<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.



Przyszła w tym roku wiosna, gdy się jéj chyba jedne spodziewały skowronki, a ludzie w zimę jeszcze wierzyli, przyszła niespodziana, jednéj nocy ciemnéj, lecąc z południa na ciepłych wiatru skrzydłach. Wczoraj jeszcze leżały śniegi białe i lśniły się od mrozu pod zeszkloną skorupą, na rzekach trzaskały lody, obłoki ciężkie jak wory napchane śnieżnicą, ciągnęły sinemi szlaki od północy. Kury zapiały niespokojne, wiatr przypadł gdzieś do ziemi i usnął, była cisza. Wtem zdala zahuczało, zaszumiało coś, nadbiegał wicher z południa, wilgotny, zmęczony, gwałtowny, do rana już tajały śniegi czerniejąc, płynęła woda po lodów skorupie, ziemia odsłaniała się jak oblubienica ze śnieżnych rąbków, skowronek poleciał do góry, zjawił się bocian wychudły podróżą, a nawet niespokojna jaskółka.
Ci co zasnęli w zimie, obudzili się przestraszeni strumykami, które mruczały torując sobie wszędzie drogi, nurtując zawiane śnieżne kupy; ku południowi czerniały płaty ogromne, wieczorem lód tylko kruchy gdzie niegdzie się trzymał. Zieleniejące trawy i zboża wyszły z pod zimowego okrycia. W powietrzu czuć było wiosnę, ziemię woniejącą, nabrzmiałe pączki, ciepły dészcz i parujące wody. Ponad brzegami rzek stały jeziora, na rzekach piętrzyły się nazajutrz pokruszone lody i uparte ściskały się broniąc potędze ciepła i słońca. Ci co wczoraj w odwilż nie w wiosnę wierzyli, musieli przyjąć zwycięzką... Bocian ją niósł na skrzydłach, skowronek śpiewał w obłokach, wierzba witała aksamitnemi pączkami, wilcze łyko kwiatki różowemi, niebo szatą lazurową.
I stała się z dnia na dzień wiosna, nie ta spokojna i wonna, co późniéj przychodzi goić rany, poszarpaną okrywać ziemię, zasiewać kwiaty i świecić słonkiem gorącém a polewać łzami ciepłemi, ale wiosna wojownicza, która ze starą zimą bierze się za bary i walczy, póki jéj nie zwojuje.
Wiatr gorący leciał górą w obłokach poszarpanych, grad sypał szklannemi grochy, huczało w niebiosach, szumiało na ziemi, pędziły rozhukane wody, szamotały się lody rozmiękłe, piaski zalewały pola, strumienie zrywały posiewy, burza łamała drzewa. Straszna to była wiosna co wiosnę zieloną poprzedza; zwierz się krył, człowiek zamykał, ptastwo zawcześni goście, mdlało od zimna i głodu.
Takiego wieczoru młodéj wiosny, śród burzy co się mieniała z pogodą co chwila, nad Wisłą ostatnie słońca promienie, ozłacały pobojowisko.
Jak spojrzéć ponad wylanemi szeroko wodami ludzi gromady i trupa wały nieruchome zalegały. Na wzgórzu z jednéj strony obóz widać było niemal pusty, u stóp jego na łące i polach walka długa zostawiła po sobie straszne piętna śmierci i zniszczenia. W dali na lewo kupy rozpierzchłe uciekały z krzykiem i trwogą, konni rycerze gonili.
Gdzieniegdzie bój zawzięty trwał jeszcze. Za uchodzącym Masławem, któremu hełm spadł z głowy a czerwone włosy wiatr rozwiewał, gonił zajadle Wszebor. Czasem się odwracał zbiegający, koń mu ustawał, towarzysze go opuścili. Zostało ich dwu tylko, pokonany mazur i zwycięztwem zagrzany Doliwa... Lewą nogę z ostrogą wpił koniowi w brzuch i naglił go do biegu. Siwy ostatnich sił dobywał, coraz bliżéj dosięgając uchodzącego. Mieli się zewrzéć w boju na śmierć lub życie, gdy z zarośli wypadła garść ludzi, co się tam zaczaiła i w pomoc przyszła uchodzącemu mazurowi.
