Matka (Gorki, 1946)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Po kilku dniach matka i Zofia stanęły przed Mikołajem jako dwie ubogo ubrane mieszczki w znoszonych perkalowych sukniach i kaftanach, z torbami na plecach i kijami w ręku. Strój ten uczynił Zofię niższą, a twarz jej wydawała się jeszcze surowsza i bledsza.
Żegnając się z siostrą, Mikołaj ścisnął mocno jej rękę, a prostota i spokój cechujące ich stosunek jeszcze raz zwróciły uwagę matki. Nie całują się, nie mówią pieszczotliwych słów, a odnoszą się do siebie tak serdecznie, z taką troskliwością. Tam gdzie żyła dotychczas, ludzie dużo całowali się, często mówili przyjazne słowa i zawsze kąsali się jak głodne psy.
Kobiety minęły w milczeniu ulice miasta, wyszły w pole i ramię przy ramieniu ruszyły po szerokiej, bitej drodze między dwoma rzędami starych brzóz.
— A nie zmęczycie się? — zapytała matka Zofii.
— Myślicie, że mało chodziłam? Jestem przyzwyczajona...
Wesoło, jak gdyby przechwalała się dziecinnymi figlami, Zofia zaczęła opowiadać matce o swojej rewolucyjnej pracy. Musiała często żyć pod cudzym nazwiskiem posługując się fałszywymi dokumentami, przebierać się, ukrywać przed szpiclami, rozwozić pudy zakazanych książek po różnych miastach, organizować ucieczki zesłanych towarzyszy, odprowadzać ich za granicę. W mieszkaniu jej była urządzona tajna drukarnia, a gdy żandarmi dowiedzieli się o tym i przyszli z rewizją, zdążyła na minutę przed ich przyjściem przebrać się za pokojówkę i wyszła spotkawszy swoich gości w bramie domu. Bez płaszcza, w lekkiej chusteczce na głowie, z bańką do nafty w ręku, przeszła wtedy zimą w silny mróz przez całe miasto, z jednego końca na drugi. Innym razem przyjechała do obcego miasta, do swoich znajomych i gdy szła już po schodach do ich mieszkania, zauważyła, że odbywa się u nich rewizja. Zawrócić było już za późno. Zadzwoniła więc śmiało o piętro niżej, weszła z walizką do nieznajomych ludzi i wytłumaczyła im otwarcie swoje położenie.
— Możecie mnie wydać, jeśli chcecie, ale myślę, że nie zrobicie tego — powiedziała z przekonaniem.
Nieznajomi byli bardzo przestraszeni i nie spali całą noc oczekując, że lada chwila zapukają do nich, ale nie zdecydowali się na wydanie jej żandarmom, a rankiem razem z nią śmieli się z nich. Pewnego razu przebrana za mniszkę siedziała w tym samym wagonie i na tej samej ławce ze szpiclem, który ją śledził, i szpicel przechwalał się przed nią swoją zręcznością opowiadając jej, w jaki sposób to robi. Był przekonany, że ona jedzie tym samym pociągiem w wagonie drugiej klasy. Na każdym przystanku wychodził i po powrocie oświadczał:
— Nie widać jej — pewnie położyła się spać. Oni także męczą się, życie mają ciężkie, w rodzaju naszego!
Matka słuchała jej opowiadań, śmiała się i patrzyła na nią z czułością. Wysoka i chuda, Zofia lekko i twardo kroczyła po drodze kształtnymi nogami. W jej ruchach, słowach, w dźwięku głosu trochę przytłumionego, ale dziarskiego, w całej jej prostej postaci, było dużo duchowego zdrowia i wesołej odwagi. Patrzyła na wszystko młodymi oczyma i wszędzie widziała coś, co napełniało ją młodzieńczą radością.
— Popatrzcie, jaka piękna sosna! — wołała Zofia wskazując na drzewo. Matka zatrzymywała się, patrzyła — sosna nie była ani gęstsza, ani wyższa od innych.
— Ładne drzewo! — potwierdziła uśmiechając się. I widziała, jak wiatr bawi się siwymi włosami nad uchem Zofii.
