<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.



Nie było w pobliżu innego bezpiecznego schronienia, w którémby Kaźmirz mógł tymczasową swą założyć stolicę; Olszowe horodyszcze musiało się nią stać na chwilę. Wnuk Bolesława, co przepych dworu jego pamiętał, tu wśród lasów, na lichym gródku starym, musiał gościem być u ziemianina ubogiego. Zamki jego w gruzach leżały.
W spustoszonych na wskróś ziemiach, po czeskiéj łupieży, nie został ni jeden gród cały, ni jedna mieścina, któraby, jak Gdecz, całkowicie wyludnioną nie była, jak Poznań i Gniezno zniszczoną. Tu więc, gdzie Bóg dał pierwsze zwycięztwo, postanowił Kaźmirz czekać na drugi oddział cesarski i na gromadzące się rycerstwo własne, ztąd rozesłano po kraju gońców, aby zwoływali kto żył i pozostał. Ztąd gotowano się ciągnąć przeciwko Masławowi, wiedząc, iż on ze sprzymierzeńcami swemi silny opór stawić będzie.
W pośród tych lasów, na świeżém pobojowisku, pogrzebłszy trupy, następnych dni zaraz na obóz miejsce wytknięto i okopywać się już poczynano. Wkrótce zaczęły nadciągać gromadki rozbitków, które odgłos o przybyciu Kaźmirza z posiłkami cesarskiemi ku niemu zewsząd powoływał.
Belina opróżniwszy część dworca i zabudowań, pana i otoczenie jego na horodyszcze wprowadził.
Wszelkiemi sposoby starać się zaczęto o przysposabianie żywności. Co gdziekolwiek ocalało, zwozili i znosili wszyscy, ale dostatku nie było.
Wieść o bitwie pierwszéj zwycięzkiéj cudem prawie z ust do ust się rozchodziła. Roznosiły ją te kupy które rozproszono, czerń przerażona, rozbiegająca się po chatach leśnych i chiżynach, w trwodze o zemstę, za dokonane okrucieństwa, sami nawet Masławowi żołnierze. Ci co się dotąd po lasach tulili i błąkali, spieszyli pod opiekę Kaźmirza. Smutny był widok tych przybyszów, w większéj części odartych, wynędzniałych, zbiedzonych, którzy już byli stracili wszelką ocalenia nadzieję, a teraz odzyskawszy ją, jak upojeni biegli witać wybawiciela.
Gdyby syn Ryksy nie miał w sercu silnego postanowienia dźwigania kraju z téj niedoli i upadku, widok tych ludzi sam natchnąłby go męztwem i wytrwałością.
Ilekroć się ukazał Kaźmirz, z płaczem mu się do nóg cisnęli, witając go imieniem wybawiciela, które było na ustach wszystkich.
Małe zrazu obozowisko, wkrótce rozrosło się znacznie, niemal wyrastając z ziemi; mnożyli się przybysze coraz nowi. Namioty i szałasy codzień liczniejsze stawały, przybywały wozy, zapalały się coraz gęstsze ogniska. Ruch był i czynność wielka, każdy przybywał wycieńczony, ze stępioną i poszczerbioną bronią, ze zbroją poszarpaną, odarty, tak że oszczepy, dzidy, tarcze pogięte na nowo sposobić było potrzeba, miecze odostrzać, topory kuć, odzież popsowaną łatać. Lecz ktokolwiek co miał, a od grabieży uchował, dzielił się tém, składał na ofiarę ochoczo.
Niepokój nie dawał spoczynku; sposobili się jedni, drudzy szli lub wysyłali na zwiady ku Wiśle i Mazowszu, dowiadując się co się z Masławem działo. W otoczeniu króla zdania były podzielone, nie godzili się na jedno wszyscy. Część rycerstwa polskiego i cesarscy byli za tém, ażeby, nie dając Masławowi wzbić się w siłę i ściągnąć sprzymierzonych prusaków i pomorców, natychmiast napaść na niego.
Kaźmirz, starszyzna, Topor, Trepka i innych wielu mówili, że gdy szło o bitwę walną co o losach królestwa stanowić miała, lepiéj było ważyć dobrze, czekać pory i siły wszelkie gromadzić. Dawniéj już wysłano z tém do Kijowa na Ruś, i ztamtąd się odpowiedzi rychło spodziewano.
Stary bartnik znowu wyruszyć musiał, choć Spytek nie bardzo był rad temu. Ruchawemu człeczynie, to włóczenie się, podpatrywanie, podsłuchy a coraz nowe przygody więcéj smakowały niż zamknięcie między czterema ścianami. Znając Płock i niedawno go zwiedziwszy, był pewien że w żebraczém odzieniu wśliznie się tam niepostrzeżony. Gdy rozkaz do pochodu odebrawszy, przestroił się w łachmany do téj podróży, garnuszek na sznurku u pasa uwiesił, kij wziął do ręki, stare łapcie na nogi, sakwę na plecy, tak nową przybrał postać iż poznać go trudno było.
Zaledwie on znikł, znanemi sobie dróżynami w las się puściwszy, gdy w obozie zjawił się zbiegły z płockiéj niewoli ziemianin, Nosala, który ledwie z duszą uszedł z jamy. Natychmiast zaprowadzono go przed króla, przed którym opowiadał, iż cudem życie ocalił, posądzano go bowiem o zakopanie skarbów i męczono by miejsce ukazał. Tak z dnia na dzień zwlekano śmierć, a wreszcie udało mu się nocą wykopać z więzienia. Nosala mówił że Masław w szalonym gniewie do Płocka powrócił, natychmiast rozsyłając ludzi do kunigasów pruskich i na Pomorze o posiłki; że gromadził całe wojsko swoje mając zamiar napaść na króla nimby więcéj niemców przyciągnęło. Upewniał on, że to co Masław miał z sobą na Olszowém uroczysku, było tylko cząstką zaledwie znacznych wojsk jego. Główne pułki stały pod Płockiem, a oprócz prusaków i pomorców, mazurów jeszcze oczekiwano z lasów.