Sam jeden znalazł się Wszebor naprzeciw kilkunastu.
Uciekający stanął, ścigający się zawahał, potrzeba było zmienić teraz kierunek, Masław pędził na niego ze swemi, korzystając z przewagi. Wszebor uchodzić musiał, pokraśniała mu twarz, zabłysły oczy.
— Uciekać przed zwyciężonym, pobitym, przed zdrajcą! uciekać aby ocalić życie!...
Obejrzał się dokoła, ze swoich nie widać było nikogo, pędzili będących w rozsypce, rozpierzchli się za niemi, był sam...
Trzeba więc było albo dać życie, lub ocalić je sromotą!
— Przed Masławem! uciekać...
Nie sam jeden wściekły klęską mazur pędził ku niemu, niespodziany posiłek go otaczał, godzili całą kupą.
Wszebor miał złamaną dzidę w ręku, tarcz wisiała u boku pogięta, pancerz był pokłuty, siły całodziennym bojem się wyczerpały.
O kilkanaście kroków z za urwiska wychylił się Belina z kilką ludźmi i patrzał... Serce mu uderzyło zemstą.
Masław miał teraz za niego ukarać Wszebora. Na to dosyć było ażeby Tomko się cofnął i w pomoc mu nie spieszył... Doliwa padłby z rąk mazurów, a narzeczona wolną została...
Błyskiem myśl czarna przebiegła mu po głowie i kolnęło go w serce. Niech ginie ten co ci ją chciał odebrać... Niech ginie!
Wszebor się oglądał stając, ażali mu los nie ześle posiłku. Zobaczył stojącego nieruchomie Tomka i rzekł w duchu:
— Ten mnie raczéj dobije, niż ocali.
Belina stał a czuł jak mu się krew przelewała w żyłach, burząc i kipiąc, i po głowie chodziło:
— Niech ginie!
Masław już z kupką swych ludzi natrzéć miał na Wszebora. Wtém z oczów Tomka czarna i krwawa spadła zasłona, stało się jasno w jego sercu, lepszém uczuciem pierś się zagrzała, i rzucił się w pomoc ze swemi, wołając: „Za mną!“
Mazury już otoczyli byli Doliwę i kłuli pod nim konia, nie mogąc jeszcze obraniającego się złomkiem dzidy dosięgnąć, gdy gromem i burzą padł na nich Tomko... Masław, który już godził w przeciwnika, sam pchnięty żelazem, cofnął się, gromadka jego pierzchnęła natychmiast. Wszebor był ocalony, ale ranny z konia się zsunął na ziemię.
Działo się to na krańcu pobojowiska, w miejscu gdzie jeszcze uchodzący prusacy i pomorcy, pochwycić ich mogli lub dobić, spiesznie ztąd ku swoim garnąć się było potrzeba.
Belina z konia zsiadł z pomocą dwu zbrojnych, których miał ze sobą, Doliwę podniósłszy, znowu go na koń posadził... Milczał ocucony Wszebor, lecz oczyma wodził po swym zbawcy, jakby nie wierzył że jego widział przy sobie. Belina téż nie rzekł doń słowa, wskazał ręką ku obozowi.
W téj chwili nadciągnęli inni, chcąc w pogoń iść za rozbitkami, Mszczuj spostrzegł bladego i okrwawionego brata. Dawno już nie mówili do siebie. Zobaczył przy nim Tomka i strzymał się zdziwiony, oczyma go badając...
Belina mu nie odpowiedział.
— Gdzie król? nie wiecie gdzie król? — zaczęli wołać inni nadciągający. — Gdzie pan nasz?
— Nie wiem! — odezwał się Belina.
Z początku biłem się u jego boku! Rozdzielono nas późniéj. Puścił się w samą gąszcz!
— Gdzie Masław?... Masław zabity — krzyczeli inni. — Widział kto trupa!
