<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Jednego zimnego poranka, orszak z kilkudziesięciu koni złożony, a wozów parę wiodący za sobą, ukazał się w bramie Wilna i wywołując ciekawych z domostw po drodze, wprost się kierował ku zamkowi.
Obyczajem ówczesnym jechali wszyscy konno, bo choć kolebki i pałuby a wozy kryte używane były, służyły one wyłącznie dla chorych, kobiet i niedołężnych starców.
Wszyscy, nie wyjmując duchownych, odbywali podróże wierzchem, wstydząc się kazać wieść na kołach lub saniach, które tylko pod ciężary służyły.
Zbyszek też z Oleśnicy, ze swym orszakiem z Krakowa do Wilna zdążał konno, a namioty jego i sprzęt wozy niosły.
Król, pod pozorem, aby dworowi posła dodać świetności, pomimo oporu Zbyszka, swoim komornikom kilku kazał się do służby przyłączyć.
Nie zbyt chętnie podróż tę podejmował proboszcz św. Floryana, przeciwko przekonaniu i woli swej, ulegając prośbom Jagiełły, a w ostatku przenosząc już małżeństwo z Rusinką, niż jakiekolwiek związanie się z chytrym, przewrotnym, niebezpiecznym królem rzymskim, który słabość Jagiełły i dobre serce jego miękkie poznawszy, rachował, że je potrafi wyzyskać.
Bądź co bądź, wpływ Witolda przez siostrzenicę, jakkolwiek panom polskim niemiły, skuteczniejszym oporem i czuwaniem można było osłabić... Miał więc król zawrzeć to czwarte małżeństwo, któremu wszyscy byli przeciwni; wolano już w ostatku Sonkę, niż wdowę po królu czeskim lub inną powinowatą Zygmunta.
Nie był oznaczonym czas obiecanego przybycia Oleśnickiego do Wilna, nie oczekiwano więc na niego, lecz na zamku gość nigdy nie był niespodzianym. Z Rusi przybywali nieustannie kniaziowie, zajeżdżali przypochlebiający się Witoldowi Krzyżacy, gotowi nawet do jego wypraw na Ruś mu służyć; ciągnęło i wielu panów polskich, szukając u Witolda opieki.
Nim orszak Oleśnickiego od bram miejskich dociągnął do zamkowej, już tu o nim wiedziano, a służba miała rozkazy, aby komnaty wyznaczono i gościa podejmowano ze czcią wielką.
Bystre oko litewskiego księcia już oddawna w Zbyszku odkryło przyszłego władzcę i spraw polskich kierownika. Zyskać go sobie, z nim razem iść było jedynem pragnieniem Witolda. Lecz Oleśnicki lepiej jeszcze znał stryjecznego brata pana swego, niż on jego. Wiedział, że w nim tyle było woli żelaznej i siły, ile ich brakło Jagielle; i że książe już zdradzał zamiary oderwania Litwy, uczynienia jej samoistną, a wielkiemi podbojami na Rusi, Polsce niebezpieczną.
Witold, pan Nowogrodu i Pskowa, wielki książe całej Litwy, zrywając węzły, które go z Polską wiązały, łącząc się z Krzyżakami mógł jej gotować zagładę.
Oprzeć się wszystkiemu co tę potęgę krzepić mogło, było dla Oleśnickiego pierwszym obowiązkiem.
Zaledwie na zamek wjechawszy, natychmiast powitany przez księcia, Oleśnicki suknie podróżne złożywszy, wezwanym był do zastawionego stołu.
Wiedział książe o celu poselstwa, ale mu w pierwszej chwili narzucać się ze swą Sonką nie godziło. Sam jeden więc gościa przyjmował, naprzód o zdrowie króla się dowiadując, który jak zwykle był już na objezdzie kraju, a raczej lasów i podążał do Lublina i Sandomierza, zkąd na Ruś się miał dostać.
Nie było króla, któryby nad Jagiełłę żywiej się poruszał i nieustanniej po wszystkich ziemiach i miastach z kolei obozował. Każdego niemal roku widywała go Ruś, Wielkopolska, Mazowsze, Sandomierskie i często zjazdy szlachty zwoływano do małych mieścin, aby mu z pobliskich łowów łatwiej na nie zjechać było.
Witolda wojna tylko lub jakiś cel naraz ważny potrafił wyrwać z Wilna i z ulubionych Trok, król polski był prawdziwym koczującym królem, którego namiętność łowiecka wyganiała w coraz nowe ostępy...