Znękany niewolą, wylękły Nosala, gdy się potém w obozie rozglądać począł i rozliczać, odradzał z tak małą garścią porywać się na silniejsze daleko zastępy mazura. Pomimo lepszéj zbroi i większego ładu, szaleństwem zwał by się mierzyć chciano z tłumami, którym zacięty, wytrwały i żelaznéj woli człek dowodzi.
Pozostała mu trwoga imienia Masławowego, tak, że ilekroć go wspomniano, za głowę się chwytał i oczyma rzucał dokoła, jakby się go lękał ujrzéć przed sobą.
Król i starszyzna znalazła w Nosali poparcie, młodzież się z niego wyśmiewała, tchórzem go zwąc, na co biedny nawet nie odpowiadał.
Baczniejsi z rycerstwa wysyłali jednak na zwiady, postawili czaty w okolicy, dzień i noc czuwali około obozu. Masław na wszystko się mógł ważyć, nawet na porwanie króla. Grodzisko téż na którém się teraz znajdował, starano się obronném uczynić. Ludzi podostatkiem było, więc pospólstwu, które dziś stało się ciężarem i zawadą, ustąpić kazano i rozejść się po dawnych sadybach.
Ciżba ta o brzasku dnia, po cichu, w milczeniu groźném, wysunęła się z horodyszcza i w lasach ukryła. Miejsce jéj zajęło rycerstwo przedniejsze, otaczające Kaźmirza, dwór i służba pańska. Zburzone szopy podniesiono znów, klecąc je dla koni i ludzi.
Dzień i noc pracowano na zamku, poruszano się w obozie, szli i przychodzili posłańcy, gromadzili się zbiegi i tułacze z ziem różnych. Od świtu do nocy Kaźmirza drzwi stać musiały dla nich otworem, bo każdy widzieć go chciał, pokłonić mu się, zaboleć przed nim i poskarżyć.
Pod bokiem króla pomieszczono ciężéj rannych w bitwie, których liczba była znaczna, lecz ci zaledwie się zablizniły rany powracali pod namioty. Pomiędzy okaleczonemi i Wszebor się znajdował, któremu cięcie w kark przez Masława, do kości rozpłatało szyję. Kawałkowi żelaza przyczepionemu do hełmu z tyłu winien był Doliwa, iż głowę uniósł całą. Rana głęboka a niecierpliwość wielka nie prędkie obiecywały uleczenie.
Na dole w kilku komorach drugiego podwórza leżeli wszyscy razem porąbani, tę mając pociechę że się im z wyżek niewieście głosy słyszéć dawały a niekiedy i postać ukazała.
Dla starego Spytka zrazu téż innego miejsca nie znaleziono, i on z rannemi razem się położył.
Wszebor w pobliżu się pomieściwszy, rachował na to iż codzień przybywającą do męża żonę i córkę będzie mógł widywać, a staremu się zalecać.
Choć czas nie był potemu, nad głowami srogie niebezpieczeństwo zawsze jeszcze wisiało, a Doliwa i o własném zdrowiu, z powodu jątrzącéj się rany niewiele mógł tuszyć; przecie gorącego serca wojak, ilekroć się ukazały niewiasty, podnosił głowę, w dziewczę się zapatrywał, do matki uśmiechał, i zalecał jakby w gościnie, u spokojnego ogniska.
Ojca sobie skarbiąc łaski, posługiwał mu chętnie; lecz tu przystęp, zbliżenie się i spoufalenie trudném było. Ze Spytka mało kto słowo wyciągnąć potrafił, a za serce go ująć, chyba nikt.
Za lepszych czasów ludzie go już zwali jeżem, cóż dopiero teraz gdy go rany, choroba, straty i niepewna przyszłość nękały.
Wszebor także krwi nie ostygłéj, dawno by był ze starym jeść się zaczął i wyzwał go na język, ale dla dziewczęcia miłego, znosił dziwactwa, dąsy i łajania nawet.
Nawykły do panowania w domu władyka, tu na łasce ludzi, zrównany z innemi Spytek po dniach całych warczał i burzył się, wszystkiemu nie rad, narzekając i ganiąc wszystko. Przynoszone mu wiadomości wszystkie były nie po jego myśli. Jednego dnia narzekał że się zbytnio spieszono, drugiego łajał, że się brano leniwo.
Martę i córkę pędzał tak, że same nie wiedziały, co z nim i z sobą poczynać miały. Gdy doń przyszły, gniewał się że darmo się włóczyły, kazał pilnować kądzieli, przypisywał krzątanie się ciekawości niewieściéj, zalotności niegodziwéj; gdy potém długo ich nie było, narzekał że o nim starym zapomniały, a wolały się gzić gdzieindziéj.
Dla pięknych oczów Kasi byłoby mu i z Wszeborem wygodnie i u Belinów jak w domu, gdyby jeżem umiał być przestać. Tomko, który się rozmiłował w dziewczynie, ojca by na rękach nosił, a rodzice jego, widząc to, zjednać go sobie pragnęli. Ale przystępu doń nie było. Przysposobiono mu izbę osobną, aby go od Wszebora odciągnąć; nie przyjął jéj, nie chcąc za nią być wdzięcznym. Nikomu z nim, jemu z nikim dobrze nie było. Starego wojaka, mężnego rycerza, szanowano choć kąsał.
