalne w epokach, gdy wszystko wspierało się na posiadaniu.
Chodzi o co innego. Francja kocha i wielbi Moliera. Ale nikt nie czerpie w nim natchnienia do zachwytów nad starym obyczajem. Nikt nie rozczula się nad „złotem francuskiem sercem” Grzegorza Dandin albo Pursonjaka. Nikt nie widzi w tych komedjach obrazów „zacnego, prostego, dawnego życia”
Znów wiem, co mi ktoś odpowie. Jest różnica między gryzącą satyrą Moliera a niebolesnym humorem Fredry. Molier wypił w życiu wszystkie gorycze, oglądał świat z dołu, podczas gdy Fredro, malując tę sferę, z której był sam, patrzy na jej obyczaje z ukrytym ale dobrotliwym sarkazmem. Zapewne. I tu tkwi właśnie niebezpieczeństwo rozdźwięku między Fredrą a dzisiejszem społeczeństwem. Że ten rozdźwięk istnieje, stwierdziliśmy nieraz; przewalczyć go będzie słuszną chwałą naszych teatrów. Pomagajmy im w tem z całych sił. Ale boję się, że ten rozdźwięk możemy raczej pogłębić, gloryfikując nie sam artyzm Fredry, lecz i ten obyczaj, który jest jego tematem. Boję się tego zwłaszcza w stosunku do młodzieży. Bo młodzież ma pasję czynienia bardzo ostrych rewizyj konwenansu. Gdy jej zechcemy wmówić patryarchalne cnoty pani Orgonowej i anielstwo Zosi, zbuntuje się i ucieknie od Fredry. Raczej uczmy ją podziwiać potęgę i czar sztuki, która potrafi przemienić w piękno życiową lichotę.
Nie są te rozważania tak bardzo abstrakcyjne. Jeszcze nie przebrzmiały echa owej rewizji Pana Tadeusza, która wywołała pięćset replik i artykułów i dawno niepamiętaną burzę w naszem życiu literackiem. Dla mnie osobiście „rewizja” ta nie była czemś zbyt nowem. Przeprowadziłem ją na własny użytek bardzo dawno temu, kiedy miałem lat piętnaście czy szesnaście. Odepchnęła mnie ona od mickiewiczowskiego arcydzieła w owym wieku młodzieńczego radykalizmu; z czasem wróciłem doń od innej strony... Podziwiam i kocham dzieło sztuki, myśląc sobie to i owo o życiu i ideałach owego „centrum polszczyzny”, które się w niem tak czarownie odbija. Dlatego wiem z doświadczenia, jak odwrotny skutek mają na młodzież tego rodzaju apoteozy. Dajmy pokój przeszłości! Niech śpi w pokoju. Dzisiejsze życie jest, mimo wszystko, o wiele prostsze, godniejsze i rzetelniejsze niż życie naszych pradziadków. Cnoty prababek też bezpieczniej nie ruszać. Boję się, powtarzam, że takie gloryfikacje staroświecczyzny odbiją się na skórze naszych najukochańszych pisarzy.

1925.
DEZERTERKI.

Pisarz który łamie pióro, malarz który rzuca pędzel, wogóle artysta, który opuszcza warsztat swojej pracy, to są zjawiska niezmiernie rzadkie i pobudzające do dociekań. W jednym tylko wypadku fakt jest tak częsty, iż oswoiliśmy się z nim prawie zupełnie i nie kwestjonujemy go nawet: mianowicie kiedy aktorka schodzi ze sceny.
Uciekanie aktorek w pełni sił i talentu ze sceny to nagminna choroba teatru. I żeby to aktorek! ale najlepszych aktorek. Ileż takich za naszej pamięci, począwszy od niezapomnianej Jadwigi Mrozowskiej, po której do dziś pozostała smuga niepokojącego uroku i wpół fantastycznej legendy. Niema potrzeby wymieniać litanję nazwisk; trwają one zbyt dobrze w pamięci Warszawy.
Otóż zachodzi tu podwójny psycho-fizjologiczny problem: czem się dzieje, iż teatr naogół wytrzymuje wcale dobrze te perjodyczne upusty krwi; a po drugie, w jaki sposób aktorki — uważamy je wszak za artystki — znoszą tak spokojnie to, coby było tragedją dla każdego innego artysty, mianowicie wyrzeczenie się swej pracy, zaparcie się swej twórczości.
Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia zjawiają się w dyrekcji teatrów Junosza, Leszczyński, Węgrzyn i każdy z nich mówi: „Kochany dyrektorze, żenię się i opuszczam scenę: narzeczona moja nie życzy sobie...” Cóż wtedy? Przyszłoby chyba zamknąć budę. Tymczasem, powtarzam, w zakresie personelu kobiecego teatr raz po raz przechodzi te katastrofy i znosi je. Czem to tłómaczyć?
Przedewszystkiem, sądzę, trzeba przyjąć, że stosunek procentowy aktorstwa utajonego w płci żeńskiej a męskiej jest zupełnie różny. Trudno tu operować ścisłemi cyframi, ale możnaby dla przykładu powiedzieć, że jeżeli fakultatywnym, aktorem (lepszym lub gorszym) jest np. co tysiączny mężczyzna, fakultatywną aktorką jest co trzecia kobieta. Wszak teatr nasuwa się jako pierwsza myśl każdej młodej kobiecie, zawiedzionej w swej egzystencji. Śmielsza myśli o nim pozytywnie, bardziej nieśmiała i nieporadna marzy choć o nim. Podczas wojny widziałem sporo kobiet, które weszły na scenę pod wpływem okoliczności czysto życiowych; nie uważałem, aby gorzej się tam czuły, niż te, które zostały aktorkami z „powołania”.
Bo też rola kobiety na scenie jest może łatwiejsza. Odpada w niej prawie cały ów transformizm, stanowiący istotę męskiego aktorstwa. Dziś Łatka, jutro Skarga; dziś Mickiewicz, jutro Judasz, etc. A kobieta? to zawsze ta sama Rózia czy Zuzia, Lulu czy Desdemona, ale zawsze kobieta, w trochę innym odcieniu, kostjumie i w innych okolicznościach. Odcienie wydobywa z niej sam tekst, trzeba mu się tylko poddać. Kobieta gra na scenie swoją płeć, mężczyzna odtwarza skomplikowany egzemplarz społeczny.
Przytem czas rozwoju! Talent męski rośnie powoli, jak drzewo; kobiecy rozwija się jak kwiat. Kobieta wchodzi na scenę bez mała tak, jak wychodzi za mąż; byleby weszła na nią dobrą nogą, na drugi dzień — gotowa! Stąd następca dla wielkiego aktora musi dorastać latami, gdy następczyni dla ulubionej aktorki wykwita w mgnieniu oka, nieraz w ciągu tygodnia.
Dlatego — wie o tem każdy dyrektor teatru — kobieta zawsze jest na scenie do zastąpienia; w miejsce jednej która ubędzie, teatr znajdzie dwie, trzy, które przesłonią wspomnienie tamtej, mimo iż często nie mogą się z nią mierzyć talentem. Z aktorem, to rzecz o wiele trudniejsza; i dlatego nie kobiety — jak mniema nieświadomy tłum — wodzą za nos swoich dyrektorów, ale gwiazdy płci męskiej. To są prawdziwe primadonny teatrów, kapryśne, bezwzględne, słowem mające wszystkie cechy, które wytwarza świadomość że się jest niezastąpionym.
Pytanie drugie: W jaki sposób kobieta, jeżeli jest w duszy artystką, może opuścić scenę, nie cierpiąc w tem co w niej najsilniejsze, najszlachetniejsze? Odpowiedź bardzo prosta: bo kobieta-aktorka, można powiedzieć, wychodząc z teatru, nie opuszcza sceny; ona zmienia ją jedynie, rozszerza, wciąga w obręb swej roli życie, komponuje sztuki sama dla siebie, słowem wraca do tego, co stanowi kolebkę wszelkiego teatru — do commedia dell‘ arte.
Weźmy dla kontrastu mężczyznę. Co pocznie świetny aktor, jeżeli w pełni sił zejdzie ze sceny? chyba będzie cały dzień u Loursa grał w bilard. To nie jest karjera. Ale zaproponujcie mu np. prezydenturę gabinetu! zobaczycie, czy nie przyjmie; ujrzycie, jakim krokiem wejdzie na Radę ministrów i jak im wypali wielką tyradę z III-go aktu Ruy-Blasa! Aż im w pięty pójdzie; aż zbledną i — dadzą brawo.
I tu jest jądro kwestji: Z aktora, choćby największego, nie zostaje się księciem, ambasadorem, ministrem, wielkim bankierem; podczas gdy sławna aktorka, jeżeli schodzi ze sceny, to zazwyczaj po to, aby zostać wielką damą, ambasadorową, potentatką finansów etc. I dlatego — powtarzam — ona nie schodzi ze sceny; ona zmienia scenę; zmienia tę scenę odrapaną, zakurzoną, z przymusem rannych prób i tyranją reżysera, na scenę własną, lśniącą prawdziwą świetnością dekoracyj, wędrującą na zawołanie wedle jej kaprysu.
Czyż można powiedzieć np., że zeszła ze sceny kobieta, która trzęsie finansami wielkiego państwa, inspiruje dzienniki, macza paluszki w polityce światowej, wydaje recepcje na sto osób, pływa yachtem po dalekich morzach, poluje na tygrysy, odwiedza trędowatych, czy ja wiem co zresztą? Ona nie zeszła, ona weszła na scenę. Czy można powiedzieć, że przestała być aktorką? Toż sama etymologja słowa aktor zawiera pojęcie nie czego innego, niż czynności, działania.
Oto więc różnica: u mężczyzny aktorstwo a nie aktorstwo, scena a życie, odcięte są od siebie ostrą linją; u kobiety linja ta jest bardziej płynna, zatarta; stąd nieskończenie większa łatwość, z jaką kobieta przechodzi z życia na scenę i znowuż ze sceny do życia.
Kiedy wybuchła wojna w roku 1914, jedna ze świetnych gwiazd naszego teatru, a później sceny świata, zapakowała dwie wykwintnie skromne sukieneczki i puściła się z dalekich stron do Krakowa. Ile energji, sprytu, kokieterji nawet, trzeba było rozwinąć, aby odbyć wówczas tę drogę pociągami osobowemi, towarowemi, wojskowemi, zrozumie każdy, kto pamięta ten okres szaleństwa pierwszych dni wojny. Jechała przeszło tydzień, przyjechała wpół-żywa, ale zadowolona; natychmiast zgłosiła się do pracy do jednej z klinik, przemienionej na szpital wojenny. Po kilku dniach, bez żadnego poprzedniego przygotowania, była najlepszą pielęgniarką, prawie że asystentką, ulubienicą surowego szefa, który w pracy nie znał żartów.
— Ja w głowę zachodzę, skąd ona to umie! — mówił do mnie ów znakomity profesor, w którego szpitalu pracowała artystka.
— Jakto skąd? — odparłem; — rasowa aktorka wszystko umie. Przecież może z dnia na dzień dostać rolę pielęgniarki, równie dobrze jak rolę światowej damy; przeczyta rolę i gra.
— No, tak — przerwał profesor — ale na scenie ona udaje tylko, że np. podaje właśnie te narzędzia których trzeba, a u mnie musi podać naprawdę, i to z błyskawiczną szybkością, te a nie inne.
— To znaczy poprostu, że ma poczucie stylu, i rozumie, że w pańskiej trupie trzeba grać realistycznie; ale tak samo, ręczę, umiałaby panu podawać narzędzia w stylu ekspresjonistycznym.
— Być może, ale wtedy by pacjenta djabli wzięli — rozśmiał się profesor.
Oto, zdaje mi się, przyczyny, dla których i teatr nie umiera tracąc raz po raz swoje najlepsze siły kobiece, i świetne aktorki nie usychają, odcięte od teatru.
A jak cudownie wchodzą w swoje nowe role! Byłem niedawno w większem towarzystwie; przy kolacji, o kilka miejsc dalej, dolatuje mnie taki urywek zdania:
— Nie, jak mamę kocham! Co ten pan Stefan wygaduje! Powiada, że można kochać i zdradzić... To już, doprawdy...
Było to powiedziane tak melodyjnym głosem, tak niepokalaną dykcją, że mimowoli spojrzałem w tę stronę, aby zobaczyć kto tak ładnie mówi. Była to jedna z naszych najświetniejszych „dezerterek”, która w czasie swojej karjery teatralnej zdradziła conajmniej jakich stu dwudziestu mężczyzn, oczywiście na scenie.

