<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


Księżna Julianna nie przyszła dnia tego do wieczerzy, nie chciała się spotkać z Sonką, potrzebowała gniew swój wypłakać i myśleć nad tem, jak męża odwieść od raz powziętego zamiaru. Nigdy w życiu się jej to nie powiodło, bo Witold żadnej nie uległ, niewieście ani mężowi, — nie wyrzekała się jednak nadziei i mimo doświadczenia, nieopatrzna niewiasta, zawsze najgorszego dobierała sposobu do pokonania męża, oko w oko stojąc z nim do otwartej walki.
Przy wieczerzy Sonka też siedziała nie mając do jedzenia ochoty, łamiąc chleb w rękach bezmyślnie i wodę popijając; a jak tylko misy zdejmować zaczęto, wymknęła się do swojej komnaty, do której za nią stara piastunka Femka ciągnęła...
Od tej niedawnej chwili, gdy się tak po dziecinnemu na huśtawce zabawiała, Sonka zdawała się jakby o lat kilka dojrzalszą i starszą.
Padł na nią ten Witoldowy wyrok, którego spełnienia wiedziała że nie uniknie, jak ostudzający wody strumień. Wszystko teraz walczyło w niej, poruszało się, ważyło. — Czuła, że musiała być inną.
Gdy zostały same, rzuciła się w objęcia Femki i zawołała płaczliwie.
— Moja stara! moja stara! a! jak rychło przepowiednia się ziściła!!
Femka przywiązana do niej jak do dziecka, zadrżała wylękła.
— Boże! cóż się stało?
Ode drzwi, pod któremi łatwo je posłuchać było, Sonka przeprowadziła ją ku oknu. Tu sama siadła na zwykłem, ulubionem krześle, wysłanem z ubogim przepychem dziecka, które wszystko, co je otaczało, stroić chciało, uczynić pięknem, a nie miało czem...
Jak to siedzenie proste sukno okrywało, ale jaskrawo szyte dla złudzenia oczów, tak dziewicza komnatka cała była strojna tem, co się w ten sposób użyć dało... kwiatki, pióra, szyte i bramowane z lichego płótna opony, dziewczę rozwieszało, tworząc sobie przepych, o którym marzyło.
Femka jej w tem i palcami i różnemi środkami domagała, ale nad obiema czuwało zazdrośne oko Julianny, która nie dopuszczała najmniejszego zbytku, aby dokuczyć znienawidzonej dziewczynie.
Stara piastunka przypadła na ziemi u jej kolan; zaczęły rozmawiać po cichu. Niejeden raz już doświadczyły, że je szpiegowano.
— Wuj mnie swata — drżącym głosem poczęła Sonka...
Przeżegnała się Femka...
— Daj Boże w dobrą godzinę — rzekła, ręce składając. — Przecież byśmy wolne były od tej.
Wskazała na drzwi palcem...
— A tybyś odetchnęła swobodnie...
— Ale mąż — oczy sobie zakrywając poczęła Sonka — dziad stary! ojcemby mi być mógł, lub...
— Kto? — przerwała piastunka.
Sonka schyliła się jej do ucha.
— Jagiełło!
Teraz Femka sobie oczy zakryła rękami drżącemi i pozostała tak długo milcząca, jakby się modliła czy płakała. Tymczasem dziewczę zadumane odzyskiwało moc nad sobą.
— Taka dola — rzekła śmielej — stary, ale król... i Sonka królową, a Julianna by się jej kłaniać musiała!
W oczach jej błysnęła duma.
— Królową będąc, nie chodziłabym jak tu w tych łachmanach — potrząsła zieloną sukienką wytartą — obwiesiłby mnie klejnotami!
Sparta na ręku Femka nic jakoś nie odpowiedziała.
— O! dla jednej Julianny ja nie będę się wypraszała! nie. Wiem, że się ona zje ze złości. Ona księżną, a Sonka królową.!!
I potrząsnęła za ramię wziąwszy piastunkę, domagając się odpowiedzi. Dumała w sobie zatopiona Femka.
— Widziałaś ty Jagiełłę? — spytało dziewczę...
— O! o! wiele razy i dawniej gdy jeszcze młodszym był i teraz — poczęła Femka przybita tą niespodziewaną wiadomością.
— Straszny on jest?
— A! nie — westchnęła piastunka — dobry nawet a powolny i szczodry... ale...
Tu pokręciła głową.
— Trzy żony miał! — wyrwało się Sonce.
Milczały obie. Księżniczka zamyślona, znowu ją uderzając po ramionach rozbudzić się starała.
— Mów ty mi o nim! — zawołała — ale prawdę, wszystko, bo ja wiedzieć muszę, komu mnie dadzą i co mnie czeka.
Westchnieniem naprzód odpowiedziała Femka.
— Boże mój miły — odezwała się — wszystko to jak sen chodzi po mojej biednej głowie!! Trzeba ci było wróżkę wyzywać! wczoraj jeszcze siedziałyśmy spokojne, a dziś.
Przeżegnała się bojaźliwie i wnet dalej ciągnęła.
— Stary już, ale taki krzepki do łowów i w lasy jakby młodym był. Tylko twarz ma zgrzybiałą, a włos siwieje... Małomówny... pobożny... nieufny... O! nie wierzy kobietom! nie wierzy.
Zawahała się trochę Femka.