Ponad głową jego, czując się współzawodnikami, Wszebor i Tomko patrzali na się takiemi oczyma, jakby się pozjadać chcieli.
Mszczuj teraz, pokochawszy Zdanę, a coraz pewniejszym będąc że i ona mile nań patrzy, odstąpił nieco od brata, a do Belinów się zbliżył.
Gdy w obozie wszystko było wojną i przysposabianiem się do niéj zajęte, na horodyszczu około młodego króla powoli zadzierzgała się ta sieć zabiegów o łaskę pańską, o ucho, o przewagę w rodzie, która każdą siłę otacza. Ci co dali dawniéj dowody wierności Kaźmirzowi, dziś upominali się o swe prawa i zaufanie; winni cisnęli się o przebłaganie, przebaczenie, usprawiedliwiając grzechy dawne. Patrzano w oczy nowemu panu, usiłowano go odgadnąć, nikt się tém pochwalić nie mógł.
Milczący, zamknięty w sobie był król młody, o przeszłości mówić nie lubił, chciał o niéj zapomniéć, dla wszystkich równie przystępny, nikomu serca nie otwierał. Obyczaj niemal zachowywał zakonny, obchodził się małém. Przed bitwą Topor i ci co mu towarzyszyli z Leodjum, wątpili zrazu ażali się w nim wojenny duch obudzi. Zawiedli się na tém. W pierwszéj chwili, rozpoczęcia walki, Kaźmirz stał, jakby nierozbudzony, zdumiony, niepewien co pocznie. Gdy się rycerstwo puściło, zachrzęszczały zbroje, miecze zabłysły, zwarły pierwsze szeregi, rumieniec wystąpił mu na twarz bladą, zapłonęło oko, dobył z pochew Bolesławowski miecz, i już powstrzymać go nie było można, Grzegorz i starszyzna własnemi piersiami zasłaniać go musieli, tak nieopatrznie narażał się na niebezpieczeństwo.
Z téj bitwy wyszedł rycerzem, odebrawszy w niéj chrzest krwi i zwycięztwa. Od téj godziny poznać go było trudno, tak rycerz i wojak, zatarł w nim dawnego mnicha. Patrzano nań z poszanowaniem, ciekawością, trwogą, bo nikt nie znał bliżéj tego pana, nawet ci co z nim za młodu bywali, jak Toporczyk co się zwał przyjacielem, i w każdéj godzinie przystęp miał doń wolny. Kilka lat wygnania i zamknięcia w murach, zmieniły młodą naturę. Cisnęli się wszyscy tém bardziéj, iż odgadnąć go pragnęli. Znalazł się już w nim rycerz, szukano teraz króla. Starszyzna tymczasem za niego myślała i troszczyła się. Chociaż cesarz Henryk w pomoc przyszedł Kaźmirzowi, a poczet zbrojny jaki mu dał, był pierwszym zarodkiem przyszłéj siły, która się około niego zgromadzić miała, choć niemcy walczyli dzielnie obok rycerstwa polskiego w pierwszéj bitwie, zawczasu szeptano sobie jakby się zbyć można opieki cesarskiéj i pobratymstwa z niemcami. Nie chciano drugiéj Ryksy na tronie, ani Ody.
W poufnych rozmowach, choć Masław stał z groźnemi sprzymierzeńcami swemi nad Wisłą, choć dachu nie miał król nad głową, już myślano o jego przyszłości, żeniono młodego pana, szukano dlań sojuszów, odbudowywano Kraków, Poznań i Gniezno.
Topor chciał co rychléj szukać mu towarzyszki, aby być pewniejszym że kraju nie opuści, a wymagał od niéj wiele posagu, któryby skarb pusty zasilił, wdzięków, by Kaźmirzowi dała szczęście domowe i silnego sprzymierzeńca w jéj rodzie.
Wtórowali mu drudzy, wymyślając najdziwniejsze dziewosłęby.
— Byle tylko nie niemka była — odzywali się niektórzy — i nie żadna wnuczka, ani powinowata cesarska, abyśmy w jarzmo niemców nie poszli. Jeszcze dwie Ody pamiętamy...
— Aby téż nie czeszka była — dodawał Lasota, którego czesi porąbali — bracia ci siedli nam kością w gardle. Korzystając z nieszczęścia naszego złupili nas po zbójecku, bez miłosierdzia. Gniezna, Poznania i Gdecza im nie zapomniemy.
— To niechby krasną polską dziewkę wziął — rzekł inny — po co mu królewny? którą przy sobie posadzi, choćby chłopką była, królową się stanie.
— To nie dosyć — sprzeciwiał się Topor — nam i posagu trzeba i przymierza z nią dostać. Zbyliśmy się wszelkiego mienia, a co za Bolesława srebra było jak lodu, dziś i żelaza zabrakło.
— To już nigdzie dlań po żonę tylko na Ruś — rzekł Trepka — tam ci są dostatki wielkie, a jak do kijowskich książąt rękę wyciągniemy, nie odepchną jéj. Ztamtąd mu dziewkę wziąć!
— A czemuby nie! — wtórzyli drudzy. — Jeśli prawda że nam na Masława pomoc dadzą, łatwo ztąd przyjdziemy i do żony! Po Włodzimierzu, wielkim panu córki zostały i skarby zostały i pamięć bohaterska. Niemców mieliśmy dosyć, czechów mamy aż nadto. Z Rusi Bolesław skarby przywoził i dziewek tam krasnych siła. Jedną nam mogą dać!