Całe wozy i całe statki naładować soloną zwierzyną i słać je w podarkach, było dla niego największą rozkoszą. Miasta, magistraty, biskupi, wielcy urzędnicy, klasztory otrzymywały prawie corocznie te dary, a jeżeli wojna była przewidywaną, król polował dla wojska...
Rozpytywał więc Witold uśmiechając się o powodzenie tych wypraw myśliwskich, o których Zbyszek niebardzo wiedział...
Lecz gdy pozostali sami, poseł nie zwlekając, oznajmił z czem przybywał.
— Ulegliśmy żądaniu króla wszyscy — odezwał się otwarcie — chociaż zamiaru jego ożenienia nie pochwalamy; przybywam z polecenia jego, aby widzieć i poznać tę, którą to wasza miłość przeznaczasz dla mego króla.
Z tonu i wyrazu twarzy Witold mógł poznać, że Zbigniew niechętnie spełniał wolę królewską; potwierdzały to słowa zimne i krótkie.
Chciał posłowi dać całą myśl wypowiedzieć, nimby sam rozpoczął.
Milczał więc. Zbigniew po chwili się odezwał.
— Księżniczka jest bardzo młodą.
— Będziecie ją dziś widzieli — odparł nakoniec Witold — młodą jest i piękną, lecz sądzę, że takiej właśnie potrzeba Jagielle, aby się do niej przywiązał. Mówi za nią to, że Rusinką jest, bo on od dzieciństwa przy matce do tego języka nawykł. Naostatek, wyznam wam otwarcie, nie chcę pozwolić na to, aby król rzymski sam, lub przez nastręczone baby, słabego Jagiełłę oplątał. Jestto człowiek przewrotny, bez serca, któremu zaufać nie można.
— Najlepiejby jednak było — rzekł Zbigniew — od wszelkiego odwieść małżeństwa, które królowi nie jest potrzebne, a z jego życiem i obyczajem się nie godzi.
— Gdyby to było możliwe — odparł Witold. — Znam go zdawna, natura jest taka, że kobiety go ciągną, nie ożenimy my, ożenią go drudzy, i niebezpieczeństwo zawsze grozić będzie. Przypomnijcie sobie Granowskę starą, z którą go Mazowiecka księżna przyjaciółka jej, wbrew wszystkim połączyła.
Przeciągnęła się rozmowa dłużej w tym tonie chłodnym, gdyż oba twardzi ludzie, nie mieli ku sobie skłonności i na ostrożności się mieli.
Zbyszek nie taił, że chociaż przybył na oględziny, i jakkolwiekby znalazł księżniczkę, zawsze, sumieniem do tego zmuszony, odradzać będzie królowi ożenienie.
Siedzieli jeszcze, do tego przedmiotu dodając rozmaite zapytania i uwagi, gdyż Witold o Krzyżakach, o zbliżeniu się do Hohezollerna Brandeburgskiego, o swoich na Rusi podbojach przedsiębranych, wtrącał po trosze, gdy drzwi się otworzyły w głębi i pierwsza weszła wolnym krokiem, nadając sobie majestatyczną powagę, kosztownie przystrojona, od klejnotów świecąca księżna Julianna, z oczyma gniewnemi i zaciśniętemi ustami.
Spełniała w tem wolę męża, iż przyprowadzała Sonkę, ale widać było co to ją kosztowało.
Tuż za nią postępowała, także na ten dzień w najpiękniejsze swe szaty strojna, młodziuchna Sonka; w sukni jedwabnej jasnej i płaszczyku na ramiona zarzuconym, ze starannie utrefionemi włosami rozpuszczonemi, w przepasce na czole, urodą i młodością świetniejąca. Chciała na przekór Juliannie być piękną, a to jej łatwo przyszło. Byłaby nią mimo stroju i bez starania, bo miała to, bez czego największa piękność nie czyni wrażenia. Świeżość rozkwitniętego zaledwie wiosennego pączka.
Szła po za księżną, wcale niezmięszana, śmiało, z dumnie podniesioną główką, patrząc na Zbigniewa, jak gdyby powiedzieć chciała — Oto mnie masz! patrz! nie jestżem godną być królową waszą?
Oleśnicki, który powstał i nizkim pokłonem witał Juliannę, nie okazał zbytniej ciekawości.