— Pierwszą żonę węgierkę miał, której pono do dziś dnia żałuje, i pierścionka jej nigdy z palca nie zrzuca, a córce, którą miał z drugiej dał jej imię. Mówią, że jak anioł piękna była, ale od ciebie, dziecko moje, nie kraśniejsza pewnie, i dobra też miała być... ale szła za Jagiełłę przymuszona, ludzie powiadali, że innemu przeznaczoną była i kochała go... przymusili Polacy... szła za niego! Taka dola nasza; kochasz czy nie, wydadzą cię; darmo płakać, kiedy słuchać trzeba...
Oskarżyli ją potem przed Jagiełłą, że się z tamtym pierwszym swoim widywała... aż sąd musiał być i przysięgali ludzie, a potwarca odszczekał pod ławą, bo łgał jak pies.
Westchnęła Sonka, a rączka dziewczęcia, które ją trzymało za ramię, zadrżała i twarzyczka, wyrażająca ciekawość, pobladła.
— Nie długo żyli z sobą — mówiła dalej piastunka... Zmarła ta pierwsza królowa... biedaczka...
— No? i prędko drugą wziął? — spytała Sonka.
— Coś rychło, bo mówili, że się lękał, aby do Polacy precz nie wygnali, więc wziął inną z krwi polskiej, po ich królu dawnym... Ta już mu nie tak była miłą...
Spuściła głowę Femka.
— Jak za pierwszej tak z drugą — dodała — nie siedział nigdy razem, ciągle w lesie. Na zamku on gościem, aby zatrąbili na łowy, uciekał w bór, a pojechał na zwierza, to go często miesiącami nie było... Nie wszędzież królowę z sobą brać, musiała to tu, to owdzie po zamkach się tułać, czekać na swego pana... I tej ludzie nie darowali... prawili, że mu była niewierną.
— A on? — spytało dziewczę.
— On? wierzy łatwo — mówiła Femka.
— Uczynił jej co?
— Poświadczyli i tej, że niewinną była...
Po tej pono niebardzo bolał, gdy mu zmarła... Wyswatała mu siostra trzecią...
Sonka westchnęła...
— Śmiali się a gardłowali ludzie, gdy się z nią żenił, bo stara baba była i chora, a zła i zgryźliwa; co gorzej, że ona mu, słyszę, chrzestną matką była, a z taką jak z rodzoną żenić się nie godzi, ale, czego królom nie wolno? Naprzód się żenił, potem księży o pozwolenie prosił. Więc co robić mieli. Ludzie tej starej nie lubili, bo i prosta szlachcianka była i trzech pono miała mężów, nim się królowi dostała... gdy do ślubu jechali, wozy się łamały i w króla piorun bił, że omal z życiem uszedł...
Dosyćby mu trzech było — zakończyła piastunka.
Położyła jej Sonka palce na ustach.
Długo tak siedziały obie zadumane... Femka z płaczem poczęła ściskać ją za kolana...
— A! tobie innego trzeba było, sokoła białego, bohatera z złotej zbroi, ze słonecznem liczkiem, jak ty pięknego i młodego!!
Sonka wpatrzyła się w okno.
— Z dolą nie wojować, ściany nie przebić głową — rzekła — Witold co powie to musi się spełnić. Uczyni mnie królową...
Pochyliła się do piastunki, szepnęła jej w ucho.
— Ale powiedział mi, że ja słuchać go muszę i służyć mu powinnam! Królowa? (pokręciła główką). Nie! mnie ludzie będą słuchali... nie nie ja drugich, nawet wuja Witolda...
Nie!! nie! Na to za starego idę, abym rozkazywała, jemu i wszystkim...
Z przestrachem słowa te usłyszała Femka i przeżegnała się jak zawsze, gdy coś złego odegnać chciała.
— Wojuj ty z kim chcesz — rzekła — tylko nie z nim! On i z Jagiełłą co chce poczyna i z panami niemieckimi i z królmi i książęty, bo mocny jest i rozumny. Tobie z nim nie walczyć, ani mu się sprzeciwić! O! nie!
Nie odpowiedziała nic Sonka.
Noc nadeszła w czasie rozmowy, Femka poszła łóżeczko uścielać, i kaganek zapalić, a księżniczka została przy oknie, zapatrzona w nie, choć po za nim nic już widać nie było, oprócz kawałka ciemnego nieba upstrzonego gwiazdami.
Nazajutrz Sonka wstała mężną, pogodzona ze swym losem, stary mąż z koroną na głowie zwyciężył.
Spotkały się z Julianną, która nie rzekła do niej słowa, władzę swą tylko nad nią wywierała z surowością największą, jakby przeczuwała, że niedługo będzie trwała.
Witold przy żonie, oczyma zmierzył siostrzenicę, i nie rozpoczynał rozmowy, aż do wieczora, gdy samą ją spotkał...
— Widzę, — rzekł z trochą szyderstwa — żeś sobie oczu nie wypłakała... rozum masz... Pamiętajże, com mówił wczora. Królową cię uczynię, ale musisz mi być posłuszną, a staremu to do ucha kłaść co ja każę...
Sonka bystro na niego spojrzała, zdało się, że odpowiedzieć coś chciała, ale wstrzymała się. Książę odszedł...
Tegoż dnia Cebulka potajemnie został wy prawiony do króla, który naówczas w lasach około Łysej góry na łowach był.
Zręczny poseł, po drodze już, wstępując do grodków i miasteczek, języka starał się dostać o Jagielle...
Wskazano mu miejsce około Słupi, do którego podążył, lecz tu już Jagiełły nie było... Pociągnął w lasy dalej, a Cebulka za nim, nie spoczywając po drodze. Chciał go mieć koniecznie wprzódy nim do Krakowa powróci.