Tak urosła pierwsza myśl swatów gdy Kaźmirz jeszcze o żonie, ani o stadle nie myślał, a losy się ważyły niepewnie między nim a Masławem. Mówiono o tém wszędy na dole i na wyżkach, a gdy się Marta Spytkowa dowiedziała, nosiła się i cieszyła rusinką, bo na jéj dworze pierwszą się być spodziewała. Spytek zaś zasłyszawszy głową trząsł. — „Mnie no spytajcie co rusinka — mówił — krasie nikt nie przygani, a no, na łańcuchu ją trzymać, a usta na kłódkę zamykać trzeba.“
Uśmiechano się z tego, i zgryźliwy stary rusinkom nie popsuł sławy; tylko Marta, gdy jéj to powtórzono srodze się łzami zalewała.
Dla króla te rady tajemnicą zostawały, wojennemi się tylko sprawy zajmował. Czekano na Sobka, aby potwierdził co przyniósł Nosala, albo pocieszniejszą wieścią dał otuchę. W kilka dni zjawił się bartnik stary. Było to pod wieczór, gdy król z grafem Hebertem co dowodził cesarskiemi, Toporem i Trepką naradzał się właśnie, kiedy i jak na Masława iść mieli. U progu stał Grzegórz, który Belinę i Sobka oznajmił, bo chciano aby z własnych ust jego, król usłyszał co przynosił.
Król mieścił się w wielkiéj owéj izbie na dole, nieco dogodniéj przybranéj dla niego. Zniesiono tu co kto miał najlepszego, ale przepychu nie było. Tok tylko skórami zasłano, suknem pozawieszano ściany, błyszczało na niém trochę broni, a na stole naczynia srebrnego niewiele.
Lecz leżało na nim to co naówczas mało gdzie i po królewskich spotkało się dworcach; naprzeciw krzesła pańskiego spoczywały dwie w drzewo i pozłocisty mosiądz oprawne księgi. Na jednéj z nich, otwartéj, złoty krzyż karty pargaminowe przytrzymywał.
Kaźmirz siedział stojącemi panami otoczony dokoła, w większéj części starcami, których siwe brody i włosy od czarnych jego puklów młodzieńczych dziwnie odbijały. Toporczyk stał za krzesłem króla, Grzegórz z rękami na piersiach złożonemi drzwi i ognia razem pilnował. Na stróża progu był jakby stworzonym, bo mało kto z nim do walki ośmieliłby się wystąpić. Na grubych rękach i nogach, na szyi żylastéj wiek i praca sznurami powiązały muskuły, w spokojnéj namarszczonéj twarzy widać było niezachwianą wiarę w swą siłę.
Gdy Sobek w łachmanach żebraczych ukazał się z Beliną w progu, rozstąpili się im wszyscy w milczeniu. Bartnik padł do nóg królowi, aby uczcić majestat pański.
Nie czekając co powie Topor spytał po cichu Belinę: — „Cóż przynosi?“ — Stary gospodarz nie dobrze potrzęsnął głową. Uciszyli się wszyscy, a Sobek na swój sposób, powoli, słowy urywanemi, głaszcząc się po głowie, opowiadanie zaczął.
I on potwierdzał to że Masław miał siły ogromne, i że szalony a zapamiętały, zewsząd je gromadził jeszcze, aby pomścić pierwszą klęskę. Bartnik widział wojska które się pod Płockiem ściągały i ztamtąd wyruszyć miały, aby rycerstwo Kaźmirzowe otoczyć, a nie wypuścić ani żywéj nogi. Codziennie przybywały posiłki nowe, których Sobek zliczyć nie umiał i powtarzał tylko że było ich jak mrowia, a obóz nad Wisłą pięć i sześć razy większy mu się zdał niż królewski.
Otaczający Kaźmirza, obawiając się wrażenia jakie ta powieść uczynić mogła, usiłowali odwieść bartnika od przesadzonego liku; a stary potrząsając głową, trwał przy swojém uparcie, i jedno ciągle powtarzał, iż się mierzyć z Masławem nie było można.
Król milczał, z twarzy jego spokojnéj poznać nikt nie mógł, jakie to na nim uczyniło wrażenie. Słuchał nie zmrużywszy oka, nie poruszywszy się nawet, na księdze trzymając rękę...
Gdy bartnika rozpytawszy odprawiono, Kaźmirz odezwał się do otaczających:
— Mamyż się mnogości ulęknąć, jakbyśmy sprawie naszéj nie wierzyli? Za krzyż i wiarę walczymy...
Topor i inni skłonili głowy; jeden tylko odezwał się wzdychając:
— Pospieszać nam potrzeba było, nim się ta czerń zebrała!
— I bylibyśmy to uczynili — dodał król — gdybyśmy na posły i posiłki z Rusi nie oczekiwali. Lada dzień się ich spodziewamy, gdy te przybędą, a odpowiedź przyjdzie pomyślna, ociągać się nie będziemy. Miecz niech rozstrzyga w imię Boże.
Nie odezwał się już nikt więcéj, męztwo i spokój króla, przeszły w nich wszystkich. Nabrano otuchy. Przypomnieli ci co walczyli w dolinie, jakie tłumy otaczały Masława i w pierwszém starciu pierzchnęły.
Królewskie słowo było jakby proroctwem dobréj wieści, nazajutrz za rana, nadbiegł przodem wysłany goniec, oznajmujący o powracających posłach z Kijowa, z któremi jechali bojarowie, wiozący dobre słowo kniazia i obietnicę rychłéj pomocy.