— Żywy uszedł z małą garścią, nie było go ścigać komu! — odezwał się słabym głosem Wszebor. — Ostatni jeszcze ja z nim się ścinałem. Hełmu już postradał, krwią broczył.
— Dokąd uszedł?
Wskazali ręką. Puścili się w czwał pogonią zapalczywsi.
— Gdzie król? — zakrzyczał inny zabiegając... — Co nam po zwycięztwie jeśli go nie stanie...
— Gdzie król? — rozlegało się po całém pobojowisku przez które przejeżdżali...
Nikt nie umiał powiedzieć co się z królem stało.
Słońce zachodziło tak krwawo, jakby w obłokach odbiło się to pobojowisko, po którém téż płynęła strumieniami krew i posoka czarna. Czerń obozowa jak ptastwo żarłoczne już się zaczynała zbiegać i odzierać trupy. Okrzyki zwycięzkie i szyderskie słyszéć się dawały od strony obozu.
Kiedy niekiedy przebiegał jeździec i pytał: „Gdzie król?“ albo krzyczał: „Masław czy zabity?“
Wszebor podtrzymywany przez dwu żołnierzy wlókł się ku obozowi. Za nim jechał ze Mszczujem Belina, oba oczy spuściwszy w ziemię. Co im było po zwycięztwie, gdy król może je życiem przypłacił.
Jechali, gdy Trepka stary i graf Hebert i wojewoda ruski Jełowit, nadciągnęli razem.
Konie ich stąpały powoli, i oni ze zwieszonemi głowami, w ponurém milczeniu siedzieli na nich, miecze już pochowawszy do pochew, tarcze oddawszy pachołkom. Spoglądali na trupami zasłane pobojowisko, nie śmieli mówić do siebie. Z milczenia ich i oczów czytać było można że króla szukali; — króla nie było.
— Bił się jak lew! — mówił Jełowit. — Samem widział na oczy moje... Jak bohater siekł sam nieprzyjaciół, a gdzie się pokazał pierzchało przed nim wszystko.
— Ranny był! krew mu płynęła z ręki! — rzekł graf Hebert.
— Któż z nim? — zapytał Trepka. — Jak mogli go opuścić? Wierna drużyna kroku od niego nie powinna była odstąpić!
Starzec załamał ręce...
Oglądali się dokoła. Mijali ich ranni i zsadzeni z koni.
— Nie widzieliście króla!
Wszyscy widzieli go w początku bitwy, gdy stojąc na wzgórzu modlił się jeszcze, wprzód nim z pochew dobył miecza, gdy liczył oczyma trzykroć liczniejszego nieprzyjaciela, pomorską dzicz, w żelazo dobre zbrojną, prusaków z pałkami do pocisków u pasa, mazurów z tarczami ogromnemi i całą tę ciżbę straszną, wrzaskliwą, dziką, która dokoła objąwszy wojska króla, w miazgę je zetrzeć się spodziewała; widziano go, gdy po modlitwie puścił się naprzeciw Masławowym i gonił za samym wodzem, którego łatwo było rozeznać. Ku końcowi bitwy, gdy zwycięztwo przechyliło się na stronę polaków, rusi i cesarskich posiłków, gdy naostatku nawet twardo i uparcie stojący prusacy uchodzić zaczęli, gdy się wszczęło zamieszanie okropne, a swoich od wrogów w niém trudno było rozeznać, znikł król wszystkim z oczów.
Nie wiedzieli ani kto z nim był, ani w którą zapędził się stronę. Strwożone swą stratą rycerstwo całe, rozbiegało się po krańcach pobojowiska, inni szli, schylali się, podnosili leżące kupami na sobie trupy i z trwogą szukali choćby ciała...
Łamali ręce ci co młodego pana tu przywiedli, co go niechcący wydali na zgubę.
Wtém z nad Wisły okrzyk się dał słyszeć, okrzyk jakby nowego zwycięztwa. Zdaleka widać było kupkę ludzi idącą powoli, Trepka i wszyscy rzucili się w tę stronę.