— Skowronek! — szare oczy Zofii rozjaśniały się i patrzyły z miękką pieszczotą, a całe ciało jak gdyby odrywało się od ziemi i unosiło na spotkanie niewidzialnej muzyki dzwoniącej w jasnym błękicie. Czasami jej gibka postać schylała się, zrywała polny kwiat i lekkim dotknięciem delikatnych, szybkich palców miłośnie gładziła jego drżące płatki. Nuciła’ coś przy tym cicho i pięknie. Wszystko to pociągało coraz bardziej matkę do kobiety z promiennymi oczyma i mimo woli przytulała się do niej starając się dotrzymywać kroku. Ale czasem w słowach Zofii zjawiało się coś rażącego î szorstkiego, co wydawało się matce zbędne i budziło w niej trwożną myśl:
— Nie spodoba się ona Michałowi...
Ale po minucie Zofia mówiła znowu z serdeczną prostotą i matka zaglądała jej z uśmiechem w oczy.
— Jacyście wy jeszcze młodzi! — powiedziała z westchnieniem.
— O, mam już 32 lata! — wykrzyknęła Zofia.
Własowa uśmiechnęła się.
— Ja nie o tym — z twarzy można by wam dać i więcej. A spojrzeć w wasze oczy, posłuchać was — aż się człowiek zadziwi — jak dziewczynka. Zycie wasze przecie niespokojne, trudne, niebezpieczne, a serce — uśmiecha się.
— Nie czuję, żeby mi było trudno, i nie mogę sobie wyobrazić lepszego i bardziej zajmującego życia niż moje... Będę nazywać was — Niłowną; Pelagia — to nieodpowiednie dla was imię.
— Nazywajcie mnie, jak chcecie! — powiedziała w zamyśleniu matka. — Jak się wam chce, tak do mnie mówcie. Patrzę na was, słucham, myślę. Przyjemnie mi jest, gdy widzę, że znacie drogi do ludzkiego serca. Wszystko w człowieku otwiera się przed wami bez onieśmielenia i obawy — serce otwiera się samo na wasze przyjęcie. I myślę ja o was wszystkich, że zwyciężycie zło w życiu, na pewno zwyciężycie!
— Zwyciężymy, ponieważ idziemy z roboczym ludem! — pewnie i głośno powiedziała Zofia. — W nim kryją się wszystkie możliwości, z nim wszystko jest osiągalne! Trzeba tylko obudzić jego świadomość, której nie pozwalają rosnąć...
Słowa jej obudziły w sercu matki złożone uczucie — uczuła nie wiadomo dlaczego litość dla Zofii, była to jednak litość przyjaciela, litość, która nie obraża. Pragnęła usłyszeć od niej jakieś inne, prostsze słowa.
— Kto was nagrodzi za wasze trudy? — zapytała cicho i smutnie.
— Jesteśmy już wynagrodzeni! Znaleźliśmy dla siebie życie, które zadowala nas, żyjemy wszystkimi siłami duszy — czegóż można pragnąć jeszcze? — odpowiedziała Zofia i matce wydało się, że w słowach jej zabrzmiała duma.
Spojrzała na nią, spuściła głowę i znowu pomyślała:
— Nie, nie spodoba się ona Michałowi...
Wdychając pełną piersią słodkie powietrze, szły bez pośpiechu, ale żwawym krokiem i matce wydawało się, że idzie na pielgrzymkę. Przypomniało się jej dzieciństwo i ta dobra radość, z którą wychodziła ze wsi na święto do dalekiego klasztoru, do cudownego obrazu.
Czasem Zofia nuciła pięknie półgłosem jakieś nowe pieśni o niebie i miłości, albo nagle zaczynała mówić wiersze o polu i lasach, o Wołdze, a matka słuchała z uśmiechem, mimo woli kiwając głową w rytm wiersza i poddając się jego muzyce.
W piersi było ciepło i panowała pełna zadumy cisza, jak w maleńkim, starym sadzie, letnim wieczorem.