Radość w obozie stała się wielka, któréj tylko Spytek, na przekor drugim nie podzielał. Sobek, wierny sługa, tyle mu o potędze Masława narozpowiadał, że stary królewskie siły miał za zgubione, jeżeliby się ścierać z nim chciały.
Trzeciego dnia nadjechali oznajmieni posłowie, bojarowie kniaziowscy, z drużyny jego, starosta Torczyn, Tiwun Paramon i ogniszczanin Dobryń, z małym ale pokaźnym pocztem, z którym się szczęśliwie, mimo Masławowych oddziałów po kraju rozpierzchłych, dostali do króla.
Niżeli przybyli gotowano się na ich przyjęcie, troskał się niepomiernie Grzegórz, aby ubóstwo pańskie w oczach obcych ludzi, krzywdy mu nie uczyniło. Za jego staraniem przystrojono wspanialéj izbę królewską, aby się im od „grydnicy“ kijowskiéj nie wydała biedniejszą, zebrano się na stołową zastawę, aby jak niegdy Włodzimierzowi drużyna jego, nie wyrzucali posłowie królowi, że im drewnianemi łyżkami jeść każe. Król téż wdział dnia tego suknie i kożuch bogatszy, łańcuch na szyję, najpiękniejszy miecz do pasa.
Przed południem ujrzano wśród gromadki konnych, owych posłów z Kijowa, na których czele jechał starosta Torczyn, mąż średniego wieku, barczysty choć niezbyt wyrosły, oczu piwnych biegających żywo, oblicza wesołego. Wszyscy mieli na sobie suknie długie, kożuchy bogate, czapki wysokie, oręż w pozłocistych pochwach, i u pasów worki a chusty jedwabne.
Paramon i Dobryń, jak starosta wyglądali poważnie zarazem i dobrodusznie, choć w twarzach ich ukrytą przebiegłość widać było. Bili tedy pokłony królowi od kniazia Jarosława przynosząc pozdrowienie i posiłki zwiastując, a Torczyn zachwalał mężów swych jako bohaterów i siłaczy, którzy świat cały podbić byli gotowi. Ze słów jego za obrów ich i czarnoksiężników wziąć było można.
Król w niewielu podziękowawszy słowach, powierzył posłów starszyznie, by ich ugościła.
Przyjęcie już przygotowaném było, obfite i zastawne wspaniale, choć się na ten przepych całym obozem składano. A że pod namiotami nie wygodnie ich ugaszczać było, musiały niewiasty na ten dzień ustąpić z góry, gdzie już stół zawczasu przybrano. Topor, Trepka, starszyzna cała zasiedli razem z gośćmi, którzy wśród poważnego rycerstwa, pochmurnych twarzy, wesołością swą się odznaczali.
Torczyn, najstarszy trochę ją na wodzy trzymał, Paramon mówił niewiele, Dobryń za poselstwo całe uśmiechu miał usta pełne i dobréj był myśli. Poczęto zapraszać, częstować i kubki nalewać, które i Torczynowi staroście i Paramonowi dodały ochoty; wzięła się rozmowa żywa, jakiéj tu dawno nie słyszano; a pod koniec nawet ściskać się i całować potrzeba stała wielka, bo się wszyscy z sobą niezmiernie drużyli.
— Wy bo coś frasobliwie patrzycie — mówił Dobryń — a tu trzeba wesoło iść na wroga, to się sobie serca doda a jemu odbierze. Było złe, będzie dobre — ciągnął wesoły ogniszczanin. — Niechno nasi mołojcy nadciągną, zobaczycie! Góry przez siebie przerzucają, a sosnami się podpierają, nie ujdzie noga z tych ludzi i śladu po nich nie zostanie!
— Pomożecie wy nam teraz — rzekł Trepka — nie daj Boże potrzeby, pójdziemy i my dla was i kniazia waszego, przelewać krew naszą.
Pili więc za swe zdrowie i ściskali się a całowali znowu, gdy z komory bocznéj, nie mogąc wytrzymać dłużéj, wysunęła się strojna Spytkowa, by ziomków powitać.
Na widok krasnéj niewiasty aż im się oczy śmiać zaczęły, a dopieroż zakrzyknęli z radości gdy ją po rusku mówiącą usłyszeli. Spytkowa pytała o swoich, lecz kijowianie bodaj o połoczanach mało wiedzieli, żaden się do znajomości rodu nie przyznał, choć wszyscy w piękne jéj oczy patrzali radzi, i chętnieby byli wieścią się dobrą przysłużyli.
Spytkowéj się usta nie zamykały.
— To was tu pan Bóg do nas przyniósł — mówiła kłaniając się, jak należało niewieście przed poważnemi mężami. — Mówią, że królowi naszemu posiłki kniaź przysyła. Niech mu za to Bóg płaci. A jeszczeby jedno kniaź wasz uczynić dla króla powinien, aby na wieki się braterstwo zawiązało.
To mówiąc dziwnie uśmiechnęła się Spytkowa, tajemniczo nie kończąc mowy.
— A no, co, piękna pani — ozwał się Dobryń — albo nie było poczynać, lub trzeba już dokończyć.
— Co takiego? co? — ciągnęła powoli Marta, oczyma rzucając ze Starosty na Tiwuna, a z tego na ogniszczanina... — Albo to wy, rozumni ludzie, drużyna pańska, nie domyślicie się co takiemu młodemu panu potrzeba, aby był szczęśliwy?
Dobryń dłonią się zasłoniwszy, i głowę w ramiona wciągnąwszy, śmiać się począł.
— A! chytra krasawico! — zawołał. — Pańską swachą ci się zachciało być!