Poznano wprędce wiernego Grzegorza, który szedł przodem dźwigając nosze z gałęzi, na niém w krwawej opończy leżał ranny czy trup.
Obok noszów, szedł ksiądz, który w obozie towarzyszył panu, a rano mszę o brzasku odprawiał. Gdy się zbliżyli, ujrzeli — króla...
Cały był krwią oblany, ale oczy czarne miał otwarte i usta mu się na pół bólem krzywiły, pół szczęściem uśmiechały. Spojrzał na Trepkę i zawołał głosem słabym:
— Bogu niechaj będzie chwała! zwycięztwo!
Domawiając tych wyrazów omdlał król, postawiono na ziemi nosze, cucić go poczęto wodą, poklękli przy nim wszyscy... Teraz dopiero spostrzeżono iż za noszami ścieżka była krwawa, Kaźmierz leżał cały oblany i zbroczony. Nie czas było nieść go do obozu i namiotu, na miejscu trzeba było rany pozawiązywać i krew zatamować. Pobiegli jedni za płatami, za chlebem i hubami drudzy. Grzegorz wszystkich odpędzając sam zwolna odsłaniał pokaleczone ciało, zdejmował zbroję, rozpinał suknie, ocierał czoło i z macierzyńską troskliwością chodził około wychowańca.
Z omdlenia wracając do siebie Kaźmierz powiódł oczyma, uśmiechnął się i szepnął raz jeszcze:
— Przy nas zwycięztwo!
Na samem pobojowisku opatrzono królewskie rany. Były one ciężkie, krwi drogiéj upłynęło wiele, dla życia jednak niebezpieczeństwa nie było.
Już noc nadchodziła i księżyc podnosił się nad lasami, gdy Grzegórz stanął do noszów i skierował się z niemi do obozu.
Król, którego orzeźwiono trochą wina, podanego przez grafa Hebert’a, wodził oczyma po bojowisku i cichym głosem pytał się o swoich.
— Miłościwy panie — rzekł Trepka — jeszcześmy się nie obliczyli, ani wiemy kto z nas żyw, a kto padł; o wodza, o ciebie nam szło, znikłeś nam z oczów, a z tobą wszystko...
— Wodzem przestałem być — rzekł Kaźmirz — poczuwszy się żołnierzem. Nie wiedziałem sam co się działo ze mną. To wiem tylko, że gdym ranny z zabitym padł koniem, twarz Grzegorza ujrzałem nad sobą, i jego miecz, którym siekł dokoła broniąc mnie; on na rękach swych wyniósł osłabłego z pośrodka trupów i nieprzyjaciół, jemu winienem życie...
Grzegórz który stał zasępiony nad panem, nie odwrócił odeń oczu, nie rzekł nic... Trepka zdjął przed nim z głowy czapkę i podał mu rękę.
— Najwyższego dostojeństwa godzien, kto nam drogiego pana ocalił.
Dźwigający już znowu nosze Grzegórz, nie odwrócił się nawet i słów tych może nie słyszał. Zbliżali się ku namiotowi, tu służba biegła naprzeciw ręce załamując i krzycząc na widok noszów, uląkłszy się czy nie zwłoki królewskie przyniesiono.
Radość była niezmierna, gdy o ocaleniu posłyszano.
Zewsząd ściągali się do namiotów, ci co z pogoni powracali, co już za zabitych porzuceni na pobojowisku, wstali ożywszy, i ci co szukali łupu.
Zapalały się ognie, rozlegało hukaniem i śpiewami.
Nie było wątpliwości iż klęska zadana Masławowi, stanowczą dla króla była wygraną. Dopomogły do niéj posiłki ruskie, które w porze nadciągnęły, sześć set cesarskich rycerzy i wszystka siła własna, na jaką się ziemie zebrać mogły.
Walczono od poranka do nocy prawie, bo Masław liczbą przemagający, nie dawał się pokonać łatwo. Prusacy i pomorcy bili się mężnie, mazury nie ustępowały kroku, kilkakroć ważyło się niepewne zwycięztwo, i w ostatniem starciu dopiero, gdy sam król z najlepiéj zbrojném rycerstwem rzucił się na Masława, główne siły jego tył podały...