1923.
HEDDA GABLER CZY GABLERÓWNA?
(Nieco językoznawstwa).

Potrącone przezemnie zagadnienie[5], czy powinno się mówić Hedda Gabler czy Gablerówna, Cléo de Merodes czy Kleo Merodzianka, wywołało w kołach filologów żywe zainteresowanie. Powiedziano mi mianowicie przez telefon, że jestem błazen. A jednak nie: kwestja prawidłowej odmiany nazwisk żeńskich, zwłaszcza panieńskich, interesowała mnie szczerze od dawna, gdyż my, recenzenci, najwięcej z nią, wręcz codziennie, mamy do czynienia. Swojego czasu, przedstawiłem nawet swoje wątpliwości w tej mierze Poradnikowi językowemu, stojącemu na stanowisku bezwzględnego przymusu odmiany. Kanon (w zasadzie bardzo słuszny) brzmi: nazwisko panieńskie, nawet o obcem brzmieniu (polskie tembardziej), należy bezwarunkowo odmieniać, a tworzy się je dodając do nazwiska ojca końcówkę ówna lub anka, o ile, ze względów estetycznych, ówna nie jest wskazane (po spółgłosce g). Ale zaraz na wstępie trudność: co począć z panną, która nigdy nie miała ojca, a zato ma dzieci? Bo też ten problem, napozór tylko lingwistyczny, wnika głęboko w przeobrażenia społeczne i obyczajowe które przechodzimy i wobec których język polski staje nieraz zakłopotany.
Dawniej, rzecz była jasna. Córka p. Frycza nazywała się panna Fryczówna, jak córka sędziego panna sędzianka: a w formie tej mieści się niewątpliwie pewne pojęcie bezosobowości, przynależności (coś jak chałupa maćkowa), dożywotniej małoletniości. Osobę, nieistniejącą niejako samą przez się, określało się jej pochodzeniem, jej przynależnością do osoby znanej, wiadomej wszystkim.
Dziś, wobec rosnącej samodzielności i równouprawnienia kobiet, ta małoletniość lingwistyczna, to wytykanie komuś do późnej starości jego panieństwa, bywa nieraz kłopotliwem, czasem wręcz, w niektórych zawodach, grożącem szkodą materjalną. I życie nie da się tu nagiąć do życzeń panów filologów. Żadna siła nie zmusi świeżo upieczonej lekarki, choćby najlepszej Polki i prenumeratorki Poradnika językowego, aby kazała wyryć na swojej tabliczce: Wasserberżanka, albo Angrabajtisówna, gdyż czuje instynktem, że toby jej zaszkodziło wobec klienteli. Żadna też nie podpisze recepty w tej formie. Słusznie czy nie, ale końcówki te budzą w nas mętny obraz raczej panny na wydaniu, zamieszkałej przy rodzicach, którą prowadzi się na spacer i odprowadza wieczór do domu, a nie powagi zdolnej rozstrzygać o życiu i śmierci pacjentów, oglądać ich w bieliźnie i bez, oraz zadawać im drażliwe pytania.
Ale nigdzie bardziej nie występuje na jaw pewna paradoksalność, anachronizm tych końcówek, niż w zawodzie artystycznym, gdzie, jak nigdzie w tym stopniu, jednostka istnieje sama przez się, i jest protoplastą nie spadkobiercą rodu. Weźmy, dla przykładu, jedną z najbardziej uroczych polskich artystek, istotę którą chętniebym ubóstwiał gdybym miał do tego sposobność, p. Messal. Otóż, mieniąc ją, prawidłowo, p. Messalówną, określamy osobę znaną całej Polsce jej przynależnością do osoby znanej niewątpliwie o wiele mniej. Końcówką tą wprowadzamy pośrednio na widownię postać w danym wypadku obojętną, podczas gdy, przeciwnie, ów starodawny p. Frycz był osobą jedynie tu istotną, zasadniczą, warunkującą bytowanie cywilne panny Fryczówny. Ale to dopiero początek naszych kłopotów! P. Messal wychodzi za mąż, ale zachowuje nadal swoje tak chlubnie znane nazwisko. Jak ją wówczas mamy nazywać? Panną Messalówną? — utrwalamy niedopuszczalną już fikcję dziewictwa. Panią Messalową? — stwarzamy mglistą fikcję kazirodztwa. Panią Messalówną? — dziwoląg, nonsens. Panią Messal? Ba, Poradnik zabrania tego najsurowiej, pod grozą filologicznej klątwy. Szczęściem, genjusz językowy naszego ludu rozwiązał tryumfalnie ten kłopot, nazywając ją poprostu — Messalką. Ale genjusz ludu nie zawsze raczy się trudzić; pozostaje tedy wiele wypadków nierozwiązanych. A kwestja pp. artystek nie jest tu wcale tak błahą dla języka, gdyż 999 tysiącznych tego co się codzień pisze o kobietach, operując wciąż nazwiskami, przypada na aktorki. Jeżeli więc jest w tem skażenie, w takim razie recenzje teatralne są jego najniebezpieczniejszym rozsadnikiem, i pierwszą rzeczą, którą nauka winnaby ustalić, to kwestja odmiany nazwisk naszych aktorek.
Gdybyż tylko nazwiska! Ale ileż artystek nie posługuje się nazwiskiem, tylko pseudonimem. Filolog i na to znajdzie sposób: zaleca artystkom, aby dla usunięcia trudności, przybierały taki pseudonim, jaki rzekomo jest wygodniej odmieniać:
„Specjalne wypadki przybierania artystycznych pseudonimów mogą również ominąć tej (?) Scylli i Charybdy, jeżeli interesowane (?) osoby wybiorą sobie pseudonim polski, nie obcy — wszak o to prosić można, bo to od ich dobrej woli zależy”. (Por. jęz. 1920, zesz. 16, W sprawie tworzenia nazw córek, w odpowiedzi na moje uwagi).
Pomijam iż pozostaje to utopją, gdyż wyboru pseudonimów nawet tak autorytatywny organ nakazać nie może; ale jest tu inny znamienny rys, świadczący jak mało nauka nasza raczy się zniżać do rzeczywistości. Toż, o panie profesorze, uczony człowieku o gołębiej nieświadomości życia, toż one wszystkie, bez wyjątku, przybierają pseudonimy polskie, prapolskie nawet, i z temi jest największy kłopot: Pomian, Nałęcz, Jastrzębiec, Gryficz, Szeliga, Żegota... Pytam kategorycznie: odmieniać czy nie odmieniać; pisać Nałęcz, Nałęczówna czy Nałęczowa, Żegota czy Żegocianka, Szeliga czy Szeligowa; Gryficz, Gryficzówna czy Gryficzowa? Znów wkraczamy w sferę samych fikcyj — nie dziwota, jesteśmy w teatrze! Maćkowa chałupa, ale niema Maćka. A w końcu, czy my, recenzenci, trzymający się, jak przystało nieprzedajnym sędziom, zdala od kulis, zawsze wiemy co jest nazwiskiem a co pseudonimem i jakie są stosunki rodzinne artystek?
To hipotetyczne suggerowanie, przez końcówkę pseudonimu anka, owa, skomplikowanych czynności fizjologicznych, które nigdy nie miały miejsca (aktu ojcostwa, małżeństwa), przypomina mi autentyczną anegdotę, opowiadaną przez jednego z wybornych znawców dawnego Wiednia. Była na dworze stara panna, jakaś księżniczka Schwarzenberżanka czy Lichtensteinówna, której przykro było, iż, nie posiadając żadnego urzędowego tytułu, miała, na uroczystościach dworskich, krok dopiero po wszystkich żonach ministrów, tajnych radców, często zgoła mieszczańskiego pochodzenia. Otóż, dobry cesarz Franciszek Józef, pragnąc usunąć ten szkopuł, nadał jej, ogłaszając to w urzędowym dzienniku, „tytuł i charakter wdowy po tajnym radcy” (Titel und Charakter einer Geheimratswitwe).
Wracając do przedmiotu i kończąc zarazem, zastrzegam się: ja się nie buntuję przeciw wyrokom naszych „uczonych w piśmie”, i nie mam nawet stanowczych poglądów w tej kwestji; oświetlam jedynie jej niektóre strony, które nie wydają mi się dość życiowo i praktycznie brane pod rozwagę. Chciałbym pisać dobrze po polsku, a czasem, nawet abonując Poradnik językowy, jestem w kłopocie. Język tkwi głęboko w życiu; toteż, w tem skromnem napozór zagadnieniu lingwistycznem, odbija się — jak rzekłem — przeobrażenie, jakie przechodzi w obecnej dobie stan panieński, który odrzuciwszy niekiedy swą panieńską końcówkę faktycznie, wlecze ją za sobą nominalnie. Filologiczne panieństwo, to nowy odcień, objaw nieznany naszym praojcom, a który zagląda w oczy Polsce wieku XX.
Niektóre z tych wątpliwości przedkładałem, swego czasu, nieśmiało redakcji Poradnika, ale p. profesor powiedział mi: „Siadaj”. Chciałem się wyrwać jeszcze raz i wystawiłem, szkolnym zwyczajem, dwa palce; ale p. profesor spojrzał groźnie i rzekł: „Cóż ty, Żeleński, znowu chcesz na loka? Dopiero wczoraj byłeś: siadaj”. Zawstydziłem się i — siadłem; ale teraz, z okazji wystawienia Heddy Gabler (czy Gablerówny?), przypomniała mi się ta kwestja, więc ją poruszam, na forum, na którem czuję się śmielszy.

1921.
„NICHT SPUCKEN...”.
(Nieśmiały głos dobrego Polaka).