Śmieli się wszyscy, nawet Tiwun Paramon, najpoważniejszy ze wszystkich, pokraśniał i zachichotał.
— A cóż nie? — ozwała się Spytkowa.
— I dobrzeście trafili — mówił Dobryń wesoło, — bo nigdzie piękniejszych dziewcząt nie ma jak u nas w Kijowie, a co źli ludzie prawią, że wiedźmy są wszystkie; fałsz to wierutny! Ej! ej! co za dziewczęta! Na wagę złota je sprzedawać, i tak by było nie drogo, a druhowi i darmo dać, my nie od tego.
— U kniazia téż znajdzie się pewnie — wtrąciła Spytkowa.
— Nieboszczyka kniazia, córka Włodzimierza, właśnie dla waszego króla para — mówił Dobryń. — Daj Boże w dobry czas powiedziéć dobre słowo!
Spojrzeli po sobie polscy ziemianie.
— Jak na imie kniaziównie? — spytał Trepka.
— I imie piękne i dziewka śliczna — mówił Dobryń — Dobrogniewą ją nazwano, bo choć się zagniewa dobrą jest. Śnieg nie może być bielszy od jéj twarzy, ani malinowy sok różowszy od jéj rumieńca. Gdy złote puści kosy to się po ziemi wloką, gdy niebieskiemi spójrzy oczyma, ludzie o smutkach zapominają, gdy się uśmiechnie, pogoda na niebie wstaje. Gdy z Teremu wychodzi krasawica, ptacy się do niéj zlatują z nieba, a gołębie siadają jéj na ramionach, gdy pieśń zanuci lwy się u nóg jéj kładną, a złotem i jedwabiem gdy ręcznik wyszyje, tylko go na ołtarz dać można.
— Dajcież nam ją, dajcie na królowę — zawołała Spytkowa...
I śmiejąc się w kubki potrącano, a starszy panowie milcząc głowami potrząsali... Długo w noc gwarzono i biesiadowano.
W kilka dni późniéj z wieczora od króla wyszedłszy graf Hebert i starszyzna, do obozu pospieszali milczący... W namiotach zbierało się rycerstwo, rozeszła się wieść błyskawicą po dolinie, że nazajutrz wojska wyruszać miały ku Wiśle, nie czekając Masława, a same go chcąc uprzedzić. Taka była wola królewska, na dzień naznaczony i posiłki od Kijowa z drugiéj strony na łodziach nadciągnąć miały.
Zaledwie słowo to wyrzeczono, co żyło na horodyszczu, w namiotach, na dolinie poruszyło się i drgnęło. Wszystkim czekanie długiem było i tęsknem, a walka pożądaną. Nie cieszyli się tylko nią ci, co do niéj należeć nie mieli. Na horodyszczu załogę choć niewielką, zostawić było potrzeba, aby go nieogołocić zupełnie. Niektórzy ciężko ranni ruszyć się téż nie mogli. Belina na swych śmieciskach stać musiał, Spytek kaleka nie zdałby się do walki.
Wszeborowi szyja zaledwie się zabliźniać zaczęła, a gorąca krew zostać się mu nie dawała. Chciał iść i chciałby był zostać, bo Tomkowi, ojcu w pomoc dodanemu, na horodyszczu przy piękném dziewczęciu kazano siedziéć. Tomko mógł korzystać z czasu i ubiedz go u ojca. Co miał począć nie wiedział Doliwa, powstawszy z ławy, ręce łamał i z głową spuszczoną chodził długo, nim mu na myśl przyszło matki się poradzić. Ku wyżkom się więc skierował, jednéj z dziewcząt służebnych uprosiwszy by wywołała Spytkowę.
Trochę przelękła wybiegła zaraz Marta. Ciemno już na wyżkach było, poznała jednak po głosie Wszebora.
— Co wam jest? — zawołała — i co najlepszego czynicie? O téj porze na rozmowę zwać, nuż kto podpatrzy, co pomyślą ludzie?
Wszebor do kolan się jéj chylił i ręce całował.
— Dobra pani — rzekł — radźcie mi, jak matka! radźcie jak królowa... Jutro na wojnę idziemy... Mamli iść a was tu zostawić z Tomkiem, aby Kasię zaswatał? Gdy ją stracę świat i życie mi nie miłe...
— Cóż począć? chcecie iść? — spytała Marta.
— Dla króla muszę, muszę dla siebie sam; rana tak jak zgojona, zostać mi się nie godzi.
Pomyślała nieco Marta i w ręce z lekka uderzyła.
— Macie łaski u pana? — rzekła — czemu jego w swaty nie poprosicie. Spytek go się lęka, bo ma coś na sumieniu przeciw niemu. Gdy go król poprosi, nie odmówi.
Słysząc to Wszebor, do nóg upadł Spytkowej, a nim na nowo mówić zaczęła, pędem z wyżek się stoczył.
Ze starym Grzegorzem dawną miał i dobrą znajomość, znał go sługa pański, jako wiernego królowi. Ku niemu wprost popędził Doliwa, chwili nie było do stracenia. Grzegórz zbroje do podróży opatrywał i czyścił, a że pora późna była ździwił się odwiedzinom...
— Do pana miłościwego mi potrzeba — odezwał się przypadając doń Wszebor.
— Ciemna noc! jutro rano w pochód idziemy, nie pora! — rzekł głową potrząsając stary.
— Ja go dziś jeszcze widzieć muszę! — odezwał się Doliwa. — Zlitujcie się wy nademną. Nie wezmę czasu długo, bylem mu do nóg mógł paść i dwa słowa rzec...