Cztery panny służebne, które towarzyszyły księżnie zostały zdala u progu, skromnie stojąc z rękami na piersiach założonemi. Wszystkie one były młodziuchne i dobrane złośliwie pomiędzy najpiękniejszemi, postrojone, aby trochę piękność Sonki przygasiły. Pomysł ten księżnej nie powiódł się, gdyż księżniczka była z nich wszystkich najurodziwszą...
Witold stojący z boku, śledził na twarzy duchownego wrażenie, jakie na nim uczyni dziewczę. Tymczasem księżna, głosem swym suchym i ostrym, wedle zwyczaju, zaczęła rozpytywać o zdrowie Jagiełły, i naumyślnie czy przypadkiem, zagadnęła też o młodę królewnę Jadwigę, córkę króla.
Zbyszek na ruskie pytanie, musiał odpowiadać po polsku, ale tu wiele nie zależało na słowach, które znaczenia nie miały, przypatrywano się sobie z obu stron, a Oleśnickiego uderzyć było powinno, jak zuchwale, niemal bez zarumienienia i trwogi żadnej, królowa wpatrywała się w posła...
Witold się tego nie spodziewał wcale i on doznał nieprzyjemnego uczucia, czoło mu się zmarszczyło. Pomyślał zkąd to płoche i wesołe dziewczę wzięło nagle taką pewność siebie i odwagę.
Siadła księżna Julianna, a Sonka, dla której nie było przy niej i księciu miejsca, musiała stać przy jej krześle. Ze strony księżnej było to może obrachowanem na upokorzenie dziewczyny... Nie okazała po sobie, aby je czuła.
Z twarzy Zbigniewa nic się dopytać nie było można, zdawał się nawet nie chcieć zbyt pilno wpatrywać w Sonkę. O małżeństwie, o projektach nie mogło być najmniejszej wzmianki.
Zwolna tak obumierała i ożywiała się rozmowa, księżna z powodu wspomnienia o Krzyżakach, chwaliła się grzecznością ich i podarkami jakie odbierała od w. mistrza. Witold odzywał się też dosyć dla nich sympatycznie.
Zbyszek zbyt był oddany Jagielle, aby im mógł potwarze i paskwile na króla ogłaszane przebaczyć — milczał.
Tak czas przeszedł do wieczerzy, którą, gdy już podawać miano, księżna Julianna z Sonką i służebnymi ruszyła się i wyszła.
Drzwi się jeszcze nie zamknęły za niemi, gdy Witold zapytał Oleśnickiego.
— Cóż o niej mówicie? nie miałżem prawa zalecać ją, jako piękne i miłe dziewczę! nie podobaż się wam ona?
— Nie mogę zaprzeczyć, że urodziwą jest bardzo — odrzekł Zbyszek — lecz i młodą nadto dla króla...
— Postarzeje rychło, jak one wszystkie, bo to im kraśniejsze tem prędzej więdnieje — rozśmiał się Witold.
Więcej dobyć z siebie nie dał Zbyszek, choć, Witold szeroko o księżniczce prawiąc, mocno ją zalecał...
Jak księżna Julianna tak i Sonka były greckiego obrzędu obie, lecz Witold ochrzczony i do kościoła rzymskiego przyjęty, w dnie świąteczne i przy znaczniejszych obrzędach do kościoła na zamku uczęszczał, one też mu towarzyszyć musiały. Niekiedy i przez ciekawość szły się przypatrywać obrządkom katolickim, w świeżo wzniesionej świątyni.
Ściśle spełniający swe obowiązki duchowne Zbigniew, nazajutrz rano udał się naprzód dla odprawienia mszy do katedry.
Jakim sposobem potrafiła wymknąć się z Femką tylko sama jedna księżniczka i znaleźć na tej mszy, tego wytłumaczyć nie umiemy. Spostrzegł ją w czasie nabożeństwa Zbigniew, a gdy po niem miał, pomodliwszy się na zamek wracać, niemało zdziwił, spotykając dziewczę w kruchcie kościoła, jak gdyby oczekujące.
Tknęło go to, gdyż się dorozumiewał, iż mogło mieć prośbę jaką lub zwierzenia się potrzebę; i pozdrowił Sonkę zatrzymując się przed nią.
Księżniczka śmiało patrząc mu w oczy, zdawała się czekać także na pytanie jakie i rozmowę.
Była to zaprawdę zręczność szczególna poznania lepszego przyszłej królowej, czy nastręczona przez Witolda, czy własną jej wolą, Zbigniew więc nie omieszkał z tego korzystać.
Sonka, jak gdyby się lękała, ażeby im nie przeszkodzono, zostawując Femkę za sobą opodal, z uśmiechem zbliżyła się do prałata.