Swojego czasu, na jakiemś zgromadzeniu politycznem w krakowskim „Sokole”, w r. 1918, kiedy zebrani odśpiewali tradycyjną Rotę, artysta rzeźbiarz pan Puszet wylazł na krzesło i, w imię godności, zaprotestował przeciw uświęcaniu jako tekstu narodowej pieśni zwrotu: „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. Zakrzyczano go, omal nie pobito, kiedy zaś zamierzył sformułować swoją myśl w druku, żadne pismo nie chciało zamieścić jego enuncjacji. Może chwila nie była potemu. Uparty rzeźbiarz nie dał za wygranę: sprzedał rzeźbę i własnym kosztem wydał list otwarty, który wszelako utonął bez śladu w fali ogromnych wydarzeń owej jesieni r. 1918.
Co do mnie, solidaryzowałem się wówczas w duchu najzupełniej z owym artystą; pod względem ideowym, wydawał mi się ten program, że nam Niemiec nie będzie pluł w twarz, stanowczo zbyt „minimalny”; jako wrażenie zaś, nigdy nie mogłem słuchać tego ustępu pieśni bez najwyższej przykrości i niesmaku. Przypomniało mi się to bardzo żywo obecnie, kiedy, czytając książkę Koń na wzgórzu utalentowanego pisarza p. E. Małaczewskiego, natknąłem się na taki ustęp (str. 41):
„...I z gardzieli założonych szlochem szczęścia, wyrwała się — razem u wszystkich — pieśń zrodzona w godzinie najgłębszej niedoli Narodu. Jej znana melodja jest posępna jak psalm nieszporny. Lecz pieśń, oskrzydlona bezdennym zapałem młodych dusz, brzmiała fanfarami, jakich w sobie nie ma nawet płomienna Marsyljanka. A słowa

„Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!”


rozległy się pełnią takiego tryumfu a zarazem groźby niezłomnej, że zdało się, iż po nich nastąpi coś wspaniałego, — że tu, w tym blokhauzie, stanie się jakiś widomy znak, cud, — tyle potęgi ducha zalewało śpiew i wyszarpnęło się zeń, jak z pochwy wylata nagi jasny miecz”.
Zdumiewający ten ustęp, w zestawieniu z owym nieszczęsnym cytowanym wierszem, jest wymownym dowodem, do jakiego stopnia słowa, które stały się niejako rytualne, mogą zatracić swoje istotne i pierwotne znaczenie nawet dla wrażliwego literackiego ucha. Aby je sobie na nowo odświeżyć, wyobraźmy sobie — co bardzo jest prawdopodobne — iż tomik utalentowanego pisarza będzie przełożony na jaki obcy język. Co pomyśli np. Francuz o tej „fanfarze, której nie ma Marsyljanka, o tym tryumfie, groźbie niezłomnej” — które, w rezultacie, zamykają się w tej, jakże skromnej i upokarzającej negatywnej zapowiedzi, że nam ktoś „nie będzie pluł w twarz!...” W istocie, takich „fanfar” nie ma Marsylianka: Francuzowi nie przeszłyby one przez gardło!
Zrozumiałem jest, iż, w pewnych okolicznościach po wieku hańbiącej niewoli, gorące serce kobiece mogło podyktować autorce Roty te bolesne słowa; ale dzisiaj, sądzę — i nie ja jeden — iż nie moglibyśmy godniej obejść momentu odzyskania ziemi śląskiej, niż wymazując raz na zawsze owo „plucie w twarz” z naszego śpiewnika narodowego.

1921.
WIATROLOGJA.
(Uwagi dyletanta na marginesie Wiedzy Ścisłej).

Jedną z ubocznych korzyści zabawy tłumacza jest to, iż, chcąc czy nie chcąc, poznaje się dobrze przekładanego autora. Proszę tylko zważyć: wybiera się do przekładu zazwyczaj rzeczy, które się lubi; przy samej robocie trzeba zważyć, rozebrać każde słowo, wgryźć się w każdą intencję, każdy odcień myśli; powrócić jeszcze raz przy wygładzaniu, przeczytać uważnie dwa razy w korekcie; i znowuż powtórzyć cały ten proceder przy rewizji do ponownego wydania. Doprawdy, zna się potem pisarza jak najpoufalszego przyjaciela; wyspowiadał się ze wszystkiego. To też, niema w tem chyba ani śladu pretensjonalności, jeżeli powiem, że, ilekroć zdarza mi się czytać w naszej literaturze krytycznej coś, co styka się ze sferą opracowanych przezemnie pisarzy francuskich, nieraz odnoszę wrażenie słów rzucanych potrosze na wiatr, mówionych obok samej rzeczy, tam gdzie inny czytelnik podziwia może ścisłość rozumowania i erudycję autora. Nazwałbym to „wiatrologją”, przez wspomnienie owej wpływologji, o której niedawno toczyła się w Warszawie tak ożywiona dysputa.
Naprzykład. Świeżo miałem w ręku książkę Fredro a komedja obca, pióra p. Kucharskiego, którego badania nad Fredrą przynoszą tyle nowego i cennego światła. Książka ta porusza zależność Fredry od komedji włoskiej: nawiasowo jedynie potrąca o literaturę francuską. I oto zaraz na str. 2 czytam:

„Między postacią Moliera a Fredry (chodzi o Geldhaba) istnieje znaczna różnica w traktowaniu pomysłu, jak i koncepcji typu. Molier bawi się swym wzbogaconym mieszczaninem, Fredro swojego dorobkiewicza wyszydza, oskarża i potępia. Pan Jourdain jest człowiekiem najpoczciwszym pod słońcem etc.”

„Człowiek najpoczciwszy pod słońcem”. Hm... Przypadkowo właśnie, tego samego dnia, ukończyłem druk przekładu Mieszczanina szlachcicem, skomentowanego przezemnie dla Bibljoteki narodowej; otóż, daję konia z rzędem... albo nie, coś realniejszego: daję miljonówkę każdemu, kto mi potrafi wykazać jeden, dosłownie jeden jedyny rys rzekomej „poczciwości” p. Jourdain, skończonego chama i bydlaka, mimo iż wziętego przez Moliera na wesoło. Ale to drobiazg; to małe przemówienie się w niczem nie uszczupla wartości dzieła p. Kucharskiego, który, jestem pewien, nie pogniewa się i, po namyśle, przyzna mi słuszność.
Gorzej pod względem wiatrologicznym przedstawia się niedawna książka p. Chrzanowskiego o komedjach Fredry. Czytając ją, mimowoli sięgnąłem ręką po ołówek, aby raz po raz opatrzyć coś znakiem zapytania lub wykrzyknikiem. Wiem, że popełniam tu zbrodnię „obrazy majestatu”: szczęściem, przy obrazie majestatu profesorskiego dozwolony jest „dowód prawdy” i zaraz go podejmę. Zatem, parę przykładów:
Argumentując z wielką swadą przeciw temu jakoby Fredro był romantykiem dlatego że Gustaw i Aniela są romantykami (?), prof. Chrzanowski pisze (str. 27):

„Z tego, że się wśród różnych postaci Balzaca znajduje Louis Lambert, mistyk i spirytualista, nikt chyba nie zechce wyprowadzać wniosku, żeby i Balzac był mistykiem i spirytualistą, etc.

To się nazywa, po polsku, trafić kulą w płot. Trudno mniej szczęśliwie i bardziej poomacku dobrać przykład. Każdy, panie profesorze, kto się trochę zajmował Balzakiem, wie iż, wśród wszystkich jego powieści, naogół raczej „objektywnych”, właśnie Ludwik Lambert zawiera najwięcej subjektywnego, autobiograficznego wręcz materjału. Każda biografja Balzaka, mówiąc o wczesnej młodości pisarza, cytuje całe ustępy z Ludwika Lambert. O „spirytualizmie” Balzaka wróble na dachach świegocą. Owa wpół-mistyczna „teorja woli” Ludwika Lambert jest ulubioną teorją Balzaka, którą spotyka się raz po raz w jego pismach, a wadą tej powieści jest właśnie to, że jest ona poprostu wykładem ówczesnych poglądów filozoficznych Balzaka. Czyżby prof. Chrzanowski nic nie słyszał o Swedenborgu, o Seraficie Balzaka, wreszcie choćby o La Peau de Chagrin? (tytuł ten, nawiasem mówiąc, jeden z naszych krytyków spolszczył na Czara smutku, kombinując zapewne, że pot znaczy garnek, więc może być i czara, a chagrin znaczy zmartwienie...).
Słowem, wiatrologja, i do tego zbyteczna: dla objaśnienia przedmiotu który zapewne zna dobrze, p. profesor sięga po przykłady z przedmiotu, który zna — mniej dobrze.
Inny przykład. Mówiąc znowuż o podmiotowości Fredry, prof. Chrzanowski pisze (str. 228):

„...czyżby się wiedziało że w postaciach Cherubina, Almawiwy i Figara Beaumarchais w znacznej mierze portretował samego siebie, gdyby się nie znało jego Pamiętników?”

Co też to mogą być za Pamiętniki Beaumarchais‘go które prof. Chrzanowskiemu rzekomo tyle światła rzuciły na psychologję Cherubina i Almawiwy?... Ach! to zapewne jego słynne Memoires (Memorjały) w procesie o łapówkę z sędzią Goezmanem i jego żoną! I ja również uważałem je, sądząc z tytułu, za Pamiętniki, dopóki, wiedziony ciekawością, nie zajrzałem raz do środka. Ale skąd tu Cherubin, Figaro...? Czyżby prof. Chrzanowski nigdy... Au! au!
Mam dalej prowadzić „dowód prawdy”? Prowadźmy. Ale ostrzegam, że będzie coraz gorzej. Ta sama książka, str. 114:

„...w miarę oddalania się od tradycji Moliera, to rozdzielanie jednej i tej samej śmieszności między dwie albo więcej osób stało się powszechnym zwyczajem i ogarnęło nietylko komedję charakterów indywidualnych ale i komedję typów; na tem to rozdzielaniu polega oryginalność Dancourta, o czem świadczą już same tytuły wielu jego komedyj, mające formę liczby mnogiej: Mieszczki modne, Starzy kawalerowie, Biedne lwice, Bezczelni, Sceptycy i t. p.

Czytam i przecieram oczy: czy ja śnię? Dancourt, to pisarz z XVII wieku (1661 — 1726), zaś Starzy kawalerowie to ponoś sztuka Sardou, grywana za naszych czasów, a Ubogie (nie biedne) lwice, Bezczelni, to wszak najgłośniejsze komedje Augiera, też wystawiane za mojej pamięci! Czy podobna, aby prof. Chrzanowski nie wiedział o istnieniu Augiera, już nie jako erudyta, ale tak, prywatnie? Ale spostrzegam przypisek, zaglądam tedy do przypisku:

(1) Les bourgeoises à la mode, Les vieux garçons, Les lionnes pauvres, Les Effrontés, Les sceptiques, ob. Brunetière, Les époques du théatre français, konferencja VIII.