Błądząc tak ledwie w Niepołomicach go napędził. Szczęściem dla niego, lasy tu zwierza pełne, króla wstrzymały. Niebardzo też rad powracał do swej stolicy, gdzie go spornemi sprawy zbyt nękano, choć je zdawał chętnie na innych.
Obrachował się tak zręcznie Cebulka, iż pod noc, gdy Jagiełły się na zamku spodziewano, wyprzedził go...
Z duchowieństwa i panów, których się obawiał Witold, podczas nikogo przy królu nie było, dwór tylko łowczy mnogi i różnych ludzi wiele, co radzi byli z niewyczerpanej szczodrobliwości dobrodusznego pana korzystać.
W izbie dla Jagiełły przygotowanej z taką prostotą, do jakiej on był nawykły, pościel już skórami zasłana, ogień na kominie niewielki, i jadło stało w pogotowiu, aby wygłodniały mógł się pożywić.
Z Krakowa kilku komorników z listami od rana siedziało.
Z nimi razem przysiadł się Cebulka, na króla oczekując i rozmowom się ich przysłuchując. Sam on ledwie półsłowem jakim się odzywał. Dawał się im wygadywać, na zwierzenia się wyciągał, a pytany, zawsze mawiał, że o niczem nie wiedział.
Późno w noc łowy wróciły, wozy za niemi zwierza pełne i król dobrej myśli, a głodny, rad ogniowi w kominie, pieczeni na misie i Cebulce, który mu się do stóp kłaniał...
Z Litwy posła zobaczywszy, aż mu się w pomarszczonych powiekach oczy zaśmiały, bo i w Krakowie i gdziekolwiek był, za swą Litwą tęsknił zawsze, a co mu nią pachło, choćby wrogie było, ciągnęło urokiem niewypowiedzianym.
Tych braci, z którymi nieraz musiał krwawe staczać boje, nierad widział uciśnionych, a mógł podać im rękę, gotów był zawsze...
Zobaczywszy Cebulkę, śmiać się począł do niego i siadając za stół, stanąć mu kazał podle; zaraz o Witolda, o Wilno, o wszystko rozpytywać zaczął, takie nawet mieszając drobnostki na które pisarz Witoldów odpowiadać nie umiał lub nie śmiał. Rad mu był bardzo.
Cebulka póki dwór ich otaczał, z listem od pana nie zdradził się, pokłon tylko przynosząc. Jagiełło się tego domyślił łatwo, i po wieczerzy na pościel padłszy, dwór odprawił, Cebulkę zostawiając przy sobie.
— Z listem mnie do waszej królewskiej miłości pan mój posłał, ale pisanie to tajemne jest — odezwał się pisarz.
— Mówże co w niem, boś ty je pewnie pisał sam — uśmiechnął się król.
— Boleje książe Witold bardzo, — mówił Cebulka, że w. miłości niebezpieczeństwo grozi.
Król się podniósł spierając na łokciu, oczyma rzucił do koła.
— Co? jakie?
— Od rzymskiego króla — mówił pisarz — bo to pan wielce chytry jest, kłamliwy i obłudny, a cokolwiek czyni, tylko dla siebie, nie dla miłości czyjej.
— Witold go nie lubi! — wtrącił zadumany Jagiełło — a przecie on mi wielkie ofiarował związki i korzyści.
— My o tem wszystkiem wiemy — przerwał z poszanowaniem Cebulka — ale jego się najwięcej bać należy, gdy takim dobrym się czyni...
Książe i o tem słyszał, a wie pewnie, iż rzymski król swatem chciał być.
Rozśmiał się Jagiełło.
— Wie Witold wszystko — rzekł — tajemnicy z tego nie robił Zygmunt. Córkę mi był gotów dać, albo wdowę królowę czeską.
— A w obojgu zdrada tkwiła — dodał Cebulka. — Córka jego dziecięciem jest, na które byś miłość wasza czekać nie mógł, nim dorośnie, czeska zaś królowa wdową jest...
— Witold nie chce, bym się ja żenił — przerwał król — ja to wiem. No i biskupi i Zbyszek, wszyscyby mnie od małżeństwa chcieli odwieść. Mówią mi, żem stary, a ja się nie czuję takim zgrzybiałym, żebym żonki nie mógł brać... Witold...
— Książe Witold właśnie zdania jest innego — żywo zawołał Cebulka, — i owszem chce i radzi, abyś się miłość wasza żenił.
Król spojrzał zdziwiony mocno.
— Możeż to być?
— Tak jest, i z tem mnie posyła — mówił pisarz... Tylko Niemki, ani Węgierki, ani Czeszki, wam nie radzi, ale starym obyczajem Rusinkę.
Król zwrócił się cały ku Cebulce i oczy mu poweselały.
— Niechże mi taką da — rozśmiał się — ale nie starą babę, tylko miłą krasawicę... a wesołe ptaszę...
Pisarz dał królowi chwilę czekać i odezwał się głos zniżając.
— Własną siostrzenicę, Sonkę Holszańską, książe Witold swata i rai. Dziewka młoda i urody osobliwej, humoru wesołego, dobra i piękna.
Słuchał Jagiełło z wielce natężoną uwagą.
— Mów, mów — dodał — jak ona wygląda, bom ja jej nie widział od dziecka... Liczko jakie? a oczy?
Cebulka zwolna opisywać zaczął, znając króla, że mu piękność niewieścia nigdy obojętną nie była. Słuchał Jagiełło ciągle wesół, aż się zachmurzył nagle.
