Matka (Gorki, 1946)/Część druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Dziegciarze przyszli zadowoleni, że ukończyli robotę.
Matka, zbudzona ich glosami, wyszła z szałasu ziewając i uśmiechając się.
— Wyście pracowali, a ja sobie spałam, jak jaka pani! — powiedziała obrzucając ich życzliwym spojrzeniem.
— Wybaczymy ci to — odezwał się Rybin. Był teraz spokojniejszy. Zmęczenie pochłaniało nadmiar podniecenia.
— Ignacy! — powiedział. — Zajmij się herbatą! My tu po kolei gospodarujemy — dzisiaj Ignacy karmi nas i poi!
— Ustąpiłbym chętnie swojej kolei! — zauważył Ignacy i zaczął zbierać szczapy i sęki do ogniska przysłuchując się rozmowie.
— Każdy chciałby być z gośćmi! — powiedział Jefim siadając obok Zofii.
— Pomogę ci, Ignacy — cicho odezwał się Jakub wchodząc do szałasu. Wyniósł stamtąd bochenek chleba i zaczął krajać go na kawałki rozkładając je po stole.
— Tss! — cicho zawołał Jefim. — Kaszle...
Rybin posłuchał i powiedział kiwnąwszy głową:
— Tak, idzie...
I zwróciwszy się do Zofii objaśnił:
— Zaraz przyjdzie świadek. Ja bym go oprowadzał po miastach, stawiałbym go na placach, żeby naród go słuchał. Mówi zawsze to samo, ale wszyscy powinni tego posłuchać...
Cisza i mrok stawały się głębsze, głosy ludzkie dźwięczały łagodniej. Zofia i matka przyglądały się chłopom — poruszali się powoli, ciężko, z jakąś szczególną ostrożnością, i także obserwowali kobiety.
Z lasu na polanę wyszedł wysoki, przygarbiony człowiek. Kroczył powoli mocno opierając się na kiju, i słychać było z daleka jego chrapliwy oddech.
— A no jestem! — powiedział i zaczął kaszlać.
Miał na sobie długie aż do pięt, wytarte palto, spod okrągłego, zmiętego kapelusza zwieszały się bezsilnie rzadkie pasma żółtawych, prostych włosów. Jasna bródka rosła na żółtej, kościstej twarzy, usta były pół otwarte, oczy wpadły głęboko aż pod czoło i błyszczały gorączkowo z ciemnych oczodołów.
Gdy Rybin przedstawił go Zofii, człowiek zapytał ją:
— Przynieśliście, słyszałem, książki?
— Przyniosłam.
— Dziękuję wam... za lud! Sam on jeszcze nie może zrozumieć prawdy... Więc ja, który ją już zrozumiałem, dziękuję w jego imieniu.
Oddychał prędko chwytając powietrze krótkimi, chciwymi łykami. Głos załamywał mu się, kościste palce bezsilnych rąk pełzały po piersi starając się zapiąć guziki palta.
— Nie powinniście przychodzić do lasu tak późno — to wam szkodzi. Las liściasty, więc wilgotno tu i duszno — zauważyła Zofia.
— Mnie już nic nie zaszkodzi i nie pomoże! — powiedział dusząc się. — Mnie tylko śmierć pomoże...
Trudno było go słuchać. Cała jego postać budziła tę niepotrzebną litość, która zdaje sobie sprawę ze swojej bezsilności i wywołuje ponurą złość i rozdrażnienie. Przysiadł na beczce zginając tak ostrożnie kolana, jakby się bał, że nogi mu się przełamią. Otarł spocone czoło. Włosy miał suche i martwe.
Buchnęło ognisko. Wszystko wokół drgnęło, zakołysało się, cienie jakby sparzyły się, cofnęły się lękliwie do lasu. Nad ogniem mignęła okrągła twarz Ignacego z nadętymi policzkami. Ogień zgasł. Zapachniało dymem, cisza i mgła znowu stłoczyły się na polanie czujnie słuchając ochrypłych słów chorego.