Coraz więcej zdumiony, sięgam do Brunetière‘a i szukam. Jest słowo zagadki! Istotnie, mówiąc o komedjach Dancourta (str. 189) jako o zapowiedzi późniejszej komedji obyczajowej, cytuje Brunetière, o kilka wierszy dalej, tytuły nowoczesnych komedyj, Starzy kawalerowie, Ubogie lwice, Bezczelnych etc. Prof. Chrzanowski zgubił się w swoim Brunetierze i pomieszał to wszystko razem, w czem ostatecznie nie byłoby nic tak dziwnego: roztargnienie uczonych jest wszak przysłowiowe; dziwniejsze jest, iż monografista Fredry tak mało interesował się w życiu teatrem, iż klasyczne wprost komedje współczesnego repertuaru są mu obce nawet z tytułów! Anioł Stróż ustrzegł prof. Chrzanowskiego od zacytowania Safandułów jako komedji Dancourta, gdyż Brunetière wymienia w tym samym wierszu i tę dość znaną komedję Wiktoryna Sardou.
Prof. Chrzanowski uwziął się, aby Bogu ducha winnego Dancourta pasować na odnowiciela francuskiego teatru, wciąż na podstawie tej „liczby mnogiej” tytułów. Zawadza mu trochę Molier (choćby tylko Uczone Białogłowy); ale co to dla „wiedzy ścisłej”: nie takie nawykła brać przeszkody! Stwierdza tedy spokojnie prof. Chrzanowski, że Filaminta, Armanda i Beliza w Uczonych Białogłowach nie posiadają każda odrębnej indywidualności. Otóż, trzeba chyba nigdy nie czytać tej komedji Moliera, aby nie pamiętać jak znakomicie zindywidualizowane są te typy „sawantek”! Zatem, poto bagatelizuje się Moliera, aby zrobić honorowe miejsce dla mitycznego Dancourta... autora Starych kawalerów i Ubogich lwic! Czy aby nie zadużo tych wiatrów, panie profesorze?
Ale niechcę (choć mógłbym) mnożyć już przykładów. Trąciłoby to złośliwością, która mi jest dość obca. Jakiż wniosek? Biorąc ściśle logicznie, byłby taki: jeżeli ja, w moim nader szczupłym zakresie dokładnych wiadomości, raz po raz natykam się, w niektórych płodach naszych „uczonych w piśmie”, na mniej lub więcej jaskrawe... omyłki, możnaby przypuszczać, iż kto inny, znający dokładnie inny znów dział, odkryłby znowuż inne omyłki tegoż samego kalibru, etc.; że zatem ten i ów z naszych pomników „wiedzy ścisłej” jest tylko piramidą wiatrologji, podanej z całym balastem autorytetu i drobiazgowością rzekomej informacji. Ale nie chcę tego przypuszczać; wolę wierzyć, iż to są drobne skazy na rzetelnem dziele. I nie poruszałbym nawet tych usterek, gdyby nie to, że widzę w nich symptom znamienny dla naszej młodej jeszcze kultury naukowej; symptom niebezpieczny, ale, mam nadzieję, uleczalny.
Mówmy otwarcie: jesteśmy tylko ludźmi, a pojemność mózgu ludzkiego jest ograniczona; niepodobna zarazem wiedzieć wszystko i wiedzieć wszystko dobrze. Tego nie wymaga nikt od najuczeńszego człowieka. Ale prawdziwa kultura naukowa polega na tem, aby mówić tylko o rzeczach które się wie; nie obwieszać swoich książek błyskotkami wątpliwego pochodzenia, które mają zdobić a często szpecą. U nas, „wiedza” ma czasem dziwne narowy; lubuje się jeszcze, jak dziki w świecidłach, w pstrokaciznie nazwisk, dat, cytatów, odsyłaczy. Cytat z Brunetière‘a, choćby niedokładnie przeczytany i opacznie zastosowany, nadaje książce aureolę erudycji, posmaczek katedry: a kto go tam skontroluje! Powierzchowne feljetowanie ugina się pod ciężarem pseudonaukowości. Nauka nasza była długi czas — i jest jeszcze — zaopatrzona, jako w ideał, w niemieckie metody: ale do niemieckich metod, trzeba niemieckiej pilności, niemieckiej dokładności: jeżeli natomiast skojarzymy niemiecki pedantyzm z polskiem niechlujstwem — ładna historja!!
P. Chrzanowski jest profesorem literatury polskiej; literaturę francuską zna najwidoczniej słabo, z kompendjów i streszczeń. Jest to niewątpliwie brak, nawet dla przeciętnie wykształconego człowieka, ale ostatecznie, nie jest to zbrodnia. Natomiast bezwarunkowo nie uchodzi poważnemu profesorowi mistyfikować swoich uczniów i czytelników szychem chwytanej po łebkach „erudycji” i rozprawiać wielce indywidualnie o rzeczach, o których się coś wie zaledwie z trzeciej ręki. Jeżeli tak postępuje Wiedza Ścisła, cóż zostanie nam, dyletantom? jeżeli tak czynią ludzie serjo, cóż zostanie nam, błaznom?

1921.
KOMENTARZ DO KOMENTARZA.

W feljetonie swoim, poświęconym nowemu wydaniu poezji Asnyka w opracowaniu prof. Eugenjusza Kucharskiego, daje p. Ferdynand Hösick, na podstawie osobistych wspomnień, przyczynek do genezy znanego wiersza Asnyka: Szkic do współczesnego obrazu. Pamiętając również dobrze epokę i atmosferę, w której wiersz ten powstał, pragnę dodać parę słów do trafnych objaśnień p. Hösicka. Ale najpierw wypadnie mi przytoczyć komentarz prof. Kucharskiego, do którego zaciekawiony zajrzałem[6] i w którym, wyznaję, z niemałem zdumieniem wyczytałem ten nieprawdopodobny ustęp:

Prawdziwą niespodzianką w tym względzie stanowi w „Szkicu do współczesnego obrazu” przeciwstawienie zbuntowanej masy wydziedziczonych wytwornej grupce pięknoduszków i bawidamków, rozpływających się w ekstazie „najnowszej sztuki”. Na pierwszy rzut oka ten kontrast zdumiewa. Co wspólnego z starą krzywdą społeczną może mieć nowa poezja, nowa sztuka, wielbiona jako najszlachetniejszy kwiat duchowej kultury? Jaki związek istnieje między „łaknieniem ziemi, powietrza i chleba” a pragnieniem nowych ideałów artystycznych, a modernizmem? A jednak dla poety łączność ta nietylko istnieje, ale go pali jak żrąca rana, bo posiada on żywą świadomość, że cały ten modernizm z swem przerafinowaniem, nastrojami, nagą duszą, amoralizmem, erotomanją, „nowym dreszczem” i wszelkiemi innemi „absolutami” jest typowym wytworem kapitalistycznej kultury, pasożytniczą rośliną, która wyrosła i zakwitła na krzywdzie i wyzysku tych „zza bramy”. Jest sztuką godną pana, który ją opłaca „trubadurom, stojącym u pańskich, bankierskich bram” — amoralną i cyniczną, bo przeznaczoną dla warstwy, która wyzbyła się moralności przy „robieniu” majątku, przerafinowaną, bo do zmysłów stępiałych mówiącą, wyłączną i tłumem gardzącą, bo cieszyć ma wybrane uszy dystyngowanych — trutniów. To, co jasnem się staje dzisiaj, dostrzega Asnyk w dobie rosnących zachwytów dla „modernizmu”, dostrzega wtedy, gdy najwolniejsi socjalni trębacze piali peany na cześć „młodej sztuki”.


Powtarzam, iż szeroko otwierałem ze zdumienia oczy, czytając tą stronicę!
Pomijam drobne nieścisłości, tak częste u ścisłych badaczy literatury. Wiersz Asnyka np. powstał w roku 1895, zatem wówczas gdy o Przybyszewskim i o „nagiej duszy” w Polsce nikomu się nie śniło. Mniejsza o to. Ale cóż za nienawiść do literatury, do myśli ludzkiej, u tego historyka literatury! Cóż za agresywna dulszczyzna ogólników, z jaką p. profesor mówi o „nowych dreszczach” i o „wszelkich innych absolutach!!!” Żaden socjalistyczny agitator na wiecu robotniczym nie mówiłby o literaturze w ten sposób, bo na wiecach bywają zecerzy, którzy (znam ich) mają kult i szacunek dla literatury. Trzeba było aż profesora literatury, aby pouczył w dzisiejszej epoce młodzież, że wszelka poezja, która nie jest poświęcona wprost kwestji społecznej, jest „typowym wytworem kapitalistycznej kultury, pasożytniczą rośliną, wyrosłą na krzywdzie i wyzysku...”.
„To co jasnem staje się dzisiaj...” — pisze p. Kucharski. Zatem jasnem stało się dzisiaj prof. Kucharskiemu, że świetny wódz ówczesnej młodej poezji, później twórca Skalnego Podhala, Kazimierz Tetmajer, był „pasożytniczą rośliną?” Że Przybyszewski pisał Wigilje i Na drogach duszy dla „bankierów?!” Że ówczesny trud Miriama, Antoniego Langego w przyswajaniu Polsce zdobyczy wszechświatowych kultur był „amoralny i cyniczny” etc.? Takby wynikało z powyższego ustępu, który ma charakteryzować jeden z najbujniejszych, najbardziej decydujących momentów młodego piśmiennictwa!... moment gdy nasza literatura odważyła się odetchnąć pełniejszą piersią, znaleźć, mimo niewoli, akcenty pełnego człowieczeństwa!
A jeżeli weźmiemy wpływy obce, któż to są u p. Kucharskiego owi „trubadurowie na bankierskim żołdzie”, piszący dla warstwy, która wyzbyła się moralności przy robieniu majątku?... To nie kto inny (pamiętam ową epokę u nas i znam na palcach ówczesne jej bóstwa) tylko zwłaszcza Baudelaire, Verlaine i Artur Rimbaud, nędzarze i cyganie przymierający głodem, nieznani za życia nikomu prawie prócz garści entuzjastów, i którzy w nędznych warunkach życiowych tworzyli heroicznie nową, dziś tryumfującą poezję francuską! Te „nowe dreszcze”, tak wstrętne prof. Kucharskiemu, któremiśmy się karmili, to byli Nietsche, Dostojewski, Maeterlinck, Ibsen, Strindberg... Nieporozumienie Asnyka z młodą literaturą ówczesną były dość naturalne i zwykłe i bardzo zresztą szczęśliwe, skoro dał im wyraz w doskonale napisanym wierszu, ale kiedy dziś, po ćwierć wieku, p. Kucharski utrwala i sankcjonuje te nieporozumienia profesorską prozą, niepodobna nie opatrzyć jego komentarza potrójnym wykrzyknikiem zdumienia!!! I bierze ochota powiedzieć młodzieży: Nie słuchajcie, dzieci, takich nauk!
Bieda jest, że historję naszej literatury uprawiają przeważnie ludzie, którzy nie znają literatów, nie lubią literatów, nie gadają z nimi, nie żyli nigdy ich życiem, nie bywali w ich knajpach, ani w pracowni, ani w teatrze, wogóle nie znają nic, znają tylko — bibljotekę. Stąd gdzie tylko literatura schodzi się z życiem, tam piszą o niej potrosze jak o żelaznym wilku.
A teraz co do genezy wiersza Asnyka. P. Hösick trafnie objaśnia tło rozgoryczenia starego poety zasuniętego w cień przez nowe słońca (zwłaszcza przez Kazimierza Tetmajera); trafnie zaznacza przejrzyste (wówczas) aluzje, które się w tym wierszu kryły. Pragnę jednak przypomnieć jeden ciekawy a mniej znany szczegół, zaczerpnięty z bliskiego otoczenia poety, gdy wiersz ów był po swem ukazaniu w druku bardzo żywo w Krakowie komentowany. Szczegół ten nie jest pozbawiony „pikanterji”.
Jednym z pisarzy najulubieńszych w owym czasie „elicie” umysłowej był Anatol France. Każdej jego nowej książki oczekiwało się z niecierpliwością, czytało się ją wolno, smakowicie, aby przedłużyć przyjemność. Świeżo przybyły wówczas do Krakowa egzemplarze Ogrodu Epikura. Otóż w jednym z arystokratycznych salonów w Krakowie zbierało się małe kółko „intelektualistów”, aby razem czytywać ten Ogród Epikura głośno. Pieprzykiem tej lektury była okoliczność, iż odbywała się ona pod egidą słynnego księdza Pawlickiego, który sam był postacią jakby wyciętą z książki France‘a, coś niby ksiądz Hieronim Coignard z Gospody pod Gęsią Nóżką, ale salonowy, powściągliwy, dyskretny...
Asnyk zasłyszał o tych niewinnych lekturach i zawrzał oburzeniem. Nie lubił arystokracji i często mówił jej dosyć twarde prawdy. W wyobraźni starego zgorzkniałego poety wyolbrzymiły się te seanse „cieplarnianej” kultury literackiej, urosły do symbolu. I to miało być bezpośrednią pobudką do owego wiersza „Szkic do współczesnego obrazu” poświęconego Jackowi Malczewskiemu. Że później, rozgrzany inspiracją, poniesiony brylantowym rymem, nadał swemu wierszowi większe rozpięcie, wciągając w obręb swej inwektywy całą młodą poezję ówczesną, to jasne; ale ten „ogród”, te „wytworne damy, dworacy i pazie” o których poeta wspomina, to wszystko wskazywałoby na trafność owego „epikurejskiego” komentarza, gdyż ówczesna poezja polska miała ledwo całe buty, a w salonach, poza utalentowanym i gładkim „Kociem Górskim”, nie bywała.