— Taka jak ta pierwsza, co jej pierścień na palcu noszę — westchnął — taka jak tamta nie będzie...
— Miłościwy królu, ci co ją i tamtą widzieli — rzekł Cebulka — poświadczą, iż jej nie ustąpi, a weselszą jest, czego wam potrzeba, abyście po trudach mieli rozrywkę i wytchnienie przy niej.
— A zdradzi mnie i ta? — wtrącił nagle król, wspomnieniem jakiemś zachmurzony. — Jam stary, ona młoda, ludzie na piękność chciwi.
Potrząsł głową.
— Miłościwy królu — odezwał się Cebulka — Rusinki znacie, one tego nie czynią. Wychowane są zdala od ludzi, w teremach zamknięte, bojaźliwe i skromne...
Milczał Jagiełło trochę.
— Z tem Witold posłał was? — spytał.
— Z jednem tem, bo książe szczęścia waszego pragnie i radby was widzieć na starość...
— Jam nie stary — zamruczał król — ale o tem pomyśleć trzeba. Sonka!! Sonka!! Prawiem o niej nie słyszał. Nie swataliście mi jej wprzódy.
— Bo niedorosłą była. Witold nie wiedział, że miłość wasza chcesz mieć żonę.
— Dlaczegobym nie miał chcieć — odparł król. — To człowiekowi przyrodzona... Tylko mi Zbyszek i biskupi bronią tego i Papieżem mnie straszą, ale gdy mu się pokłonię, stary ojciec da pozwolenie...
Mówią, że cztery wiele... ale z pierwszą krótkom żył, z ostatnią jeszcze krócej, a co mnie o nią nagryźli!
Mów jak Sonka wygląda?
Cebulka począł wychwalać na nowo, czując że już wyobraźnię króla nią zajął i że mu jej niełatwo z głowy wybiją. Król słuchał bardzo uważnie, a ilekroć pisarz przestawał mówić, wyczerpawszy pochwały, poruszał głową i pomrukiwał.
— Mów jeszcze, co więcej?
Naostatek Cebulka mówić już nie miał co. Król się zamyślił.
— A będzie mnie ona miłowała? — westchnął ponuro, — bo młode to, a ja już... nie taki...
(Unikał widocznie nazwania siebie starym).
— Jakżeby tak dobrego pana nie miała kochać i niebyć mu wdzięczną, że ją wyniósł nad wszystkie inne! — rzekł pisarz.
Wpatrzony w pościel dumał Jagiełło. Myśl zaślubienia krasawicy zajmowała go mocno — westchnął ciężko i podniósł znużone już całodziennym trudem powieki.
— Witold sam lubi kraśne dziewczęta, z jego ręki brać niebezpieczno — odezwał się z półuśmiechem. — Kiedy ją królową uczynić chce, pewnie mu miła...
Spojrzał bystro na Cebulkę, który żywo podchwycił.
— Miła mu jest, to pewna, ale jak własne dziecko, nie inaczej, boć to siostrzenica Anny nieboszczki.
Król głową tylko potrząsnął, obejrzał się po za łoże, po izbie, do koła, jakby się lękał, żeby go nie podsłuchano...
— Jabym rad Sonkę wziął — rzekł powoli wahając się — ale niemało z tem trudu będzie, nim mi klechy pozwolą. Oni się już domyślają, że mi swatają ze wszech stron; to też spokoju nie dają odwodząc od małżeństwa. Zbyszek sobie, a to uparty człek jak żelazo, niczem go nie zyskać i nie przeprzeć, Wojciech także krakowski biskup, wtóruje mu, ale ten chciwy jest, z nim sobie poradzę. Naostatek ta gadzina, żmija ta, Ciołek, co na nieboszczkę moją takie srogie a ohydne pisał rzeczy... ten znów gotów mnie zohydzić.
— Miłościwy panie — przerwał Cebulka — alboż nie jesteście królem? nie macie woli swojej? Jagiełło cicho parsknął i w dłoni ukrył śmiech...
— Ja? królem? — rzekł. — A juści do dawania i obdarowywania tom ja król, kłaniają mi się gdy odemnie biorą, a no, nie wiesz, Cebulka, że ja nie mogę nic... nic... Co tu za panowanie w tej Polsce? Tu biskupi i panowie królują, a król słucha... Co ja mogę? Psy i psiarzy w pole wyprowadzić, w lesie tom ja pan, a w Krakowie... z jednej strony Zbyszek, z drugiej Wojtek, z trzeciej Staszek, a Jaśko z Tarnowa, a Mikuła z Brzezia, a wszyscy oni... Pojadę na Ruś, tam mi pokłony biją i mogę robić co chcę, a tu w Krakowie... daliby mi dopiero, gdybym swoją wolę chciał mieć...
— Miłościwy panie — szepnął niewyraźnie pisarz — mnie się zdaje, że gdybyście mojego pana słuchali, a jego w pomoc wzięli, onby tę samowolę ukrócił i panowalibyście sami.
Jagiełło głową potrząsł znowu.
— Zapóźno — rzekł — z panami tutejszymi już dziś nie porywać się do walki. Tamci królowie co przedemną byli nadawali im pergaminów i pieczęci, tak że już teraz oni od nas mocniejsi. Dobrze Witoldowi na Litwie, bo mu tam nie brużdzą bojary, a mruknie który, łeb mu zetnie, i reszta w mysze dziury się chowa. Tyś sam Polak, wiesz że tu król wszystkim służy, a jego pilnują tylko.
— W sprawach państwa — odparł Cebulka — trudno na to radzić, kiedy to wprawo przeszło, ale gdzie o żonę idzie, co komu do tego?? Zabronić nie mogą ożenić się królowi.