— Ale dla ludu mogę jeszcze być pożyteczny jako świadek przestępstwa. Popatrzcie na mnie... Mam dwadzieścia osiem lat i umieram! A dziesięć lat temu podnosiłem bez wysiłku po dwanaście pudów! Z takim zdrowiem — myślałem — siedemdziesiąt lat przejdę i nie potknę się. A przeżyłem dziesięć i — dalej nie mogę! Okradli mnie panowie fabrykanci, zagrabili mi czterdzieści lat życia — czterdzieści lat!
— Oto jego pieśń! — powiedział głucho Rybin. Ogień znowu buchnął, ale już mocniej, jaśniej. Znowu rzuciły się do ucieczki w las cienie, znowu przypłynęły do ognia i zadrżały wokół niego w milczącym, wrogim tańcu. Zatrzeszczały, zastękały w ognisku wilgotne gałęzie. Zaszeptały i zaszeleściły liście drzew zaniepokojone falą ciepłego powietrza. Wesołe, żywe języki ognia skoczyły w górę obejmując się w radosnej zabawie. Prężyły się żółte i czerwone rozsiewając iskry. Fruwały płonące liście, a gwiazdy uśmiechały się do iskier wabiąc je do siebie.
— To nie moja pieśń. Śpiewają tę pieśń tysiące ludzi, ale nie rozumieją, że ich nieszczęśliwe życie może być dla ludu uzdrawiającą nauką. Ile zamęczonych pracą kalek umiera w milczeniu z głodu...
Zakaszlał się kurcząc się i wzdrygając.
Jakub postawił na stole wiadro z kwasem, rzucił wiązkę zielonej cebuli i powiedział do chorego:
— Chodź, Saweli, przyniosłem ci mleka...
Saweli poruszył odmownie głową, ale Jakub wziął go pod ramiona i poprowadził do stołu.
— Słuchajcie — z wyrzutem powiedziała cicho Zofia do Rybina — po coście go zawezwali? Przecież on każdej minuty może umrzeć...
— Może! — zgodził się Rybin. Ale nim umrze, niech mówi. Dla głupstw stracił życie, niech dla ludzi jeszcze pocierpi. Nie szkodzi! Ot co.
— Postępujecie tak, jakbyście się tym rozkoszowali! — zawołała Zofia.
Rybin spojrzał na nią i odpowiedział ponuro:
— To panowie zachwycają się tym, jak Chrystus na krzyżu jęczał, a my uczymy się od człowieka i chcemy, żebyście i wy się czegoś nauczyli...
Matka podniosła lękliwie brew i powiedziała do niego:
— A ty nie zanadto... Wystarczy!
Przy stole chory zaczął znowu mówić:
— Wyniszczają ludzi pracą — i po co? Kradną człowiekowi życie i na co? — pytam się. Mój pan — w fabryce Niefodowa straciłem życie — nasz pan, właściciel fabryki, śpiewaczce jednej złote naczynia do mycia podarował. Nawet nocnik był złoty! W tym to nocniku jest moje zdrowie i życie. Oto cel, dla którego je straciłem — zabił mnie człowiek pracą, żeby krwią moją uradować kochankę — złoty nocnik jej kupił za moją krew!
— Człowiek stworzony jest na obraz i podobieństwo boże — powiedział uśmiechając się szyderczo Jefim — a oto do czego go używają...
— A nie milcz! — zawołał Rybin uderzając dłonią po stole.
— Nie znoś! — cicho dorzucił Jakub.
Ignacy uśmiechnął się.
Matka zauważyła, że wszyscy trzej chłopcy z nienasyconą uwagą głodnych serc słuchają każdego słowa Rybina patrząc mu w twarz czujnymi oczyma, a słowa Sawelego wywołują na ich twarzach dziwne, ostre uśmieszki. Nie czuło się w nich współczucia dla chorego.