I oto najlepsza „pointa” całej tej sprawy! Jeżeli który z ówczesnych pisarzy mógłby podpadać pod epitety użyte przez p. Kucharskiego, to Anatol France. To była istotnie owa sztuka dla elity, przerafinowana, obojętna na cierpienia ludzkości, amoralna sztuka „dla panów i bankierów” do zmysłów stępiałych mówiąca, wyłączna i gardząca tłumem etc. etc. I oto cóż widzimy? Imię Anatola France powiewa dziś od wielu lat jak czerwony sztandar, on sam jest bożyszczem socjalizmu, komunizmu, „heroldem krzywd społecznych” etc., a też same jego dzieła które były przysmakiem dla elity stały się pokarmem dla „ludu”! Trudno o jaskrawszy i bardziej pouczający przykład, jak puste i jałowe są owe rozróżnienia między sztuką społeczną a niespołeczną, zdrową
a chorą, sztuką dla elity a dla mas. Z odczytów Przybyszewskiego o „nagiej duszy” urodziło się — polskie gimnazjum w Gdańsku.

Jeszcze jeden szczegół przypomnę, który pominął p. Hösick w swoim komentarzu. Pisze p. Hösick o zachwycie, jaki wiersz Asnyka obudził w samym-że obozie tych, w których był wymierzony. Istotnie, tych czcicieli formy nie mogła nie olśnić nieskazitelna forma tego po królewsku rymowanego wiersza. (W historji rymu polskiego Asnyk powinien mieć osobny rozdział). Mimo to znalazł się ktoś, kto, z własnej inicjatywy ale jakgdyby imieniem młodej sztuki, odpowiedział Asnykowi; mianowicie Ludwik Szczepański w wierszu poświęconym „cieniom ś. p. Władysława Podkowińskiego”. W wierszu tym, (drukowanym, o ile pamiętam, w petersburskim „Kraju”, gdyż aż tak daleko musiała poezja szukać czasami przytułku!) Szczepański zachowuje najwierniej formę, której użył Asnyk i stara się mu sprostać błyskotliwością rymowania.
Kiedy sobie naprędce przypominałem te szczegóły, znów nawiedziła mnie refleksja, której parokrotnie dawałem już wyraz: mianowicie jak w naszem życiu literackiem zostają tylko książki i... frazesy, ale przepada atmosfera, giną żywe postacie ludzi, ginie anegdota, której brak jakże zuboża historję literatury, jak często pcha ją na fałszywe tropy. Ileż śliskich hypotez, teorji, komunałów, sprostowałoby nieraz to jedno słówko: „Widziałem, wiem, pamiętam”... Podczas gdy w innych krajach, we Francji zwłaszcza, ta literatura anegdotyczna jest olbrzymia i daje żywe tło każdej epoce, u nas dziś uboższa jest niż kiedykolwiek, bo pamiętniki i listy zanikają, a nie wytworzyły się inne metody utrwalania życia. Wspomniałem np. mimochodem księdza Pawlickiego: toż to była figura, którą przez parę dziesiątków lat rozkoszował się cały intelektualny Kraków, ba cała Polska, człowiek o którym anegdoty wypełniłyby parę tomów! Cóż z tego zostanie? — Nic... A dom Sewerów Maciejowskich, gdzie bywało codziennie całe pokolenie literatów na popołudniowej herbacie, od której to herbaty jedyny wyjątek stanowił również codzienny gość Asnyk; jemu gospodyni domu przyrządzała zawsze ulubioną białą kawę z kożuszkiem. Trudno o rozkoszniejszy kontrast niż tych dwóch starych przyjaciół, Asnyk i Sewer, związanych kumostwem z 63-go roku! Asnyk, chmurny, zadumany, zgryźliwy; — Sewer zawsze słoneczny, rozbawiony, „enfant terible”, żywy Pan Jowialski, ale z sercem i talentem, nierozłączny ze swoją panią Jowialską, przezacną i kochaną przez wszystkich Sewerową. Dwie sceny zwłaszcza, z pośród setek zabawnych epizodów, utkwiły mi w pamięci. Włodzimierz Tetmajer namalował jakieś karneciki w formie paletek na Bal Szkoły ludowej; jedną ofiarował Sewerowi, drugą Asnykowi. Sewer się naparł paletki Asnyka, wydarł mu ją i zaczął uciekać dokoła stołu. Asnyk, blady z gniewu, gonił za nim olbrzymiemi krokami, wołając: „Słuchaj, Ignacy, (tylko w wielkich chwilach życia mówił do Sewera Ignacy), jeżeli mi nie oddasz, noga moja nie postanie w twoim domu”... Istotnie ta nieszczęsna paletka poróżniła ich na kilka miesięcy. Drugi moment, to gdy w ferworze jakiejś rozmowy o literaturze Sewer pochwycił tom Asnyka i zaczął głośno czytać jego wiersz na 25 rocznicę powstania z r. 1863. W miarę jak czytał, coraz bardziej dławiło mu głos, łzy zaczęły mu kapać na srebrne wąsy, w końcu musiał przestać... A Asnyk siedział naprzeciwko ze zwieszoną głową, patrzał w głąb siebie i ruszał olbrzymiemi wąsiskami. Te dwie szlachetne głowy starców utkwiły mi na zawsze w pamięci, niby żywa karta naszej poezji, naszej przeszłości...