Nic nie mówiąc ręką dał znać Grzegórz aby czekał, a sam wszedł do izby. Nie trwało długo, drzwi się otworzyły i Wszeborowi dał znak stróż wierny do wnijścia.
Król sam jeden był, stał u ogniska dogasającego, od którego się ku przychodzącemu odwrócił.
Doliwa, który ani zmilczeć, ni ścierpieć, ni wyczekać nie umiał, przystąpiwszy do króla, padł u nóg jego i ranę obnażając przed nim zawołał, ręce złożywszy.
— Miłościwy panie! walczyłem za ciebie i walczyć będę do śmierci, bądź ty mi dobroczyńcą, o łaskę twą proszę!
Król mu dał znak ażeby podniósł się z ziemi.
— Czego chcesz odemnie? — spytał łagodnie — mów.
Wszebor powstawszy, ręce łamał, ze zbytniego wzruszenia mówić nie mogąc.
— Wstyd mi w téj chwili — rzekł wreście — o taką prosić łaskę, ciebie miłościwy panie, który o czém inném myśléć musisz; przebacz młodości mojéj! — Schylił się znowu.
— Mów, czego chcesz? — powtórzył Kaźmirz.
— A! — dodał Doliwa półgłosem — swatem mi musisz być, miłościwy panie.
Kaźmirz się cofnął zarumieniony. Widać było że wcale czego innego się spodziewał.
— Nam nie o weselu myśléć! — rzekł smutnie — i nie rychło będzie gdzie je wyprawiać.
— Ja téż teraz wesela nie żądam, tylko słowa ojca i matki — mówił Wszebor, całując natarczywie rękę króla. — Spytkową córkę chcę mieć! Miłościwy panie, rozmiłowałem się na śmierć w téj dziewczynie.
Król słuchał z oczyma spuszczonemi i niemal kobiecym wstydem.
— Dwu nas jest braci — mówił gorąco Wszebor — rodziców nie mamy, tyś naszym opiekunem i ojcem. Spytek stary czuje że przeciw waszéj miłości zawinił dawniéj, radby uzyskać przebaczenie, gdy mu słowo rzec raczycie, da mi córkę.
I znowu do kolan się schylił, a król łagodnie go od siebie odsunął, nie mówiąc nic.
— Gdy wróciemy z wojny, chętnie — odezwał się wreście — teraz nie pora o tém myśleć.
— A potém nie pora będzie już, bo kto inny ją zaswata — przerwał Wszebor. — Królu, panie, dziś lub jutro, albo nigdy.
Zafrasowany stał Kaźmirz jeszcze, gdy Trepka stary, który na jutro potrzebował rozkazów do ciągnienia, wszedł do izby. Król go ku sobie powołał, jakby mu ciężar spadł z piersi.
— Stary mój przyjacielu — rzekł do Trepki — wy mnie w tém zastąpicie i w mojém imieniu wstawicie się za dobrym sługą, któremubym rad zawdzięczyć serce jego dla mnie.
Nie rozumiał jeszcze Trepka o co szło, i patrzał zdumiony, gdy mu Wszebor prędkiemi słowy wytłumaczył prośbę swoją.
Starzec się namarszczył trochę.
— E! wy młodzi! — zawołał — prawda, bijecie się dobrze, ale płocho u was w głowie... Gdy kraj ratować trzeba wam dziewczęta na myśli.
— A no mi ją weźmie inny! — wtrącił Wszebor — a ja bez niéj żyć nie mogę.
Ruszył ramionami stary.
— Któż ci ma wziąć ten skarb? — zapytał.
— Tomko Belina, koło niéj biega. On tu zostanie z nią i rodzicami, a mnie nie będzie.
— Tomko! idzie z nami! — odparł Trepka. — Widzicie, że dla dziewczęcia królewskiéj i naszéj sprawy nie rzuca.
Zawstydził się nieco Wszebor.
— Wszelako, proszę — dodał — choćby z nami szedł, wolę mieć słowa rodziców, ochoczo potém na wojnę pociągnę.
Kaźmirz stał nie odzywając się, Trepka nań popatrzył.
— Jestli to wolą waszą? miłościwy panie? — spytał.
— Uczyńcie mu to aby miał serce spokojne — dodał król smutno... — Nie odkładajcie.
Wszebor starego za rękę pochwycił.
— Panie a ojcze... chodźmy!
Rozśmiał się prawie miłosiernie Trepka, i widząc rozgorączkowanie, skłoniwszy się królowi, skierował się ku drzwiom z Wszeborem.
— A no? — mruknął w progu — nawet ręczników nie mamy?
Wyszli w drugie podwórze.
Stary Spytek zajmował zawsze to miejsce, jakie sobie obrał w początku, pomiędzy kalekami i choremi. Wysłane miał tylko staranniéj łoże, i gałęźmi jodłowemi ostawione; spoczywał już na niém, choć nie spał jeszcze, a wierny Sobek klęczał u nóg jego. Reszta rannych albo już chrapała, lub do obozu poszła żegnać się z odchodzącemi nazajutrz towarzyszami.
Postrzegłszy nadchodzącego Trepkę, któremu był winien pielęgnowanie w chorobie, Spytek się podniósł na łokciu.
— Cóż to już ciągniecie? żegnać się chcecie?
— Jeszcze nie z pożegnaniem przyszedłem — ozwał się stary stając nad nim, i oglądając się na Wszebora, który się przybliżył. Przychodzę do was w poselstwie od króla.
Ruszył się Spytek niespokojnie, i podniósł oko zakrwawione.