— O! o! — przerwał Jagiełło — mądrzy to są ludzie, jak sami nie będą mogli, to poślą do Rzymu, ztamtąd jak stary Papa nakiwa mi, muszę milczeć, a ja go potrzebuję, bo bez niego bym tych mnichów krzyżowych nie zgniótł...
Głową zaczął kręcić. Cebulka milczał.
— Witold mi dobrze życzy — dodał — i ja go kocham jak rodzonego... ale on tym mnichom daje się wodzić i teraz im przeciw mnie pomaga, a drużbę trzyma z niemi...
Zmięszał się nieco poseł, bo czuł słuszność tych zarzutów, lecz musiał bronić swego pana.
— Miłościwy królu! — rzekł — nie waśni się książe Witold z Krzyżakami, ale przyjaźnić z nimi nie może. Pomni on, co od nich sam wycierpiał.
— Wrogami są i będą, choć się płaszczą przed nami — dorzucił król — a dla mnie wrogiem, kto z nimi trzyma.
Cebulka rad był już odwrócić rozmowę, bo się zbyt stała drażliwą, przebąknął więc znów o Sonce, aby nie dać królowi mówić o Krzyżakach. Udało mu się to, i Jagiełło poweselał zaraz.
— Cóż ja mam odnieść panu mojemu w odpowiedzi? — zapytał...
— Czekaj do jutra — rzekł król po namyśle... Jedź ze mną do Krakowa, tam odpowiedź otrzymasz...
Rusinka mi się lepiej od innych uśmiecha, bo to swoja... jak moja matka była, i z nią łatwiej, niż z temi niemkiniami, do których trzeba włosy smarować i jedwabie wdziewać...
Przerwało mu powtórzone westchnienie.
— Idź spać, Cebulka, bo i mnie się już oczy kleją... a nikomu nie mów o Sonce.
Z tem się rozstali.
Nazajutrz choć zapowiedziane były łowy w puszczy, zrana wstawszy, a raczej obudziwszy się, bo z łóżka rychło nie powstając, swoim obyczajem wylegiwał się Jagiełło, nakazano szykować się do Krakowa...
Żal było królowi lasów, bo miasta i życia w nim nie lubił, a na zamku się nie rad zamykał; jechał markotny, ale już mu ta krasawica Rusinka po głowie chodziła. Im młodszą mu ją opisywał Cebulka, tem chciwszym był na ten kąsek stary.
Przez całą drogę jednak myśleć musiał jak się o tem rozmówi z panami. Odradzali mu oni w ogóle spóźnione śluby, przy których uporczywie stał; a z duchownemi i baronami swemi sprzeczać się nie lubił i nie umiał. Przemogli go zawsze i wymową, i upornem staniem przy swojem.
Największą miał obawę o Zbyszka z Oleśnicy, który od czasu jak mu pod Grunwaldem życie ocalił, ulubieńcem się stał, a z ulubieńca groził być panem. Temu nie kosztowało nic prawdę powiedzieć choć przykrą królowi, żadnej słabości jego nie uległ nigdy, wyrzucał mu ją w oczy, i zyskać się nie dawał niczem.
Jagiełło się na niego często pogniewał, odprawiał nadąsany, lecz wkrótce potem przywoływał i przepraszał.
Zarzucano królowi słabość, w istocie nie miał on potęgi i energii Witoldowej, lecz serce chrześciańskie, zdolne pokrzywdzonego prosić o przebaczenie, i błąd swój wyznać.
Tej cnoty dał był Jagiełło dowód, gdy porywczo z Krakowa do Poznania przesadzonego biskupa Piotra Wysza, pod dozorem osłabionych władz, na łożu śmiertelnem jechał sam o zapomnienie winy prosić.
Im powolniejszym był król, tem ludzie tacy, jak Zbigniew z Oleśnicy, większą nad nim brali przewagę.
Przybywszy do Krakowa Jagiełło, niecierpliwy, posłał zaraz na probostwo Św. Floryana, po Zbigniewa...
Był to już w oczach wszystkich przyszły biskup krakowski, choć dotąd stolicę tę Wojciech Jastrzębiec zajmował. Oczekiwano na zgon pierwszego Prymasa polski w Gnieznie, aby Zbyszka w Krakowie, albo w Gnieźnie umieścić.
Wojciech biskup krakowski, dziecię jednego z najstarszych rodów szlacheckich Polski, który wielkiem rozrodzeniem się już naówczas zubożałe w sobie liczył gałęzie, wyszedł był z małego, ale dobił się wysoko uczonością swą, teologicznem wykształceniem, którego w pismach zostały dowody, i powiedzmy też, wielką giętkością charakteru, właściwą tym, którzy do góry się wspiąć pragną, a ciężkich o to bojów staczać nie chcą.
Nie był on przeciwnikiem Zbigniewa z Oleśnicy, lecz ani sługą jego ni narzędziem być nie chciał. Powolniejszy od niego, królowi wbrew się nie sprzeciwił, w ostatecznych razach zdanie dawał dwuznaczne, niejasne... Naginał się do okoliczności. Młodszy od niego, a niezłomniejszy Zbigniew, nie mogąc mieć całkiem po sobie, musiał baczność mieć na niego, bo i nauką i zręcznością był groźny...
Obaj ci duchowni, byli naówczas w tych stosunkach dwuznacznych, które na przyszłość nic wnosić nie dają.