1921.
SETNY TOM BIBLJOTEKI BOY‘A.
(Rozmowa z Boyem-Żeleńskim).

— Setny tom Bibljoteki Boya? Już?
— Jakto już? — odparł, wzruszając ramionami, Boy, jak zawsze nawpół kpiarski, nawpół opętany jakąś myślą. — Chyba dopiero! Leżał gotowy w tece oddawna, ale nie miałem czasu się nim zająć. Tyle się awanturowałem w ostatnim roku...
— Nic dziwnego, że w tych warunkach zapomniał pan nieco o przekładach...
— Tak. W ostatnim czasie coraz więcej sprzeniewierzałem się tej pracy. Ale nie odrzekam się jej bynajmniej. To jest znakomite schronienie na chwile odpływu, neurastenji, to działa wprost leczniczo. No i co za miła asekuracja na przyszłość, co za uczucie bezpieczeństwa: mieć w zanadrzu rodzaj pracy literackiej, który można uprawiać nawet będąc już zupełnym ramolem. Cóż za gwarancja honorowej starości, iluż pisarzom oszczędziłaby ona przykrego schyłku! Coprawda pisarze nieraz w czem innem znajdują ratunek: rzucają się w ramiona polityce, partji; wówczas mają rękojmię, że choćby pisali brednie, znajdą laurów i uznania do sytości. Polityka żyruje wszystko.
— Słyszą, że powstało nowe wydawnictwo, które podjęło wskrzeszenie Bibljoteki Boya?
— Tak. Urzeczywistnienie tego, co oddawna było mojem marzeniem, mianowicie ujednostajnienie mojej Bibljoteki, wydanie jej na dobrym papierze, w jednym formacie, w tekście starannie przeze mnie zrewidowanym. Że to było mojem pragnieniem, zrozumie pan, jeśli pan sobie uprzytomni warunki, w jakich ta Bibljoteka powstała.
— Warunki?
— No tak. Zacząłem ją wówczas, gdy wyrabiano chleb z trocin, a ubrania z papieru, więc go już nie bardzo starczyło na książki. Mimo że przedtem wyszło już nieco moich przekładów, — Moljer, Rabelais, — nagłówek Bibljoteka Boya pojawił się pierwszy raz w r. 1916, w Krakowie, na pięciotomowem wydaniu Montaigne‘a.
— I znalazł pan wówczas wydawcę?
— Wydawcę? Właśnie! Sam wydałem. I nietylko to jedno. Blisko pięćdziesiąt tomów musiałem sam wydać w epokach gdy z nikim nie można było gadać o książce. To też robiłem co mogłem, aby uczynić dokoła nich jakiś ruch, wskutek czego do dziś jeszcze uchodzę za „reklamistę”. Ale co to było, w najciemniejszym okresie wojny, wszystkich jej utrapień i braków, kazać ludziom przeczytać kilkadziesiąt tomów arcydzieł!
— A księgarze?
— Och, księgarze! Jeżelibym opisał kiedy moje doświadczenia, byłoby to smętnym dokumentem dla naszego księgarstwa. Gdybym się był oglądał na księgarzy, nie zrobiłbym absolutnie nic, nie ruszyłbym z miejsca. Później dopiero, kiedy moja Bibljoteka utorowała sobie drogę, zacząłem znajdować wydawców, ale i to rwało się ciągle. Żaden z nich nie miał dość tchu, aby konsekwentnie poprowadzić rzecz zaczętą na tak szeroką skalę.
— Więc nikogo?
— Prawda, był w Krakowie początkujący księgarz, z którym pracowałem trochę; podobała mi się jego ruchliwość i śmiałość. Ten miał jedną słabość: lubił ponętne tytuły i na nich budował powodzenie książki. Nieraz namawiał mnie, abym któremuś z głośnych utworów dał inny, pikantniejszy tytuł. Daremnie tłumaczyłem mu, że to byłoby tak jakby ktoś zmienił tytuł np. Pan Tadeusz na Kluczyk pani Telimeny, albo coś podobnego. Przekonał mnie zresztą na przykładzie, że handlowo miał słuszność. Kiedy komedje Marivaux — pod skromnym tytułem Komedje — okazały się chwilowo zbyt ciężkie w sprzedaży, mój księgarz zmienił okładkę na obu tomach, drukując na jednym, od tytułu pierwszej z komedji, Zebranie amorów, a na drugim Pułapka miłości. I poszły jak woda! Chciał tak samo „rozparcelować” pięć tomów Rabelego i dać im soczyste tytuły, ale się nie zgodziłem...
— Musiał pan jednak mieć wielkie trudności, choćby z drukiem?
— Oczywiście, ciągle był brak czegoś, trzeba było wydawać jak się dało, stąd każda książka w innym formacie, na innym papierze, często złą farbą, niektóre wprost haniebne.
— Bądź co bądź, rozwinął pan niepospolitą energję handlową...
— Tylko z konieczności. Ideałem moim jest pracować w swoim pokoju i nie wiedzieć nic o stronie technicznej. Ileż ja czasu na to straciłem! Ale cóż miałem robić, gdy na moje propozycje wydawcy otwierali szeroko oczy. Wszak o dawnej literaturze francuskiej ogół tyle u nas wiedział co o japońskiej! Aby wydać Montaigne‘a, zadłużyłem się na kilkanaście tysięcy koron (w złocie!). Dziesięć komedyj Marivaux udało mi się sprzedać księgarzowi za łączną sumę 500 koron (już w gorszem złocie), ale musiałem mu dodać lampę wiszącą i piecyk żelazny (przeprowadzałem się właśnie), aby go skłonić do dobicia interesu. To był czas wojenny! Kartezjusza wpakowałem publiczności dzięki znanej opasce „tylko dla dorosłych”, której historja obiegła już, dosłownie, kulę ziemską. Kawalerskie gospodarstwo Balzaka kupowały wdowy, które miały na kwaterze i wikcie wojskowych (było to w czasie największych kłopotów aprowizacyjnych), myśląc, że to jest rodzaj książki kucharskiej.
— A pomoc ze strony instytucji naukowych?
— Och! Raz jeden, nie widząc nadziei wydania pięciu tomów Montaigne‘a którego uparłem się ujrzeć po polsku, udałem się do generalnego sekretarza krakowskiej Akademji Umiejętności, a zarazem dyrektora drukarni uniwersyteckiej, aby mi udzielił w tej drukarni jakiegoś kredytu. Odmówił wręcz, nie szczędząc mi zresztą komplementów co do mojej pracy, ale oświadczył, że jest nieaktualna, na długie lata nieaktualna. Wzamian udzielił mi rady: mianowicie abym pisał opowiastki wojenne (mogą być i pieprzne, dodał, klepiąc mnie po brzuchu), a wtedy (powiadał) znajdę łatwo wydawcę... Taką radę dostałem od przedstawiciela Akademji Umiejętności, i to był jedyny objaw zainteresowania się owej czcigodnej instytucji moim wysiłkiem, który się odbywał tuż pod jej bokiem...
— Mimo to dał pan sobie radę?
— Ba, radziłem sobie jak mogłem; w potrzebie wygrywałem niezawodne atuty tłumacza Pań swowolnych i autora Słówek. Przeplatałem umiejętnie powagę płochością: przez Listy perskie torowałem drogę dla Ducha praw (tak samo zresztą jak uczynił wielki ich autor). Noc i chwila Crébillona poprzedziła Myśli Pascala. Czytelnik, wciąż utrzymywany w niepokoju, wciąż łechtany moją dwuznaczną reputacją, brał wszystko, wszędzie spodziewając się pikanterji. Rozprawę o metodzie widział mój znajomy w szufladzie u panny bufetowej razem z Kultem ciała. Czytała cierpliwie, aby się dowiedzieć wreszcie, co to za metodę ten osławiony Boy zaleca... Stąd moja podwójna reputacja, która towarzyszy mi zresztą do dziś: z jednej strony witano mnie jako „wychowawcę“, z drugiej odżegnywano się odemnie jako od demoralizatora!
— Które z pańskich wydawnictw było najpoczytniejsze?
Tristan i Izolda, obok Pań swowolnych oczywiście. Potem Spowiedź dziecięcia wieku Musseta, Manon Lescaut, Listy panny de Lespinasse, słowem książki apelujące przedewszystkiem do serca kobiet. Ale Tristan ze swą Izoldą pobili wszystkie rekordy: stary rekin książkowy z ulicy Świętokrzyskiej, p. Jakób Przeworski, ojciec czworga dorosłych dzieci, płakał nad tą książką...
— A jaki był stosunek krytyki?
— Wówczas idylliczny! Jeżeli mogłem osiągnąć mój cel, to w znacznej mierze dzięki niepodzielnemu prawie poparciu prasy. Byłem wówczas tak na uboczu, w moim mundurze wojskowego lekarza tak nie zawadzałem nikomu! Należało do dobrego tonu popierać mnie. Nic zresztą nie pojawiało się wówczas na rynku księgarskim, nie było o czem pisać, chwytano tedy z radością sposobność, każdy tom moich wydawnictw omawiano w wielkich feljetonach. Specjalną życzliwością otaczali w początkach moją „Bibljotekę” Ludwik Szczepański, Zdzisław Dębicki, profesorowie Sinko, Szyjkowski i Jachimecki, Czesław Jankowski, W. Fallek... Wacław Borowy przedewszystkiem, który napisał całą książkę p. t. Boy jako tłumacz. Ale i inni. Klerykalny Głos Narodu, który obecnie ściga mnie jako „masona”, a wielkich pisarzy francuskich w czambuł zwie „brudną literaturą”, witał pochwalnie wydanie Powiastek Woltera! K. H. Rostworowski mienił mnie „wielkim poetą” po Świętoszku... Pan Nowaczyński pisał, że „Boy sam jeden zrobił dla zbliżenia Francji z Polską tyle co cały paryski Komitet Narodowy”. Potem się to zmieniło potrosze: obecnie jestem w połowie przynajmniej dzienników na czarnej liście, wraz z biednymi francuskimi geniuszami. Ale wówczas! Koroną było to, że „Krakauer Zeitung”, organ komendy twierdzy w Krakowie (oczywiście wychodzący po niemiecku), zamieścił feljeton p. t. „Boy“, sławiąc moje zasługi w — propagandzie kultury francuskiej. To było w pełnej wojnie, gdy w Berlinie Niemcy wykreślali z karty restauracyjnej wszystko co trąciło Francją i z patrjotyzmu majonez przechrzcili na „Oeltunke”. Poczciwa Austrja!
— Słowem, sielanka!
— Tak, sielanka. Był to okres, w którym, opanowawszy rynek i dusze, osiągnąłem wreszcie to, że mogłem prowadzić za sobą czytelników wszędzie gdzie mi przyszła ochota. Wałęsałem się też z rozkoszą po literaturze pięciu wieków, od Villona do Verlaine‘a. Wówczas to poznałem w całej pełni rozkosze tłumacza, ową „rozpustę stylów”, o której zwierzenia moje znalazły tak sympatyczny oddźwięk, gdym o niej opowiadał zebranym w amfiteatrze Sorbony matadorom francuskiej krytyki. Dzięki tej pracy przebyłem koszmar wojny jak we śnie. I oto zupełnie paradoksalne zjawisko: jedynie dzięki owym warunkom chwili udało się wytworzyć stan masowej konsumcji arcydzieł. Prawie nic, jak wspomniałem, wówczas innego nie wychodziło, ja zaś wydawałem dziesięć do dwunastu tomów na rok; nic więc dziwnego, że witryny księgarskie były zapełnione Bibljoteką Boya, a publiczność nawykła czekać nowego tomu z niecierpliwością. To był jeden z najoryginalniejszych kursów „klasycznego” wykształcenia. Będąc we Francji, śmiało mogłem powiedzieć Francuzom, że Montaigne lub Rabelais są potoczniej czytani w Polsce niż we Francji, gdzie ich oddziela od czytelnika najeżona trudnościami stara francuszczyzna. U nas Montaigne‘a czytano w rowach strzeleckich. Dla wielu literatów polskich literatura ta była rewelacją, zwłaszcza Rabelais, który naprzykład stał się, m. in. ulubioną lekturą Reymonta.
— Czy, wznawiając Bibljotekę Boya, czyni pan jakie zmiany w tekście?
— Ogromne! Mimo że krytyka była na mnie jak na tłumacza tak łaskawa, ja nie zawsze byłem z siebie zadowolony. Pracowałem w strasznym pośpiechu, pędziła mnie jakaś gorączka, aby zapełnić te wiekowe luki, jakie mieliśmy w naszym stanie duchowego posiadania wielkich pisarzy francuskich. Bo większość tych nazwisk była u nas zupełnie obca, większość tych utworów pojawiała się w Polsce po raz pierwszy. Kiedy zacząłem je wydawać, z wielkiej literatury francuskiej nie istniało w handlu księgarskim po polsku — można powiedzieć — nic. Dlatego śpieszyłem się bardzo: takie zresztą mam usposobienie, że raczej pracuję gorączkową niecierpliwością niż skrzętną pilnością. Przez całą wojnę pracowałem zresztą w fatalnych warunkach, w czasie dyżurów, chowając papiery na odgłos kroków zwierzchnika, z terczącym wciąż dzwonkiem telefonu nad głową. Dlatego też czułem potrzebę gruntownej rewizji tekstu; nowe wydanie będzie przeważnie bardzo różne od dawnego, poprawione, ulepszone, staranne. W niektórych tomach ani jednego zdania nie zostawiłem tak jak było. Dlatego bardzobym pragnął, aby w rękach moich sympatyków i czytelników to zbiorowe wydanie zajęło miejsce dawnych tomów.
— I liczy pan na powodzenie?
— Oczywiście! Tylu mam wśród publiczności przyjaciół i tyle spotykało mnie nieraz tej przyjaźni dowodów, iż, kiedy powiem moim czytelnikom, że zależy mi na tem, aby pojedyncze błąkające się na półkach tomiki oddali ubogim dzieciom stróża, a sami zaabonowali się na całość Bibljoteki, nie wątpię ani chwili, że to uczynią z przyjemnością dla mnie, a z pożytkiem dla siebie. Będą mieli z czasem rząd książek ładnie wydanych, wykwintnie oprawnych, w jednostajnym formacie, a nic bardziej nie drażni amatora książki, niż tego rodzaju dziadowski wygląd, jaki przedstawiała dotąd Bibljoteka Boya. Będzie to, w polskiej mowie, ekstrakt myśli pięciu wieków: w tem mała szafeczka z napisem Trucizny; — jak w aptece. Bo w literaturze, jak w medycynie, trucizny bywają najdzielniejszym środkiem leczniczym...



PROSPEKTY.