— Od króla? do mnie? a cóż miłościwy pan może żądać od starego kaleki?
— Żąda abyście mu dali dowód dobréj woli dla niego — mówił Trepka. — Nie ma czém pan miłościwy nagradzać rycerstwa swego, chce abyście za niego dług zapłacili.
Nie rozumiejąc Spytek, usta otworzył szeroko, a czoło mu się namarszczyło.
— Nie drwijcie ze starego kaleki! — zawołał.
— Nie pora na żarty — mówił Trepka. — Oto stoi przed wami ten, któremu królewski dług zapłacić macie, Wszebor Doliwa!
Domyśleć się musiał Spytek, i namarszczył czoło groźnie, nie rychło począł ruszać ustami a widać było że gniewem się burzył.
— No, cóż mu mam dać! Sam nic nie mam! zawołał.
— Macie córkę... prosi o nią król dla Wszebora.
Doliwa pochylił się milczący do ręki starego, który mu ją usunął.
— Nie mam ja nic przeciw Doliwie — począł — choć Spytkowéj córce, jedynaczce, należałoby się więcéj niż on. I kneź by przystał, a no, wola królewska niech się stanie... Będzie ją miał.
Doliwa dziękował milczący, gdy stary, ciągnął już daléj coraz się rozgrzéwając.
— Powiedzcie królowi, że to czynię dla niego, bo chcę aby mi wrócił serce, tylko dla niego to czynię... rozumiecie!
— Zatem król ma słowo wasze? — zapytał Trepka.
Zamiast odpowiedzi, skinął Spytek na sługę. Niech tu przyjdzie Marta z córką...
Wszebor, który stał szczęśliwy nad miarę, spojrzawszy na starego leżącego z głową podniesioną do góry, i mierzącego go okiem pełném złości stłumionéj, poczuł także w piersi zaród gniewu i dumy obrażonéj. Nie czas było się waśnić, ścierpiéć musiał.
Sobek pobiegł, Trepka i Doliwa milczeli, Spytek stękał tylko i wstrząsał się czasami, jakby wewnątrz walczyć musiał z sobą. Czekali tak, gdy chód dwóch niewiast posłyszeli, i we drzwi weszła z promieniejącemi zwycięztwem oczyma Marta, ciągnąc bladą i wylękłą Kasię, ta spostrzegłszy Doliwę, zachwiała się i rzuciła, jakby uciekać chciała, lecz matka ją za rękę trzymała silnie.
Ujrzawszy żonę Spytek jeszcze się bardziéj zachmurzył.
— Król, pan nasz miłościwy, sam swata córkę naszą — odezwał się. — Królowi odmówić nie mogę.
Wskazał na stojącego Doliwę.
— To przyszły twój mąż! — rzekł patrząc na Kasię — taka jest wola królewska i moja. Gdy przyjdzie pora, sprawiemy wesele.
Marta skłoniła głowę, na twarzy Kasi milczącéj odmalowało się uczucie w tak młodém dziewczęciu ledwie do wiary podobne. Zamiast łez i smutku, lice jéj zapłonęło gniewem, oczy groźbą, usta zacięte jakiémś wyzywającém męztwem. Z wolą ojca i pana jawnie naówczas żadnaby się walczyć nie ośmieliła. Kasia téż nie mogła się jéj przeciwić. Lecz Wszebor zrozumiał wejrzenie... Spytek ani już spojrzał na córkę, a Marta zbliżywszy się z nią do Wszebora, chciała, ażeby, wedle starego obyczaju, zrękowiny podaniem ręki i pocałunkiem się potwierdziły. Kasia stała w swém miejscu jak wkuta, nie dała się pociągnąć, wyrwała rękę i cofnęła krokiem.
Wszebor téż nie chciał nastawać, obiecując sobie przemódz późniéj ten srom dziewiczy; ucałował tylko rękę ojca i matki dziękując.
Trepka się ruszył.
— Pójdę więc królowi dobrą zanieść nowinę — rzekł.
Głową mu skinął Spytek i natychmiast, nie zważając już ani na przytomność przyszłego zięcia, ani na córkę i żonę, opadł na posłanie wołając na sługę:
— Sobek, obetknij mi nogi.
Oczy zasłonił i głowę zakrył...
Cichemi kroki wysunęła się ztąd Marta, za którą szła Kasia blada, z groźnym zawsze oczów wyrazem. Gdy się znaleźli w podwórzu a Doliwa chciał się śmieléj do dziewczęcia przybliżyć, nie bacząc na matkę, Kasia odskoczyła i biegiem, nie oglądając się na wyżki poleciała.
— To dziecko! — uśmiechnęła się matka, podając Wszeborowi rękę — młode ptaszę... co za dziw! Przyhołubisz je potem, gdy twojém będzie. Czasu miéć będziesz dosyć.
I cicho szeptać z nim zaczęła.
Na wyżkach słychać było jakby wybuch płaczu, jęków i oburzenia. Drzwi się otwarły nagle, wybiegła z nich Zdana, mijając Martę, rzuciła na nią okiem gniewu pełnym i znikła... Belina stary, Tomko, Hanna zeszli się naradzać na górę i szeptali długo... Tomko z siostrą odeszli potém na stronę i mówili z sobą po cichu, a gdy Wszebor się wysunął, ściągnięto Mszczuja do narady. Kupka ta to się schodziła to rozchodziła, długo w noc, a gdy Mszczuj do brata na nocleg powrócił, nie odezwał się do niego słowa, i jak stał rzucił się spocząć, głowę okrywszy.
Wszebor, czuł w nim gniew, i nie śmiał mu nawet swojego szczęścia zwiastować.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.