Nachyliwszy się ku Zofii, matka spytała cichutko:
— Czy on rzeczywiście mówi prawdę?
Zofia odpowiedziała głośno:
— Tak, to prawda! O tym podarku pisano w gazetach, to było w Moskwie.
— I nie spotkała go za to żadna kara! — głucho powiedział Rybin. — A trzeba było go pokarać — wyprowadzić przed naród, porąbać w kawałki i jego plugawe mięso rzucić psom! Wielu ciężko pokara naród, gdy powstanie! Wiele przeleje krwi, żeby zmyć swoją poniewierkę! Ta krew — to krew wypita z żył ludu i do ludu ona należy!
— Zimno! — powiedział chory.
Jakub pomógł mu wstać i przyprowadził do ognia.
Ognisko paliło się jasno i cienie bez twarzy drżały wokół niego, ze zdziwieniem przyglądając się wesołej zabawie płomieni. Saweli usiadł na pniu i wyciągnął do ognia przezroczyste, suche ręce. Rybin kiwnął w jego stronę i powiedział do Zofii:
— To wyraźniejsze od książek! Kiedy maszyna oderwie robotnikowi rękę, albo zabije go, tłumaczą, że sam był sobie winny. A kiedy ot tak wyssą krew z człowieka i rzucą go jak padlinę — tego się nawet nie tłumaczy. Każde zabójstwo zrozumiem, ale znęcanie się dla igraszki — tego nie mogę zrozumieć. Po co męczą naród, po co nas wszystkich męczą? Po to, żeby można było żartować, weselić się, żeby zabawniej żyło się na ziemi, żeby można było wszystko kupić za naszą krew — śpiewaczkę, konie, srebrne noże, złote serwisy, drogie zabawki dla dzieci. Pracuj, pracuj jak najwięcej, a ja nagromadzę za twoją pracę pieniędzy i kochance podaruję — złoty urynał.
Matka słuchała, patrzyła i jeszcze raz rozbłysła przed nią w mroku, niby jasna smuga, droga Pawła i wszystkich, którzy z nim szli.
Skończywszy wieczerzę, usiedli wokół ogniska. Przed nimi pośpiesznie pożerając drzewo palił się ogień, za nimi wisiał mrok, spowijający las i niebo. Chory szeroko rozwarłszy oczy, patrzył w płomień kaszląc bez ustanku i drżąc całym ciałem — zdawało się, że ostatki życia wyrywają się niecierpliwie z jego piersi chcąc porzucić wycieńczone chorobą ciało. Odblask ognia drżał na jego twarzy nie ożywiając martwej skóry. Tylko oczy chorego paliły się gasnącym płomieniem.
— Możebyś lepiej poszedł do szałasu, Saweli? — zapytał, pochylając się nad nim, Jakub.
— Po co? — odpowiedział z wysiłkiem. — Posiedzę sobie. Już niedużo mi zostało czasu, żeby z ludźmi pobyć!...
Obejrzał wszystkich, pomilczał chwilę i, uśmiechnąwszy się blado, ciągnął dalej:
— Dobrze mi z wami! Patrzę na was i myślę — może cni pomszczą tych, których ograbiono, może pomszczą śmierć ludzi zabitych...
Nie odpowiedziano mu i wkrótce zdrzemnął się zwiesiwszy głowę na pierś. Rybin popatrzył na niego i powiedział cicho:
— Przychodzi do nas, siedzi i opowiada zawsze to samo o tej poniewierce człowieka. Tkwi w tym całą duszą, jakby wybito mu oczy i jakby poza tą poniewierką nic nie widział.
— Bo czegóż jeszcze potrzeba? — powiedziała w zamyśleniu matka. — Jeżeli tysiące ludzi zamęcza się pracą po to, żeby panowie mogli wyrzucać pieniądze na zabawy, to — czegóż jeszcze?...
— Nudno go słuchać! — powiedział cicho Ignacy. — Taką rzecz raz usłyszysz — nie zapomnisz, a on ciągle o tym samym mówi!