Znowu tedy, po raz nie wiem już który, zostaję własnym wydawcą. Pierwszy tom Bibljoteki Boya wydałem niegdyś z konieczności sam; setny tom znów wydałem sam. Jest już widać przeznaczone, aby wydawnictwo to, jedno z największych rozmiarem i cieszące się niejakiem uznaniem, dokonało się bez udziału księgarzy. Ma to swoją wymowę. Dwadzieścia z górą lat szukałem człowieka, któryby zrozumiał moją myśl, zapalił się do niej i stał się moim współpracownikiem; i szukałem napróżno. Znajdowałem wielu szkodników, ale pomocników mniej, a i tych na krótką metę. Koniec końców, obecnie, kiedy znów znalazłem się w tej sytuacji, że praca mojego życia miała być pogrzebana, powiedziałem sobie: nie! Wyrobiłem sobie „kartę przemysłową” (kat. III), przybiłem tabliczkę z firmą Bibljoteka Boya na drzwiach mieszkania, jadalny pokój obróciłem na biuro. Pracuje cały dom. Od rana pakuje się, zawija, wysyła, prowadzi się korespondencję. Ekspedycja miejscowa odbywa się pod najekscentryczniejszemi płótnami St. I. Witkiewicza, na które niejeden klijent zerka przerażony. Codzień przychodzi poczta z prowincji. Uwagi, życzenia przyjmuję z wdzięcznością, reklamacje z pokorą; proszę o nie, łaknę ich; pragnę się wciąż ulepszać, doskonalić. Trzeba przyznać, że to urozmaicenie zwykłych zajęć, mimo iż absorbujące, nie jest bez wdzięku. Ma swój urok ta forma wydawnictwa, oparta na bezpośrednim kontakcie pisarza z czytelnikiem. Zazwyczaj z czytelnikiem styka się księgarnia, a i ta go nie zna; tu, zna się swoich odbiorców po imieniu i nazwisku, ma się ich po alfabecie ułożonych w kartotece, zna się niemal ich charakter, obyczaje, czasem dziwactwa. Rzecz osobliwa, i która musi mieć swoje podstawy; ta, zdawałoby się, zamierzchła forma wydawnicza, oparta na prenumeracie, na prospektach, staje się najnowożytniejszą. Dziś, wobec rozszerzenia kręgów czytelnictwa, nie można już, drzemiąc, czekać na odbiorcę w księgarni, bo jakże ma do niej przyjść, kiedy mieszka np. w lasach pod Ołyką; dziś szuka się klientów wprost po całej Polsce, wyświetla się ich prospektem niby reflektorem, wabi się ich, pieści, niemal głaszcze pod brodę. Lubi się ich, ach, jak się ich lubi, nawet nie wiedzą o tem. Lubi się ich za sam ten trud, z jakim przyszło ich zdobyć. Jest naprzykład człowiek, którego nazwisko wymawia się u mnie w domu ze szczególną sympatją, mimo że nikt nie widział go na oczy: dlatego że to był pierwszy abonent, który się zgłosił na nasze prospekty. Nazywa się Paweł Najnis, jest dyrektorem Banku ziemiańskiego w Rawie mazowieckiej. Panie dyrektorze, panie Pawle, jak pan będzie w Warszawie, niech pan zajdzie na obiad, bez ceremonji, Smolna 11.
Ileż przyjemności można znaleźć w samem takiem poszukiwaniu! Technika „prospektu” wprowadza w nazbyt cnotliwe życie zapracowanego literata ożywczy element gry hazardowej. Wysyła się takich świstków tysiąc, dziesięć tysięcy, sto tysięcy, ile wróci jako zamówienie? Ileż, ach, znajdzie się w koszu, nieczytanych, zmiętych w roztargnieniu niecierpliwą ręką? Mimowoli przypomina się stara anegdota o buraczkach. Znacie ją? Buraki sadzi się, okopuje, pieli, potem wykopuje się je, ładuje, zwozi mierzy, sprzedaje, wysyła, odbiera, płucze, skrobie, sieka, przeciera, gotuje, omaszcza, soli, i podaje się je w restauracji gościowi — który ich nie je. Coś podobnego z prospektem. Ileż pracy ludzkiej weszło w ten świstek papieru! Nie mówię już o sadzeniu drzew, z których robi się papier, ani o trudach zecera, drukarza, fabrykanta kopert, murzynów zbierających z drzew gumowych gumę do powlekania marek; ale sama praca duchowa! Ileż inteligentnego trudu wsiąkło w układanie skorowidzów z adresami, wedle których prospekty się wysyła! I ot, pisze się adres, przykleja się markę, rzuca się paczkę naładowanych kopert do skrzynki, na poczcie kilku ludzi je sortuje, kolej żelazna je rozwozi, listonosz doręcza, i — zgroza pomyśleć — prospekt, nieczytany, dostaje się do kosza. Buraczki! Ileż ja prospektów wyrzuciłem tak bez czytania! Teraz, odkąd je sam wysyłam, nie byłbym zdolny tego uczynić, miałbym uczucie, że dopuszczam się barbarzyństwa, że depcę ogrom ludzkiego trudu... Nie rzucajcie nigdy prospektów na ziemię, czytajcie je uważnie.
Ale choćby nawet miały wędrować do kosza, już samo wysyłanie ich jest przyjemnością, jest sztuką dla sztuki. Ileż poznaje się rzeczy, o których przedtem człowiek nie miał pojęcia! Czy wiecie naprzykład, co to jest „Księga adresowa Polski” Mossego? Rzecz dziwna, prawie wszyscy ci ludzie, którzy mrówczą pracą przyczynili się do poznania spraw i rzeczy polskich, byli obcego pochodzenia, lub nosili bodaj obce nazwiska. Linde, Kolberg... obok nich staje dziś Rudolf Mosse. Widzieliście tę księgę, ten olbrzymi tom, liczący parę tysięcy stronic? Nigdy nie przychodziło mi na myśl, jak taka, najsuchsza napozór rzecz jak książka adresowa, może być interesująca. Wszystko tam znajdziesz. Chcesz wiedzieć kto jest starostą w Dubnie? Pan Kański, mój prenumerator. Kto aptekarzem w Przedeczu? Pan Tadeusz Gruszczyński, też mój sympatyczny prenumerator. Kto bednarzem w Mokrem, kto cieślą w Mokobodach? Znajdziesz tam wszystko. W miarę jak się wgryzać w te karty, książka staje się żywa, mieni się wszystkiemi barwami polskiego pejzażu, mówi wielkim głosem o zdobyczach, nędzach i potrzebach kraju. Nie ruszając się od biurka, podróżujesz sobie po Polsce. W jednym powiecie człowiek czuje się dumny z wspaniałego rozkwitu przemysłu; gdzieindziej znów osmuca go niski stan higjeny, brak aptek, lekarzy... Całemi stronicami wędruje oko po małych siołach, zapewne uroczych, ale z punktu widzenia wydawcy mało przedstawiających nadzieji. Dowiaduję się mimochodem, że gmina Bebło ma aż trzech kowali: chcecie wiedzieć ich nazwiska? Oto są: Grzybowski, Turchoń i Wiecheć. Bydłem handluje pan Zacierucha, a artykułami spożywczemi panowie J. Kilich i F. Misztal. Czy który z nich pokocha się kiedy w zuchwałym uroku małej Lamiel? Jedźmy dalej. Bęczków... wiatraki... pp. Matuszewski i Sito... Jedźmy dalej. Będkowice... Bedusz... Będzin. Będzin! Hurra! Tu będzie połów obfity, lekarze, adwokaci, dyrektorzy, ulice pięknie ponazywane, domy pięknie ponumerowane: dr. Barylski (chor. wener.) mieszka przy ulicy Małachowskiego nr. 15, dr. Dunaj ul. Kołłątaja nr. 33, znać wzorowy porządek, czuje się pod nogami suche bruki, słyszy się niemal dźwięki jazzu dochodzące z jasno oświetlonej kawiarni. Niech żyje Będzin, dwieście prospektów do Będzina, czterysta prospektów do Będzina! I znowu bierz, literacie, kij pielgrzymi, i wędruj dalej. Biała dolna... Biała górna... Biała wielka... Białaczów... Białaczów, jest apteka p. Kołkiewicza, jeden prospekt. Białobrzegi... St. Bobiatyńska, akuszerka...

Oto jest najbardziej nowoczesna technika wydawnicza.

Świeżo tygodnik Świat chciał mnie zaprosić do udziału w ankiecie na temat: „Co pan czyta?” Wymówiłem się; nie mogłem przecież powiedzieć, że czytam... Mossego. A tymczasem Mossego można czytać bez końca i nie nudzić się, trzeba tylko mieć wyobraźnię. Ileż rozkosznych chwil spędziłem od miesiąca nad tą księgą. Duszę wkładam w tę pracę. Wierzę w rozmaitą skuteczność prospektu, zależnie od stopnia suggestji z jaką się go namagnesuje. Kiedyś wielkie firmy będą trzymały specjalnych indyjskich Yogów do magnesowania prospektów; u nas literat musi to robić sam... Późno wnoc, kiedy skończę już inne zajęcia, kiedy miasto całe śpi po trudach dziennych a powietrze brzemienne jest aromatem nocy majowej, otwieram gruby tom Mossego i adresuję koperty. Najczęściej sam niosę je do skrzynki. I wówczas mam uczucie, że jestem siewcą, rzucam je garścią, zwolna, hieratycznym gestem starego Boryny z epopei Reymonta. Ale nie, to złe porównanie. Boryna, siejąc, ma tę świadomość, że każde ziarno, padłszy na glebę, wejdzie i rozpleni się dziesięciokrotnie i stokrotnie. Gdybyż tak było tutaj: jakże lekki byłby los wydawcy! Ale prospekt nastręcza raczej inne porównanie: przypomina fantastyczną rozrzutność przyrody w akcie zapładniania. Tak jak natura zużywa tysiące plemników, które giną marnie poto, aby jeden z nich stworzył cud życia w maluśkiem jajeczku, tak tu rzuca się tysiące tych kartek w paszczę skrzynki pocztowej, aby hen, gdzieś, w Łucku czy w Nalibokach, znaleźć jedną pokrewną duszę. Dlatego ilekroć, dopełniwszy tej czynności, odchodzę od skrzynki pocztowej, czuję się zawsze cokolwiek uroczysty i cokolwiek wzruszony. Mam uczucie, że spełniłem wielki akt natury. Czyż zapłodnienie inteligencji ludzkiej nie jest cudownym aktem? I czyż, wobec tego wzniosłego celu, wolno narzekać na rozrzutność przyrody? Bierzmy Mossego i obchodźmy dalej Polskę: Nasutów, Nawóz, Nederów, Nieciecz...



TROCHĘ FILOZOFJI I TROCHĘ MARZENIA.

