Matka (Gorki, 1946)/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Na trzeci dzień przyszły do wsi. Matka spytała pracującego w polu chłopa, gdzie jest dziegciarnia i wkrótce schodziły już po spadzistej, leśnej ścieżce — korzenie drzew tworzyły na niej jakby schody — na niewielką, okrągłą polankę, zasypaną węglem i wiórami, zalaną dziegciem.
— Otóż i przyszłyśmy! — powiedziała matka oglądając się niespokojnie.
Przed szałasem z żerdzi i gałęzi, przy stole z nieheblowanych desek, położonych na kozłach wkopanych w ziemię, jedli obiad: Rybin, cały czarny, w rozpiętej na piersiach koszuli, Jefim i jeszcze dwóch młodych parobczaków. Rybin zauważył je pierwszy i przyłożywszy dłoń do oczu oczekiwał w milczeniu.
— Witajcie, bracie Michale! — krzyknęła matka jeszcze z daleka.
Wstał i poszedł nie śpiesząc się na ich spotkanie, a poznawszy ją, uśmiechnął się i pogładził brodę ciemną ręką.
— Idziemy z pielgrzymką! — powiedziała matka podchodząc do niego. — Zajdę, myślę sobie, i odwiedzę brata! A oto moja przyjaciółka Anna...
I dumna ze swego konceptu, spojrzała z ukosa na poważną i surową twarz Zofii.
— Witaj! — powiedział Rybin uśmiechając się posępnie. Potrząsnął jej ręką i, ukłoniwszy się Zofii, ciągnął dalej:
— Nie kłam. Tu nie miasto i kłamstwa niepotrzebne! Wszystko swoi ludzie...
Jefim siedząc przy stole, bystro przyglądał się pątniczkom i mówił coś towarzyszom dźwięcznym głosem. Gdy kobiety podeszły do stołu, wstał i ukłonił się im w milczeniu. Jego towarzysze siedzieli nieruchomo, jakby nie zauważyli gości.
— Żyjemy tu jak mnichy! — powiedział Rybim klepiąc Własową lekko w plecy. — Nikt do nas nie zachodzi, gospodarza nie ma we wsi, gospodynię do szpitala zabrali, a ja jestem tu czymś w rodzaju zarządzającego. Siadajcie do stołu. Pewnie chce się wam jeść. Przyniósłbyś mleka, Jefimie!
Jefim poszedł nie śpiesząc się do szałasu, pątniczki zaczęły zdejmować z pleców worki, jeden z parobczaków, wysoki i chudy, wstał od stołu i pomagał im, drugi, krępy i kudłaty, w zamyśleniu wsparł się na łokciach, drapał się w głowę i cicho mruczał jakąś piosenkę. Ciężki zapach dziegciu zlewał się z duszną wonią zgniłych liści i wywoływał zawrót głowy.
— Oto Jakub — wskazując na wysokiego parobczaka powiedział Rybin — a to Ignacy. No, jak twój syn?
— W więzieniu! — powiedziała westchnąwszy matka.
— Znowu w więzieniu? — zawołał Rybin. — Spodobało mu się tam, jednak...
Ignacy przestał śpiewać, Jakub odebrał kij z ręki matki i powiedział:
— Siadaj!
— A wy dlaczego nie siadacie? Siadajcie! — zaprosił Rybin Zofię. Usiadła w milczeniu na pniu drzewnym, uważnie przyglądając się Rybinowi.
— Kiedy go wzięli? — zapytał Rybin siadając naprzeciw matki. I kiwając głową, zawołał: — Nie wiedzie ci się, Niłowna!
— To nic! — powiedziała.
— No? Przyzwyczajasz się widać?
— Nie przyzwyczajam się, tylko widzę, że bez tego nie można!
— Tak! — powiedział Rybin. — No, opowiadaj...
Jefim przyniósł garnek mleka, wziął ze stołu filiżankę, wypłukał wodą, nalał do niej mleka i podsunął ją Zofii, uważnie słuchając opowiadania matki. Poruszał się i robił wszystko cicho i ostrożnie. Gdy matka skończyła swoje krótkie opowiadanie, wszyscy milczeli chwilę nie patrząc na siebie. Ignacy siedząc przy stole, rysował na deskach paznokciem jakiś wzór. Jefim stał za Rybinem, oparł się łokciem o jego ramię, Jakub, wsparty o drzewo, złożył ręce na piersiach i spuścił głowę. Zofia oglądała spode łba chłopów...
— Taak! — powoli i posępnie przeciągnął Rybin. — A więc tak wystąpili! Otwarcie!...
— U nas jeżeliby taką paradę urządzić — powiedział Jefim i uśmiechnął się pochmurnie — zatłukliby chłopi na śmierć!