— Zrozum, że w tym jednym jest zawarte wszystko — całe życie! — ponuro zauważył Rybin. — Słuchałem już z dziesięć razy o jego losie, a mimo to czasem — nie wierzę. Bywają takie dobre godziny, kiedy nie chce ci się wierzyć w podłość człowieka i w jego szaleństwo, kiedy wszystkich ci żal, i bogatego, i biednego... I bogaty także zabłądzi... Jeden ślepnie z głodu, drugi — ze złota. Ach, ludzie! — myślisz. — Ach, bracia! Otrząśnijcie się, zastanówcie się uczciwie nie szczędząc siebie! Zastanówcie się!
Chory kiwnął się, otworzył oczy i osunął się na ziemię. Jakub podniósł się cicho, wszedł do szałasu, przyniósł stamtąd półkożuszek, odział brata i znowu usiadł obok Zofii.
Rumiane oblicze ognia uśmiechało się wesoło, oświecało ciemne postacie siedzących wokół niego ludzi. Ich zadumane głosy zlewały się z cichym trzaskiem i szelestem płomieni.
Zofia opowiadała o światowej walce ludu o prawo do życia, o dawnych bojach chłopów niemieckich, o nieszczęściach Irlandczyków, o wielkich zwycięstwach robotników francuskich w ich częstych walkach o wolność...
W lesie spowitym w aksamit nocy, na maleńkiej, osłonionej drzewami polance, przykrytej ciemnym niebem, przed obliczem ognia, w kręgu wrogo zdziwionych cieni — wskrzeszały wydarzenia, wstrząsające światem sytych i chciwych, przesuwały się jeden po drugim narody całej ziemi, ociekające krwią, zmęczone walkami, wyłaniały się z niepamięci imiona bojowników o wolność i prawdę.
Cicho dźwięczał przytłumiony głos kobiecy, dolatujący jak gdyby z dalekiej przeszłości. Budził nadzieję, wpajał w ludzi pewność zwycięstwa. I patrząc w jej chudą i bladą twarz, słuchali w milczeniu opowieści o swych duchowych braciach, a święta sprawa wszystkich narodów świata — odwieczna walka o wolność, stawała przed nimi w coraz jaśniejszym blasku... Człowiek widział swoje pragnienia i myśli w dalekiej przeszłości, ukrytej poza ciemną krwawą zasłoną, wśród nieznanych mu ludów. Zlewał się umysłem i sercem z całym światem odkrywając przyjaciół, którzy dawno już postanowili zgodnie i niezłomnie walczyć o prawdę na ziemi i uświęcili to postanowienie niezliczonymi cierpieniami, przelali rzeki swojej krwi, dla zwycięstwa nowego, jasnego i radosnego życia. Zjawiało się i rosło uczucie duchowej bliskości ze wszystkimi, rodziło się nowe serce ziemi pełne gorącego pragnienia zrozumienia wszystkiego, zjednoczenia wszystkiego w sobie.
— Przyjdzie dzień, kiedy robotnicy wszystkich krajów podniosą głowy i powiedzą twardo — dosyć! — Nie chcemy dłużej tego życia! — dźwięczał głęboką wiarą głos Zofii. — Runie wtedy złudna siła naszych wrogów, silnych swoją chciwością, ziemia ucieknie im spod nóg i nie będą mieli na czym się oprzeć...
— Tak będzie! — powiedział Rybin schylając głowę. — Nie szczędź siebie, a zwyciężysz wszystko!
Matka słuchała podniósłszy wysoko brwi, z uśmiechem radosnego zdziwienia zastygłym na twarzy. Widziała, że wszystko szorstkie, głośne, przesadne, wszystko, co wydawało się jej zbędne w Zofii, znikło teraz i utonęło w gorącym i spokojnym potoku jej opowiadania. Podobała jej się ta cisza nocy, zabawa ognia, twarz Zofii, ale najbardziej — naprężona uwaga chłopów, którzy siedzieli nieruchomo starając się nie naruszyć spokojnego toku opowiadania, jak gdyby obawiali się zerwać tę świetlistą nić, łączącą ich ze światem. Tylko od czasu do czasu któryś z nich ostrożnie podkładał drew do ogniska i gdy z ogniska podnosił się rój iskier i dym — odganiał iskry i dym od kobiet machając w powietrzu ręką.