Zbyszek z Oleśnicy był jeszcze biskupa krakowskiego podwładnym, szanować go musiał, a Wojciech czując potęgę ducha i charakteru w nim, przewidując przyszłe znaczenie, zawczasu go rad sobie był zaskarbić...
Powołany do króla Zbyszek, po drodze wstąpił do biskupiego dworu oznajmić, że Jagiełło powrócił.
Był naówczas Oleśnicki w sile wieku mężczyzną, pięknej powierzchowności, wybitnych rysów twarzy, zbudowany silnie, oczu wydatnych i wyrazistych, w obejściu się uprzejmy, lecz razem żywy i śmiały.
Starszy od niego biskup Wojciech, wejrzeniem tylko zdradzał umysłu swego siłę, twarz zresztą przystojną, pociągłą, z ustami uśmiechającemi się na pozór dobrodusznie, umiał uczynić niewyrazistą, jakby nią potrzebował pokryć siłę ducha. Nie wydawał się z nią wcale... Wesołością, nieopatrznością, lekceważeniem prawie zbywał sprawy, których znaczenie nie uszło jego przenikliwości.
Ale nie życzył sobie, aby go miano za tak zręcznego i rozumnego jak był.
W Oleśnickim coś było bojownika i żołnierza, w Jastrzębcu przeważał ksiądz uniżony, łagodny, pokorny, ale widzący kryjomo wszystko.
— Pasterzu miłościwy — rzekł witając go porywczo dosyć Zbyszek. — Król mnie wzywa, powrócił nareście z tych wiekuistych łowów. Nie będziecie na zamku?
— Chcecie bym był? — z uprzejmym uśmiechem odparł biskup.
— Sądzę, że nas tam i dwu i więcej nie będzie nadto — zaczął Zbyszek, aby Jagielle z głowy wybić, co mu król rzymski w nią włożył, nieszczęsną myśl ożenienia...
Biskup Wojciech ręce załamał i głową potrząsnął potwierdzająco, nie odpowiedział nic.
— Staremu na co się to zdało! — mówił dalej Oleśnicki. — Dla żony pewnie łowów nie rzuci. Wiek późny. Papież rozgrzeszając go za ostatnie małżeństwo z Granowską, wyrażony położył warunek, że ono ostatniem być miało.
Mówił, a biskup słuchał z oczyma spuszczonemi.
— Tak — odezwał się łagodnie, widząc że coś odpowiedzieć było potrzeba — tak, jest to nieszczęście wielkie, które chytrości Zygmunta winniśmy... Musimy króla starać się odwieźć, ale to nie przyjdzie łatwo...
Od towarzyszenia na zamek Wojciech się wymówił zręcznie, Oleśnicki sam stawił się na Wawelu...
Król już po rannym obiedzie, czekał na niego w dolnej izbie małej, sam jeden. Powitanie było serdeczne ze strony Jagiełły, pełne poszanowania lecz razem i powagi ze strony duchownego.
Król o ile mógł twarz rozjaśnił... Począł naprzód opowiadać o łowach swych, i o zwierzu... Zbyszek słuchał cierpliwie... Kazał mu siąść król. Dla znającego dobrze Jagiełłę, było już jawnem, że się miała ważniejsza a drażliwa począć rozmowa. Domyślał się nawet jej przedmiotu Oleśnicki, lecz pierwszy rozpoczynać nie chciał.
Jagiełło począł od uściskania go.
— Pamiętam — rzekł wzruszony — żeś mi życie ocalił i życzysz mi dobrze, a mówisz prawdę, gdy inni się podlizują i pochlebstwy mnie karmią. Bądź mi tak wiernym i teraz.
Popatrzył milczącemu w oczy.
— Czemuś ty małżeństwu przeciwny? — wyjęknął wreście.
Zbyszek potrząsnął głową.
— Ani wam, królu mój, ani Polsce ono niepotrzebne — rzekł rzeźko. — Lat macie blizko siedemdziesięciu, nie wiek to do wesela. Małżeństwo przez Boga i kościół ustanowione jest dla utrwalenia rodu ludzkiego, a wy się już potomstwa spodziewać nie możecie...
Król się zatrząsł cały...
— Dlaczego? — zawołał szybko i zająkliwie. — Jam w lasach żył, życie mam mocne, siły większe niż wy, coście w murach zamknięci...
Zbyszek pomilczał nieco.
— Obyczaj wasz też nie stworzył do domowego pożycia z niewiastą — rzekł. — Dla najmilszej żony nie poświęcicie jeszcze milszych łowów... Cóż wam po małżonce, która samotne dnie pędzić będzie musiała, gdy wy na Boże narodzenie do Litwy, w zapusty na Ruś, na Zielone Święta pojedziecie na Mazowsze za zwierzem...
Rozśmiał się król.
— Dajcie mi taką, coby mnie umiała utrzymać przy sobie.
Zbyszek ramionami ruszył.
— Nie znam takiej... a to wiem — odezwał się — że Ofka owdowiała czeska królowa nie będzie dla was jakiej życzycie... Cóż dopiero inne!
Król oczy spuścił i po chwili szepnął.
— Do Ofki trzeba posłać kogoś, coby ją zobaczył i poznał, a mnie sprawę zdał... ale ja nie upieram się przy niej... Rusinkę mi dajcie, taką jak moja matka była...
Odstąpił kroków kilka zdziwiony duchowny...
— Więc już nowego coś? — zapytał — nie króla rzymskiego swaty.
Uśmiechem i skinieniem głowy odpowiedział Jagiełło.
— Rusinkę bym rad poślubił — dodał...
Stał zadumany smutnie Oleśnicki...