— Zatłukliby! — powiedział Ignacy kiwnąwszy głową. — Nie, pójdę do fabryki, tam lepiej...
— Mówisz, że będą sądzić Pawła? — zapytał Rybin. — A jaka może być kara, nie słyszałaś?
— Katorga albo wieczne osiedlenie na Syberii... — odpowiedziała cicho.
Trzech parobczaków spojrzało na nią jednocześnie, a Rybin spuścił głowę i zapytał powoli:
— A kiedy zaczynał tę sprawę, wiedział, co mu grozi?
— Wiedział — głośno powiedziała Zofia.
Wszyscy zamilkli nie poruszając się, jak gdyby zastygli w jednej chłodnej myśli.
— Tak! — ciągnął dalej Rybin surowo i poważnie. — Ja także myślę, że wiedział. Nie zmierzywszy — nie skakałby, człowiek z niego poważny. Słyszeliście, chłopcy? Wiedział człowiek, że bagnetem go pchnąć mogą i katorgą poczęstują, a — poszedł. Gdyby matka położyła się na jego drodze — przeszedłby po niej. Przeszedłby, Niłowna, po tobie?
— Przeszedłby! — wzdrygnąwszy się powiedziała matka i obejrzała się z westchnieniem.
Zofia milcząco pogładziła jej rękę i nachmurzywszy brwi patrzyła uporczywie na Rybina.
— Oto człowiek! — powiedział niegłośno i powiódł po wszystkich spojrzeniem swoich ciemnych oczu. I znowu sześciu ludzi zamilkło. Wąskie promyczki słońca wisiały w powietrzu jak złote wstążki. Gdzieś z przekonaniem krakała wrona. Matka oglądała się wokoło. Była rozstrojona wspomnieniami o Pierwszym Maja, tęsknotą za synem i za Andrzejem. Na maleńkiej polance walały się beczki od dziegciu, jeżyły się wykarczowane pnie. Dęby i brzozy cisnąc się wokoło polany, szły za nią niespostrzeżenie ze wszystkich stron. Związane tajemnicą ciszy, nieruchome, rzucały na ziemię ciemne, ciepłe cienie.
Nagle Jakub oderwał się od drzewa, odszedł na bok, zatrzymał się i, machnąwszy głową, zapytał sucho i głośno:
— To przeciw takim postawią mnie i Jefima?
— A ty myślisz — przeciw komu? — odpowiedział Rybio posępnym pytaniem. — Duszą nas naszymi własnymi rękami — w tym sztuka!
— A ja mimo to pójdę do wojska! — niegłośno, ale z uporem oświadczył Jefim.
— Kto ci odradza? — zawołał Ignacy. — Idź!
I nie odrywając oczu od Jefima, powiedział z uśmiechem:
— Tylko, gdy będziesz do mnie strzelał, celuj w głowę... nie kalecz, ale od razu zabijaj!
— Słyszałem już to! — gwałtownie krzyknął Jefim.
— Poczekajcie, chłopcy! — przemówił Rybin. Powiódł po nich oczyma i podniósł rękę nieśpiesznym gestem. — Oto — kobieta! — powiedział wskazując na matkę. — Syn jej na pewno przepadł teraz...
— Po co to mówisz? — zapytała cicho i ze smutkiem matka.
— Trzeba! — odpowiedział ponuro. — Trzeba, żeby twoje włosy nie na darmo siwiały. No i co, czy złamali ją? Przyniosłaś książki, Niłowna?
Matka spojrzała na niego i, pomilczawszy chwilę, odparła:
— Przyniosłam...
— Tak! — powiedział Rybin uderzając dłonią po stole. — Od razu się domyśliłem, gdy tylko cię zobaczyłem, bo po cóż byś miała przychodzić, jeśli nie po to? Słyszeliście? Syna wytrącili z szeregu — matka zajęła jego miejsce!
Pogroził posępnie ręką i zaklął ordynarnie.
Matka zlękła się jego krzyku. Patrzyła na niego i widziała, że twarz Michała wyraźnie zmieniła się — schudł, broda zrobiła się nierówna, czuło się pod nią kości szczęk. Na niebieskawych białkach oczu ukazały się cieniutkie czerwone żyłki, jak gdyby długo nie spał, nos wydłużył się i zagiął drapieżnie. Otwarty kołnierz przepojonej dziegciem, niegdyś czerwonej koszuli, odsłaniał wystające kości obojczyków i gęste włosy na piersiach. W całej jego postaci było coś jeszcze bardziej żałobnego i ponurego niż dawniej. Suchy blask zaczerwienionych oczu oświecał ciemną twarz ogniem gniewu. Zofia zbladła i w milczeniu nie odrywała spojrzenia od chłopów. Ignacy zmrużywszy oczy, potakiwał głową, a Jakub stojąc przed szałasem, odłamywał gniewnie ciemnymi palcami korę z żerdzi: Jefim przechadzał się wzdłuż stołu za plecami matki.