Raz powstał Jakub i poprosił cichutko:
— Poczekajcie trochę...
Pobiegł do szałasu, przyniósł stamtąd odzież, po czym obaj z Ignacym okręcili nią w milczeniu plecy i nogi kobiet. Zofia mówiła znowu malując dzień zwycięstwa, wpajając w ludzi wiarę w ich siły, budząc w nich świadomość wspólnoty z wszystkimi, którzy jak oni, poświęcają swe życie bezpłodnej pracy dla głupiej igraszki przesyconych. Słowa Zofii nie wzruszały matki, ale wywołane jej opowiadaniem ogromne, obejmujące wszystkich uczucie, napełniało jej pierś wdzięczną, niemal modlitewną myślą o ludziach, idących wśród niebezpieczeństw do skutych łańcuchami pracy braci i przynoszących im dar rzetelnego rozumu, dar miłości do prawdy.
— Pomóż im, Boże! — myślała przymykając oczy.
O świcie Zofia umilkła znużona. Patrzyła z uśmiechem wokół siebie po zadumanych, rozjaśnionych twarzach.
— Czas już iść! — powiedziała matka.
— Czas — rzekła ze znużeniem Zofia.
Któryś z chłopców westchnął głośno.
— Szkoda, że odchodzicie — powiedział niezwykle miękkim głosem Rybin. — Dobrze mówicie! Wielkie to dzieło — zbratać ludzi ze sobą! Jeżeli się wie, że miliony chcą tego samego co my — serce robi się lepsze. A w dobroci jest wielka siła!
— Ty jego dobrocią, a on ciebie kołem! — cicho powiedział Jefim uśmiechając się i skoczył na nogi.
— Czas już, żeby poszły, wuju Michale, dopóki nikt ich nie widział. Jak rozdamy książki, władze zaczną poszukiwać, skąd się zjawiły. I ktoś przypomni sobie — pątniczki przychodziły...
— No, dziękuję ci za trud, matko! — przerwał Jefimowi Rybin. — Gdy patrzę na ciebie, myślę ciągle o Pawle — dobrą drogą poszłaś!
Wzruszony, uśmiechał się szerokim, dobrym uśmiechem. Było chłodno, a on stał tylko w koszuli, z otwartym kołnierzem i obnażoną piersią. Matka obrzuciła spojrzeniem jego ogromną postać i poradziła serdecznie:
— Włożyłbyś co — chłodno!
— Ze środka grzeje! — odpowiedział.
Trzech parobczaków stojąc przy ognisku cicho rozmawiało ze sobą, a u ich nóg leżał okryty półkożuszkiem chory. Niebo bladło, cienie topniały, liście drżały w oczekiwaniu słońca.
— No to żegnajcie! — powiedział Rybin ściskając rękę Zofii. — A jak was znaleźć w mieście?
— Mnie szukaj! — powiedziała matka.
Chłopcy powoli, ciasną grupą, podeszli do Zofii i ściskali jej w milczeniu rękę z niezdarną serdecznością. Na twarzach ich malowało się wyraźnie ukryte zadowolenie, wdzięczność i przyjaźń i zapewne te uczucia wprawiały ich w zakłopotanie swoją nowością. Uśmiechając się do Zofii suchymi po bezsennej nocy oczyma, patrzyli jej w twarz i przestępowali z nogi na nogę.
— Może wypijecie mleka na drogę? — powiedział Jakub.
— A czy jest mleko? — zapytał Jefim.
Ignacy zmieszany przygładził włosy i oznajmił:
— Nie ma — rozlałem...