Do namiotu króla zbiegały zewsząd wieści tu gromadziła się starszyzna na radę, znoszono łup, chorągwie i stanice, broń na polach poznajdowaną, oszczepy i miecze. Kupami zrzucano tu tę zdobycz lichą, nad którą stokroć większą była porażka tego, co całéj wojny i wszystkich klęsk był przyczyną.
Niedaleko od królewskiego stał namiocik, w którym Wszebor z Toporczykiem i Kaniową się mieścili. Tu zniesiono pokaleczonego i osłabłego Doliwę, i położono dla spoczynku. Jedni drugim opatrywali rany, niemal wesoło się krzątając koło nich, taką radością napełniało wszystkich zwycięztwo.
Wszebor tylko, choć się orzeźwił prędko i odszedł, siedział zasępiony wśród wesołéj gromadki. Służba roznosiła jadło jakie było i napój którego dostać mogła. Znalazło się nawet wino u grafa Heberta.
— Co cię tam tak boli żeś tak nosa zwiesił? — odezwał się Kaniowa, który był wesół zawsze, a szczególniéj gdy inni byli posępni, na przekór.
I trącił Wszebora w ramię.
— Ran i stłuczeń nieczuję — rzekł Doliwa — co innego mnie męczy.
— Natarła cię zbroja! — rzekł Kaniowa — dam ci tłuszczu to się zagoi.
Wszebor padł na posłanie, ręce podkładając pod głowę.
— Co mi po twoim tłuszczu! — bąknął — inną sprawę mam na sercu.
— A no, toć wiemy! Kaśki ci się prędzéj chce i wesela! Czekaj że, niedługo i to będzie. Jużeśmy Masława zbili w miazgę, pokój nadejdzie, wszyscy się pożeniemy! I jam gotów.
— Co ty tam mielesz nie dorzeczy — ofuknął Doliwa. — Wiesz ty kto mnie ratował? wiesz? Masław by się teraz krwią moją cieszył, gdyby nie...
— Belina cię odciął! — dodał Kaniowa — albo co?
— A to mój wróg! mój wróg! — rzekł Wszebor — wolałbym się z nim bić niż życie mu być winnym.
— Ta to nieszczęsna Kasia Spytkówna wszystkiemu winna — począł Kaniowa uśmiechając się — boście oba około niéj zabiegali. Prawda, że na miejscu Tomka gdyby drugi był, rzekłby sobie, niech go Masław bije, dziewka moją będzie!
Wszebor się podniósł z posłania gwałtownie.
— Toż mnie boli! — krzyknął — dopieroś zgadł. Czuję, że gdybym ja na jego miejscu był, on na mojem (uderzył się w piersi) nie poszedłbym go ratować. Więcem ja gorszy od niego...
— A on głupszy! — rozśmiał się Kaniowa.
— Teraz jam mu się pokłonić jeszcze powinien i być mu bratem na życie całe!
— I będzie ci jeździł w odwiedziny — rzekł Kaniowa — a do twojéj małżonki zęby wyszczerzał.
Zmilczeli chwilę.
— Gdyby z lichem byli mnie ci mazurowie trochę posiekli, wolałbym jak mu być winnym żem cały został — dodał Wszebor.
Drudzy się śmieli z niego.
Gawędzono całą noc i w obozie do dnia spokoju nie było, czeladź i służba tłukła się po bojowisku i wracała... Trzeba téż było myśléć co daléj. Nazajutrz do dnia Płock zajmować wysyłano...
Zewsząd przychodziły wieści, iż na głowę pobity Masław, musiał z małą garstką do prusaków uchodzić, niebezpieczeństwa więc nowéj napaści nie było, lecz korzystać musiano ze zwycięztwa i rozsianéj trwogi.
Cały następny dzień liczono pobitych i składano stosami, wiele z nich w Wiśle potonęło, a i tak na tysiące rachowano pobitych. Padło i ze strony króla wojaków mnogo, którym pogrzeb chrześciański sprawiać musiano.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.