— Nie wierzycie mi — rzekł — pytajcie innych duchownych, miłościwy królu, czy wam kto z nich, przeciw wyraźnemu wyrokowi Papieża małżeństwo doradzi...
Zakłopotany Jagiełło posłyszawszy to usiadł i sparł się na ręku. Oleśnicki patrzał nań tak jakby na dziecko napierające się czegoś spoglądał, z politowaniem i miłością razem...
— Nie chcecie abym z rąk króla rzymskiego żonę brał — rzekł po chwili — no to mi pomóżcie do innej. Ja bez żony być dłużej nie mogę i nie chcę.
Witold mi swata siostrzenicę swoją.
Tego imienia dosyć było Oleśnickiemu, aby obudzić nieufność i zrodzić niepokój. Powstał z siedzenia poruszony, mrucząc — Witold! Witold!
Jagiełło pilno patrzał na niego.
— Dziewczę młode i urodziwe — dodał. — Któż to wie! Bóg może łaskę mi uczynić i dać potomka. Nie lepiejże byście pana z mej krwi mieli, niż zięcia przybranego dla Jadwigi?
Zbyszek nie chcąc się sprzeczać, nie odpowiadał w myślach pogrążony...
— Witold? — powtórzył po długiem milczeniu. — Niepojęta to dla mnie rzecz. Ja się go lękam i posądzam...
Żywo przerwał Jagiełło...
— Ja go miłuję — odparł. — Krew to nasza, a rodzina cała mi drogą... Mąż rozumu wielkiego i rycerz dzielny...
— Lecz, jak rycerz podbojów i panowania chciwy — wtrącił Zbyszek.
— Sonka dla mnie stworzona na żonę — ciągnął przebojem już idąc król... Nasze Rusinki za kratą się chowają, zamknięte... Świata nie widzą, zabaw nie lubią, skromne są i pobożne... nie tak jak wasze, chciwe wesela i śmiechu niewiasty. Takiej mnie właśnie potrzeba...
— Lat ma ile? — zapytał Oleśnicki.
Król mruczeniem tylko mu odpowiedział.
— Pół wieku różnicy, miłościwy królu, jeżeli się nie mylę — podchwycił Zbyszek — któżby wam dobrze życząc radził małżeństwo takie, gdy wszelkie nawet ze starszą, niepotrzebne a grzeszne.
— Wolisz więc, bym miłośnice miał? — podchwycił żywo Jagiełło.
Oleśnicki ramiona podniósł i odstąpił kroków kilka nie dając odpowiedzi.
Nowa ta myśl króla, zrodzona z pod szeptu Witolda, zdawała mu się groźną, pilno mu było rozwiedzieć się, rozsłuchać i uzbroić przeciwko niej. Wstał więc Zbyszek i nie wznawiając rozmowy o tem, króla pożegnał.
Jagiełło idąc oczyma za nim, nie zatrzymał go, został sam. W myśli już szukał sobie sprzymierzeńców przeciw Zbyszkowi, którzyby popierali ożenienie...
Niedługo potem oznajmiono mu biskupa Wojciecha. Ten wcale inaczej się z królem obchodził. Jagiełło bywał z nim swobodniejszym, śmielszym i weselszym, bo w nim nigdy nie znajdował tak surowego sędziego i nauczyciela. Wyszedł ku drzwiom przeciwko niemu z twarzą wesołą.
— Widzicie wilki mnie nie zjadły — zawołał — i jam znowu w Krakowie... Jeden niedźwiedź miał ochotę mi pogruchotać kości, alem ja mu oszczep wbił pod łopatkę i ani ziepnął.
Mówiąc to król, ukazywał ruchem rąk jak przeciwnika przebódł.
Siedli wreście oba.
— Wy, mój ojcze, rozumniejsi jesteście od nich tu wszystkich — rzekł łagodnie, z twarzą rozjaśnioną zwracając się do biskupa Wojciecha — Wy mi też powinniście prawdę rzec... Możeli to być Bogu niemiłem, gdy człek chce żonę wziąć i potomstwo mieć?
Biskup głowę spuścił.
— Owszem, kościół zaleca małżeństwo świeckim — odparł cicho... lecz... lecz...
— Lecz co, mój ojcze?
— Lecz małżeństwa bywają różne — odparł Wojciech z pokorą. — Wy sami, miłościwy panie, wiecie ileście przez ostatnie przecierpieli, a ja też, com wycierpiał od królowej nieboszczki, żem pieczęci przyłożyć nie chciał.
— Po co to wspominacie — rzekł zafrasowany Jagiełło... Przeszło to wszystko.
— Ale nauka została — dodał Jastrzębiec.
— Potomka nie mam — odezwał się król prędko... Pragnę go mieć, ożenić się chcę i muszę...
Biskup na tak stanowczo wyrażoną wolę króla, nie powiedział nic, dwuznacznie głowę pochylił, jakby się jej poddawał.
— Wprost wam wyznam wszystko — ciągnął dalej król — Zygmunt mnie swata, a z jego ręki wy się boicie żony, no, to od Witolda siostrzenicę, Rusinkę gdy wezmę, cóż macie przeciwko temu?
Zdumiał się biskup tak jak wprzódy Oleśnicki.
— Miłościwy królu — odezwał się po długim namyśle. Ja ani radzić wam, ani odradzaćbym nie chciał. Nie widzę złego w ożenieniu, lecz i dobrego nie widzę, wiek wasz podeszły, papież, ojciec nasz zakazał wam powtarzać śluby...