— Kilka dni temu — ciągnął dalej Rybin — wezwał mnie naczelnik ziemski i mówi mi: — Co ty, łajdaku, powiedziałeś duchownemu? — Dlaczego, łajdaku? — mówię. — Pracuję na chleb w pocie czoła, nic złego ludziom nie zrobiłem, ot co! — Wrzasnął na mnie, dał mi w zęby... i trzy doby przesiedziałem w areszcie. Tak mówicie z narodem? Tak. Nie oczekuj, diable, miłosierdzia! Nie ja, to drugi, nie na tobie, to na twoich dzieciach pomści moją krzywdę i poniewierkę — pamiętaj! Zoraliście żelaznymi pazurami piersi narodu, posialiście w nich zło — nie oczekujcie litości, diabły! Ot co.
Był pełen kipiącej złości i w głosie jego drżały dźwięki, które przerażały matkę.
— A co ja powiedziałem popu? — ciągnął dalej spokojniej. — Po zgromadzeniu w gminie siedzi z chłopami na ulicy i opowiada im, że ludzie, to stado, któremu zawsze potrzeba pastucha — tak! A ja zażartowałem: Jak naznaczą w lesie lisa wojewodą, piór będzie dużo, ale ptactwo zniknie! Spojrzał na mnie z ukosa i zaczął gadać o tym, że cierpieć powinien naród i modlić się do Boga, żeby obdarzył go cierpliwością. A ja powiedziałem, że naród modli się dużo, ale widać nie ma Bóg czasu — nie słyszy! Ot co. A On przyczepił się do mnie i dalej się dopytywać, jakie modlitwy odmawiam? A ja mówię — jedną przez całe życie, jak i cały naród: naucz mnie, panie, ciągnąć panom cegły, jeść kamienie, wypluwać polana! Skończyć mi nawet nie dał. Jesteście panią? — zwrócił się nagle do Zofii przerywając opowiadanie.
— Dlaczego panią? — odparła szybko Zofia, zaskoczona niespodzianym pytaniem.
— Dlaczego? — uśmiechnął się krzywo Rybin. — Taki już wasz los, z tym się urodziliście! Ot co. Myślicie, że pod perkalikową chusteczką można ukryć przed ludźmi szlachecki grzech? My poznamy popa i w rogoży. Ot położyliście na przykład łokieć tam, gdzie nachlapane na stole — drgnęliście i skrzywiliście się. Plecy też macie zbyt proste, jak na pracującego człowieka...
Lękając się, że Rybin obrazi Zofię swoim ciężkim głosem, zjadliwym uśmiechem i słowami, matka z pośpiechem powiedziała surowo:
— To moja przyjaciółka, Michale Iwanowiczu, dobry człowiek, w naszej sprawie posiwiała. Ty — nie bardzo...
Rybin westchnął ciężko.
— Czyż ja mówię coś złego?
Zofia spojrzała na niego i zapytała sucho:
— Chcieliście mi coś powiedzieć?
— Ja? Tak! Zjawił się tu niedawno nowy człowiek, cioteczny brat Jakuba, chory na suchoty. Można go zawołać?
— Cóż — zawołajcie! — odpowiedziała Zofia.
Rybin spojrzał na nią, zmrużył oczy i zniżywszy głos powiedział:
— Jefimie, poszedłbyś do niego i powiedział mu, żeby przyszedł tu przed nocą. Ot co..
Jefim, bez pośpiechu i w milczeniu, wziął czapkę i nie patrząc na nikogo ruszył w stronę lasu i znikł w nim. Rybin wskazał za nim głową i powiedział głucho:
— Męczy się! On i Jakub mają iść do wojska. Jakub mówi po prostu — nie mogę! A ten także nie może, a chce iść... Myśli, że można żołnierzy podburzyć, ale ja myślę, że głową muru nie przebije... Ot masz — dostali bagnety w ręce i idą! Taak... męczy się! A Ignacy niepotrzebnie jątrzy — niepotrzebnie!
— Wcale nie niepotrzebnie — pochmurnie powiedział Ignacy nie patrząc na Rybina. — Jak go tam obrobią, zacznie strzelać nie gorzej od innych...
— Wątpię! — odezwał się w zamyśleniu Rybin. — No, oczywiście lepiej uciec przed tym. Rosja wielka — nie znajdą. Postarasz się o paszporcik, możesz chodzić po wsiach.
— Tak właśnie zrobię! — zauważył Ignacy, uderzając się kijkiem po nodze. — Jeżeli postanowiliśmy iść, idźmy prostą drogą!