Kłopoty mają to do siebie, że się w nich poznaje przyjaciół. Ledwie skreśliłem parę żartobliwych słów na temat moich „prospektów”, już zgłosiło się kilkanaście osób z gotowością pomagania mi w ich ekspedycji. Niektórzy byli bardzo przejęci tem, że ja mój „drogocenny czas” zużywam na adresowanie kopert. Ach, moje dzieci, gdyby to było takie proste! Przecież ja wiem, nieznajome dziewczynki i kobietki moje, że wy macie dobre i poczciwe serduszka, i że wystarczyłoby mi słówko szepnąć, a zaraz znalazłoby się was parę tuzinów, aby mi pisać adresy, przybijać pieczątki, kleić marki, ładować koperty, a jabym tylko chodził między wami jak pasza i klepał was po białych plecach. Ale nie o to chodzi. Ja nie powiedziałem całej prawdy. Spotkanie moje z Księgą adresową Polski nastąpiło w przełomowej chwili. Tak już bywa — i to jest jedna z najbardziej tajemniczych spraw świata — że właśnie w tym a nie innym momencie spotka się kogoś lub coś, co zaważy na życiu i co musiało przyjść właśnie w tym a nie w innym momencie. I moje spotkanie z Mossem nastąpiło w takiej krytycznej chwili. Każdy, kto działa, zna te ostre śmiertelne zakręty, jakie ma wszelka intensywna czynność, artystyczna czy inna. Są okresy, gdzie wszystko idzie gładko, jedzie sobie człowiek jak tramwajem po szynach. Nagle, niewiadomo skąd, przychodzi moment wyjścia z siebie, wyważenia z szyn. Z jasnego wszystko staje się problematyczne, z prostego skomplikowane. Każda myśl robi się niby pudełeczko, w którem siedzi drugie pudełeczko, w niem trzecie pudełeczko, etc., a w ostatniem ptaszek, który furka w powietrze i ćwierka: „to nie to, to nie to”. I sypże mu soli na ogon! Ale myśli to głupstwo, myśli mają w literaturze mniejsze znaczenie niżby się przypuszczało. Gorzej ze słowami. Biada artyście, gdy zwątpi w słowo; to tak jakby kapłan zwątpił w swoje powołanie. I takie perypetje zna literatura! Słowa wydają się naraz głupie, fałszywe, zużyte, ach jak zużyte, wytarte. Zrzucić wszystkie na kupę do kotła, stopić je i zacząć je bić nowym stemplem, takie szalone myśli lęgną się od czasu do czasu i są motorem wszystkich dadaizmów i „futuryzmów”. Na najspokojniejszego człowieka przychodzą takie chwile. Każde słowo szczerzy wówczas urągliwie zęby, obnaża się zuchwale, rozbiera się do koszuli, błyska na chwilę cyniczną nagością, aby tuż potem niby prześwietlone promieniem Roentgena, ukazać swój szkielet i rozpaść się w proch nicości. Jakby to zilustrować na przykładzie? Wyobraźcie sobie... Dobrze: poco szukać dalej; weźmy to pierwsze z brzegu słowo: „wyobrazić”. Co to jest wyobrazić? Rozłóżmy je: wy-obrazić. Coś jak kopać i wy-kopać, jechać i wyjechać, pchnąć i wy-pchnąć. „Wy” jest tylko przydatkiem, istotą zatem jest „obrazić”. Obrazić... Kogo, poco, zaco? Dziwne! Ale myśl pracuje dalej. Co to jest: obrazić? Ob-razić, coś jak skoczyć i obskoczyć, wódka i obwódka... nie, nie, głupstwa gadam... coś jak szczekać i obszczekać, lamować i oblamować... (nawiasem mówiąc, czy doznawał kto z was obsesji słowa zadeklamować, zadek-lamować, lamować zadek? — to straszne!). Zatem ob-razić, razić, jasne jest, że istotą jest tutaj razić, a ob jest tylko przydatkiem. Otóż, co to jest razić? Znów jasne jest, że „ić” jest przydatkiem, oznaczającym bezokolicznik, a istotą słowa jest „raz”. Ale co za raz? Raz. Kto, kogo, co? Djabli wiedzą. Ktoś kogoś raz, i to określono słowem „razić”: potem to samo ob, a potem to samo wy. Wy-ob-razić. Całe „wyobrazić” to jest zwykły sobie „raz”, otoczony mnóstwem przydatków, oznaczających dosyt, dookolność, bezokoliczność, ale czego? Tajemnica. Nonsens. Aby stwierdzić nonsens tego, wystarczy zmienić formę. Weźmy: „wyobraźnia”. Wyobraźnia, obraźnia, raźnia... Co to jest obraźnia, co to jest raźnia? Mówiłem: nonsens, fotomontaż. Co to wszystko razem znaczy? Oto są chwile, w których nawiedza człowieka nostalgja wieczności: wyrwać się z tego świata głupich znaczków, gdzie jedno „ob” i jedno „wy” może zmienić treść wszystkiego; oglądać wreszcie rzeczy w ich istocie, dowiedzieć się co to był, u kaduka, za „raz”, z którego powstało razić, obrazić, wyobrazić... Na szczęście już niedługo.
Oto był stan mojej duszy, w chwili gdy na drodze życia spotkałem księgę Mossego, księgę radosnej wiedzy. I znalazłem ukojenie. Otwieram sobie gdziebądź i przepisuję. Np. spis blacharzy we Lwowie. Abraham, Backtrog, Bertford, Buczaczer, Chuwes, Cwenarski, Czmiel, Degen, Drilich, Dulberg, Engelbach, Feld, Goldstein, Gratz, Hechler, Heiber... Tu przynajmniej ma się jakąś pewność, coś niemal z absolutu. Blacharz we Lwowie nazywa się Chuwes albo Degen i koniec. Niema się co zastanawiać, niema co analizować; to jest moralny fakt, nie zostawiający miejsca na żadne bezdogmatyzmy. I to daje odpoczynek. Czysta radość słowa, niezatruta sensem, a raczej nonsensem pojęciowym. Dlatego, dziewczynki moje, nie odstąpiłbym wam za nic przepisywania Mossego.
Ale taka jest natura człowieka, że nie może żyć długo kontemplacją, nawet zachwyceniem. Dusza łaknie akcji, dramatu. I ten dramat znajduje. Gdzie? W tem samem źródle. Dramat, który zna każdy wysyłający prospekty: „zwroty”. Co rano, na dwa zamówienia, przychodzi dwadzieścia zwrotów. Umyślnych? Och, nie; choć zdarzają się i takie, ale rzadko. Ledwie parę kopert wróciło z dopiskiem: „do zlewu”, „do kloaki” etc... Domyśliłem się, że ci adresaci, to stali czytelnicy pewnych naszych dzienników programowo... frankofilskich. Ale naogół zwroty bywają rozmaite. Częścią z winy własnej. Koperta bez marki, albo bez adresu, albo bez zawartości. Roztargnienie! Raz zwrócono mi czystą kopertę, na której jowialny kontroler pocztowy dopisał: „Prosimy o dokładniejszy adres”. Ale są inne zwroty wynikłe z siły wyższej. Dziesiątkami wracają prospekty z dopiskiem: „adresat wyjechał, nie zostawiwszy adresu”. Nie znam go, nic o nim nie wiem, ale już moja wyobraźnia (obraźnia, raźnia???) pracuje. Czemu wyjechał, czemu nie zostawił adresu? Nieszczęśliwa miłość? Może. Albo: „Wyjechał do Niemiec”. Czemu do Niemiec, może szpieg, a tu fundusz przeciwszpiegowski skreślają... To znów — zbyt często — koperta nosi lakoniczny napis: „adresat umarł”. Jest coś mimowoli przejmującego w takim dopisku. Zwłaszcza kiedy się takich zejdzie kilka jednego dnia, wydaje się że pomór w kraju, siedzę nad temi kopertami jak Ojciec Zadżumionych, mam uczucie, że połowa abonentów wymarła mi, że tak rzekę, na pniu. („Pniu”... też dziwne słowo. Powtórzcie trzy razy głośno: pniu, pniu, pniu). Ale cóż! Po chwili zadumy, wyciąga się dobry jeszcze prospekt z koperty po nieboszczyku i przekłada się go do innej, już zaadresowanej, która leży pod ręką. Tak niegdyś, na wojence, z zabitego żołnierza ściągało się buty, które wzuwał bosy jego kolega. Życie!
Często, o wiele zbyt często, zdarza się napis: „adresat nieznany”. Nieznany... Jakim cudem on może być nieznany, w miasteczku gdzie znają się wszyscy? Rozumiem, że Boy mógł być „nieznany” w poselstwie paryskiem, ale jak może być nieznany dentysta w Kole? Któż tam będzie znany? Może on wogóle jest gdzieindziej, nie w Kole? Może coś Mosse pobałamucił? I Homerowi zdarza się zdrzemnąć, powiada łacińskie przysłowie.
Jeden napis uderzył mnie szczególnie. Koperta, adresowana do Mościsk (woj. Lwowskie), wróciła z dopiskiem listonosza: „Wyjechał z Mościsk na zawsze”. Nie znałem go, nic o nim nie wiem; ale taka jest wymowa tego słowa „na zawsze”, że mimowoli coś mi się ścisnęło w dołku. Nevermore kruka z ballady Poego...
Pozatem dostaje się listy. Od fotografa z Zambrowa, który pragnie zmienić miejsce pobytu, i prosi mnie o informacje co do księgi adresowej, bo chciałby się z niej dowiedzieć o miasteczku gdzieby nie było fotografa. Sądzę, że najprostsze będzie, jeżeli miasteczka, w których niema fotografa, dadzą znać o tem na moje ręce. (Poślę im Dymszę).
Inny list od pewnego inżyniera, który też sam wydaje książki i też sam rozsyła prospekty, dlatego wzruszył się moim feljetonem, wspólnością naszej doli, i rzucił się w moje objęcia. Przysłał mi swoje prospekty i poprosił o moje. Przyrzekł zaabonować moje książki i wyraził nadzieję, że ja zaabonuję jego książki. Zapewne, taka wzajemność, to najzdrowsze rozwiązanie kwestji wydawniczej, ale czy wystarczające?
Widzę, że mimowoli, z wyżyn filozofji, osunąłem się w troski handlowe. Sklepik! Ha, trudno, skoro nie może być inaczej, niech będzie i sklepik, byleby pod okapem tego sklepiku uwił sobie gniazdko mały ptaszeczek fantazji, wyobraźni, wyobraźni, obraźni, raźni, źni. I nie żałujcie ptaszeczka.





  1. „Nad rękopisem Wesela” (Ludzie żywi).
  2. Pisane w r. 1923.
  3. Weźmy choćby taką kwestję. Pawlikowski znany jest w dziejach teatru polskiego jako człowiek, który stracił duży majątek na teatr (co mu zresztą jedynie przyczyniło glorji). Otóż jeden z bliskich uczestników tej epoki udowadniał mi matematycznie, że Pawlikowski nie stracił grosza na teatrze, który mimo wszystko się opłacał; jedynie wydał swój majątek przy okazji prowadzenia teatru na ów szeroki tryb życia, który starsi i niestarsi nawet aktorzy doskonale pamiętają. Nie obchodzi mnie tu sama ta kwestja; chcę jedynie dać przykład, jak wątpliwe i sporne są najbardziej „murowane” elementy legendy. A, powtarzam, bez tej podszewki życiowego realizmu, wszelka historja jest jedynie bajką dla dzieci.
  4. Kiedy raz byłem u Włodzimierza Tetmajera w Bronowicach, zjawił się tam Lutosławski. Przybył z Krakowa pieszo, w góralskim stroju i tłómaczył nam, iż uznał ten strój za najwłaściwszy, gdyż każda jego część symbolizuje jakąś cnotę, którą człowiek powinien w sobie wyrobić. Ponieważ się chmurzyło, gospodarz odesłał nas wózkiem; gawędziliśmy w drodze, a na rozstaniu Lutosławski zaprosił mnie abym zaszedł kiedy do Łaźni Rzymskiej, gdzie co poniedziałek o szóstej rano grono ludzi dobrej woli zbiera się aby rozmawiać o sprawach ducha. Nigdy nie mogłem się zdobyć aby wstać tak wcześnie, i nie byłem, czego do śmierci nie przestanę żałować.
  5. Flirt z Melpomeną, wieczór III.
  6. „Bibljoteka Narodowa”. Adam Asnyk: „Wybór poezji”, oraz Eugenjusz Kucharski: „Twórczość liryczna Asnyka”. Kraków 1924. Nakładem Krakowskiej Spółki Wydawniczej. (Niniejszy artykuł Boy‘a spowodował dość żywą polemikę z prof. Kucharskim: patrz Brewerje Boy‘a).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.