— Papież mi pozwoli! — wykrzyknął król — do Rzymu poślę, rękę jego pocałuję...
Milczał już Jastrzębiec — ale twarz jego smutkiem się oblokła; król czekał nadaremnie odpowiedzi.
— Nie przeciwicie się? — zapytał.
— Duchownym jestem — odparł zwolna biskup — pod władzą rzymskiego papieża zostaję. Co on wyrzekł dla mnie święte... radzić więc przeciw temu?
Zżymnął się Jagiełło.
— Innegom się po was spodziewał — począł z wyrazem żalu — wiecie, żem dla was dobrym i łaskawym zawsze był, miłości też spodziewałem się nawzajem. Chcecie bym tak sierotą, sam jeden życia dokonał? Dziwujecie się, że mnie ciągną łowy, a cóż na zamku robić będę? Rządzić mi nie dajecie, bo rządzicie za mnie sami; szczęśliwym być mi nie dopuszczacie...
Mówił niemal płaczliwie, a biskup siedział zadumany.
— Królu miłościwy — rzekł — co pomoże, gdy ja waszej woli sprzeciwiać się nie będę? Nie ja tu jeden jestem... innych pytajcie. Zgodzą się oni, ja pewnie nie oprę.
— Ze Zbyszkiem mówiłem — wtrącił król — ale z nim!!!
Nie dokończył.
— Mówcie wy z nim za mną — dodał — argumentami przekonajcie go...
Ks. Wojciechowi uśmiech pobieżał po ustach.
— Oleśnickiego ani pokonać, ani przekonać jam nie zdolny — rzekł — powaliłby mnie na ziemię jak Kykeryca włócznią...
Jagiełło dowcip ten znalazł trafnym, rozśmiał się głośno.
— O! ten Zbyszek — zawołał — ten Zbyszek, com ja go sobie sam na moje utrapienie wychował i wyniósł... a teraz słuchać go muszę...
Ani przeciw ni za, nie rzekł słowa biskup.
— Jak sądzicie? — dodał król — uproszę go ja, aby mi Sonki wziąć nie bronił?
Zamyślił się Jastrzębiec i szepnął głos miarkując.
— Tem tylko chyba, że mu żoną z rąk rzymskiego króla zagrozicie...
A po małym przestanku dodał poufnie.
— Jego wyślijcie, aby Sonkę widział i sądził czy na żonę dla was przystała, jemu powierzcie sprawę. Odrzucić nie będzie mógł, pojedzie... Któż wie, może skłoni się sam, albo Witold go potrafi zjednać...
Na tem skończyła się z biskupem rozmowa. Powstał, król także z siedzenia się poruszył i przystąpił ku niemu. Cicho skłoniwszy się mu do ucha, szeptać począł.
— Nie bądźcie przeciwni, nie zatruwajcie ostatnich dni moich. Krzyw wam nie byłem, nie bądźcie mi wrogami.
— Królu — podchwycił Jastrzębiec — my cię miłujemy wszyscy! a właśnie miłość ta przestrzegać każe...
— Mów za mną Zbyszkowi — nie dając dokończyć odezwał się Jagiełło i prowadził go do drzwi. — Mówcie mu, że mnie do grzechu prowadzić nie powinien... chcę mieć żonę i rodzinę; sam jestem! sam!
Biskup się skłonił i jakby mu pilno było ujść od nalegań, co rychlej za próg ustąpił.
Gdy się to działo, Cebulka na uboczu siedząc, nie rad się pokazując, nie dając wiedzieć o sobie, patrzał i słuchał. Ani przybycie Oleśnickiego, ani odwiedziny biskupa oka jego nie uszły...
Późno w noc, gdy już król leżał na łożu swem w sypialni, i kaganek tylko nocny w rogu jej zapalony, izbę oświecał, Jagiełło z dwóch komorników swych, którzy u drzwi jego sypiali, jednego wyprawił po Cebulkę...
Obu potem precz do sieni oddalić się kazał.
Na palcach, ostrożnie wsunął się pisarz aż pod łoże królewskie. Jagiełło sparty na jednej ręce, oczekiwał na niego.
— Jutro jedź z powrotem — rzekł niespokojnie — listu nie trzeba, Witoldowi powiedz, że ja Sonkę przyjmują z jego ręki, a co panowie na to powiedzą, radzi będą czy nie, nie dbam!!
Wyraz ten wymówił z niezwykłą siłą.
— Ale tym królikom trzeba okazać choć, że oni też coś mogą! Ja swoje uczynię, a ich pogłaskać muszę.
Rychło więc poślę tam Zbyszka na oględziny, aby Sonkę widział sam i rzekł mi jaką ona będzie królową.
Zbyszka niech Witold przyjmie a ujmie sobie, niech pogłaszcze...
Tu król zniżył głos bardzo...
— W orszaku jego będzie człowiek z mojej ręki, co mi prawdę powie! Rozumiesz.
Skinął ręką.
Cebulka stał z pochyloną głową.
— Zanieście pozdrowienie swemu panu — dodał król — i powiedzcie, że mu dziękuję, a będzie li z jego siostrzenicy żona dobra, zawdzięczę mu — i miłować ją będę... i raj jej tu uczynię... a wyniosę jak żadną...
To mówiąc król, który nigdy posła ani gościa bez podarku nie odpuścił, przygotowany już worek ze stołu pochwycił ręką drżącą i śmiejąc się dał go Cebulce, który kolana jego ściskał i całował.
— Aby ci w drodze zbytnio nie ciężyło, konia kazałem dać z mojej stajni.
Jedź z Bogiem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.