Rozmowa urwała się. Krążyły zapobiegliwie krzątające się pszczoły i osy, dźwięczeniem swoim podkreślając jeszcze bardziej panującą ciszę. Świergotały ptaki, gdzieś z oddali dolatywała błądząca po polach pieśń. Rybin przerwał milczenie mówiąc:
— No — nam trzeba do pracy... A wy może odpoczniecie? Tam, w szałasie, są prycze. Nazbieraj im, Jakubie, suchych liści... A ty, matko, dawaj książki...
Matka i Zofia zaczęły rozwiązywać torby. Rybin, pochyliwszy się nad nimi, mówił z zadowoleniem:
— Ale dużoście przynieśli! Czy dawno w tym pracujecie — jak wam na imię? — zwrócił się do Zofii.
— Anna Iwanowna — odpowiedziała. — Dwanaście lat... A co?
— Nic. W więzieniuście już pewnie siedzieli?
— Siedziałam.
— Widzisz? — z wyrzutem powiedziała półgłosem matka. — A tyś przy niej takie rzeczy mówił...
Rybin milczał chwilę, a potem nabrał pełne ręce książek i powiedział wyszczerzywszy zęby:
— Nie obrażajcie się na mnie! Chłop z panem, to jak smoła z wodą — trudno im razem, nie mogą się połączyć.
— Nie jestem panią, tylko człowiekiem! — zaprzeczyła Zofia uśmiechając się łagodnie.
— I to być może! — odezwał się Rybin. — Mówią, że pies był przedtem wilkiem. Pójdę to schować.
Ignacy i Jakub podeszli do niego z wyciągniętymi rękami.
— Daj nam! — powiedział Ignacy.
— Wszystkie jednakowe? — zapytał Rybin.
— Różne. Tu i gazeta jest...
— O!
I wszyscy trzej pośpiesznie weszli do szałasu.
— Pali się chłop! — cichutko powiedziała matka odprowadziwszy ich zamyślonym spojrzeniem.
— Tak — cicho odezwała się Zofia — nigdy nie widziałam jeszcze takiej twarzy — jakiś apostoł — męczennik! Chodźmy i my tam, chce mi się popatrzyć na nich...
— Nie gniewajcie się na niego, że taki surowy... — cichutko poprosiła matka.
Zofia uśmiechnęła się.
— Jacyście wy dobrzy, Niłowna...
Gdy stanęły w drzwiach, Ignacy podniósł głowę, przelotnie spojrzał na nią i, zatopiwszy palce w kędzierzawych włosach, pochylił się nad gazetą, leżącą na jego kolanach. Rybin stojąc chwytał na papier promień słońca, który przedostał się do szałasu przez szczelinę dachu, i przesuwając gazetę pod promieniem, czytał poruszając wargami. Jakub klęczał przy pryczy położywszy się na niej piersią, i także czytał.
Matka poszła w kąt szałasu i usiadła tam, a Zofia objąwszy ją ramionami, przyglądała się im w milczeniu.
— Wujku Michale! Łają tu nas, chłopów! — półgłosem nie odwracając się powiedział Jakub. Rybin odwrócił się, spojrzał na niego i odpowiedział z uśmiechem:
— Z miłości!
Ignacy zaczerpnął powietrza, podniósł głowę i zamknąwszy oczy mówił:
— Tu napisane — „chłop przestał być człowiekiem“ — rozumie się, że przestał!
Po jego prostej, otwartej twarzy przemknął cień obrazy.
— Przyjdź tylko tu, nałóż naszą skórę, pokręć się w niej, a zobaczę, czym ty będziesz — mądralo!
— Położę się! — cichutko powiedziała matka do Zofii. — Zmęczyłam się jednak trochę i w głowie mi się kręci od tego zapachu. A wy?
— Nie chce mi się spać.
Matka wyciągnęła się na legowisku i zdrzemnęła się. Zofia siedziała nad nią przyglądając się czytającym i, gdy osa lub trzmiel krążył nad głową matki, odganiała go troskliwie. Matka widziała to pół przymkniętymi oczyma i troskliwość Zofii sprawiała jej przyjemność.
Podszedł Rybin i zapytał głośnym szeptem:
— Śpi?
— Tak.
Milczał chwilę, po czym uważnie popatrzył w twarz matki, westchnął i powiedział cicho:
— Ona jest może pierwsza, która poszła za synem tą drogą — pierwsza!
— Nie przeszkadzajmy jej, wyjdźmy! — zaproponowała Zofia.
— Tak, trzeba już do pracy. Chciało by się pogadać, ale musimy poczekać do wieczora! Chodźmy, chłopcy!
Wyszli we trzech zostawiwszy Zofię przed szałasem. A matka pomyślała:
— No, dzięki Bogu! Zaprzyjaźnili się...
I spokojnie zasnęła wdychając ostry zapach lasu i dziegciu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.