I wszyscy trzej uśmiechnęli się.
Mówili o mleku, ale matka czuła, że myślą o czymś innym życząc bez słów Zofii i jej wszystkiego dobrego. Wzruszało to widocznie Zofię, wywoływało w niej wstydliwe zmieszanie, które pozwoliło jej powiedzieć tylko cicho:
— Dziękuję, towarzysze!
Spojrzeli po sobie, jak gdyby miękkie dotknięcie tego słowa wstrząsnęło nimi.
Rozległ się suchy kaszel chorego. Węgle w ognisku dogasały.
— Zegnajcie! — powtórzyli półgłosem chłopi. I to smutne słowo długo towarzyszyło kobietom.
Szły nie śpiesząc się, w mroku przedświtu, po leśnej ścieżce. Matka idąc za Zofią mówiła:
— Piękne to wszystko. Jakby we śnie — takie piękne! Chcą ludzie poznać prawdę, moja miła, chcą! Przypomina mi to cerkiew przed porannym nabożeństwem, w wielkie święto... Duchowny jeszcze nie przyszedł, ciemno jeszcze, cicho i straszno w cerkwi, a naród już się zbiera... Tam zapalą świece przed obrazem, tu zapalą i — po trochu wyganiają ciemność oświecając dom boży.
— Racja! — wesoło odparła Zofia. — Tylko tutaj bożym domem jest cała ziemia!
— Cała ziemia! — powtórzyła matka kiwając w zadumie głową. — Takie to piękne, że nawet trudno w to uwierzyć... Dobrzeście mówili, moja droga, bardzo dobrze! A ja bałam się, że się im nie spodobacie...
Zofia milczała chwilę, po czym odpowiedziała cicho i radośnie:
— Z nimi człowiek staje się prostszy...
Szły razem i rozmawiały o Rybinie, o chorym, o chłopcach, którzy słuchali z taką milczącą uwagą i tak niezręcznie a wymownie wyrażali swe uczucia wdzięczności i przyjaźni drobnymi oznakami troskliwości. Wyszły w pole. Słońce podnosiło się na ich spotkanie. Jeszcze niedostrzegalne dla oka, rozłożyło już na niebie przeźroczysty wachlarz różanych promieni i krople rosy w trawie rozbłysły różnobarwnymi iskrami wiosennej radości. Budziły się ptaki i ożywiały poranek wesołym dzwonieniem. Krakając z zafrasowaniem, ciężko poruszając skrzydłami, leciały tłuste wrony, gdzieś świstała lękliwie wilga. Odkrywała się niezmierzona dal zdejmując na spotkanie słońca nocne cienie ze swoich pagórków.
— Bywa czasem, że mówi i mówi człowiek, a nie rozumiesz go, dopóki nie uda mu się powiedzieć jakiegoś jednego, prostego słowa, które nagle rozjaśnia wszystko! — opowiadała w zamyśleniu matka. — Tak i z tym chorym. Słyszałam przecie i sama wiem, jak wyciskają ostatnie siły z robotników we fabrykach i wszędzie. Ale przywykasz do tego od maleńkości i nie bardzo już się tym przejmujesz. A on nagle powiedział o takiej krzywdzie i obrazie, o takim świństwie! Boże! Czyż dlatego całe swoje życie robotnik oddaje, żeby bogacze naigrawali się z niego? Na to nie ma usprawiedliwienia!
Myśl matki zatrzymała się na tym wypadku i w jego tępym, bezczelnym świetle widziała cały szereg podobnych wybryków, znanych kiedyś i zapomnianych.
— Widać tacy syci, że aż ich mdli! Wiem, że jeden naczelnik ziemski zmuszał chłopów do kłaniania się swojemu koniowi, gdy przeprowadzano go przez wieś. A kto się nie kłaniał, tego wsadzano do aresztu. No i na co mu to było potrzebne? Nie można tego zrozumieć — nie można!
Zofia półgłosem zanuciła jakąś pieśń rześką jak poranek...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.