— Nie jest mi tajno — rzekła z wdziękiem naiwnym dziewczęcia — że wyście przybyli na oględziny i że wuj mnie swata. Chciałam więc abyście widzieli Sonkę zblizka i jeśli wola, wybadali...
Z tych słów mógł Zbyszek zmiarkować, że dziewczęciu myśl zamążpójścia za starego króla wstrętną nie była. Zdziwiło go to mocno, tak, że przez chwilę milczał.
— Tak — odparł potem poważnie. — Zesłano mnie dla widzenia was... Nie lękacie się zostać małżonką króla już w latach podeszłego?
Dziewczę oczy spuściło.
— Lepszy los mnie nie spotka tutaj — rzekło. — Wuj dosyć mnie kocha, księżna nie lubi, życie mam ciężkie.
Westchnęła i spojrzała wyraziście na Oleśnickiego, a wejrzenie to znaczyło.
— Weźcie mnie ztąd.
Po chwili namysłu zaszczebiotała niecierpliwie.
— Być może, iż wuj dlatego mnie wam daje, ażeby miał przy królu sługę swoją. Zgaduję w tem myśl jego, ale, że ona i wam przyjść może, pilno mi powiedzieć było wam, że niczyją sługą nie będę, a komu wiarę poprzysięgnę, temu jej dotrzymam...
Zawierzcie mi — dodała z wyrazem wielkim... Stary król mieć będzie we mnie przyjaciela nie wroga...
To rzekłszy Sonka, obejrzała się trwożliwie za Femką i odstąpiwszy krok, dała wyjść naprzód z kościoła Zbigniewowi, który po chwili namysłu, pozdrowił ją, na zamek wracając.
Ona pozostała tu chwilę jeszcze, chciała aby wprzódy Oleśnicki doszedł do dworca.
U drzwi izb, które on zajmował, zebrali się jego orszaku dworzanie, a dowiedziawszy o tem, że przeznaczona na królowę pani do kościoła poszła, ciekawi widzenia jej, przygotowali się zajść drogę, gdy będzie powracała i przypatrzeć się przyszłej swej pani.
Pomiędzy tą młodzieżą był z dworu Jagiełły, Hincza z Rogowa, z tych co w herbie rogi jelenie i krzydło sępie noszą, a zawołanie mają Działosza. Ojciec jego tegoż nazwiska do Litwy po słował po Jagiełłę i miłym mu był, przeto i syna potem król na dwór swój wziął, a że chłopak był żyw, wesół i śmiały, słowo mu zabawne przychodziło łatwo i do wszelakiego czynu zuchwalszego był bardzo pochopny, lubił go Jagiełło.
A jak zwykł był z najmniejszymi ludźmi i w lesie na łowach i na zamku poufalić się łatwo, tak i Hińczę sobie przyswoił i nim się posługiwał, dając mu wiele mówić sobie, a często i wyprosić wiele.
Młodemu, znudzonemu siedzeniem w jednem miejscu chłopcu, zachciało się, zasłyszawszy iż Zbigniewowi dworzan dodawano, także podróż tę odbywać.
Wkradł się więc wieczorem do królewskiej sypialni i przypadłszy do nóg Jagielle, począł go na pół seryo, pół śmiejąc się prosić, aby mu dał jechać na Litwę.
— Miłościwy królu — rzekł — posyłacie Zbyszka, całemu światu wiadomo po co, aby w. miłości żonkę opatrzył, a co klecha się na tem zna! Jemu one wszystkie brzydkie, bo oni na kobiety jak na szatana plwają. Pozwólcie mnie jechać, a ja się tak przypatrzę i opiszę, jakbym malowaną przywiózł.
Dobrodusznego króla Hincza łatwo zjednał tem i naznaczył go do podróży przy Zbyszku.
Na czele więc tych dworan co na przejście królowej przyszłej czatowali, stał on, strojny, urodziwy, młody, śmiały a ciekawy, gotów choćby na guza się narazić, byle księżniczkę widzieć. Dobrał więc sobie miejsce takie po drodze z kościoła do dworców, aby jak najdłużej mógł Sonkę oglądać i dobrze się jej przypatrzeć.
Nie obrachował się tylko z tem, że i Femka i ona, obyczajem ruskim, twarze sobie pozawijały, tak iż zaledwie oczy ich dostrzedz było można... Za to jego i dwór cały Oleśnickiego powracająca z katedry Sonka mogła widzieć, a na czele jego musiał wpaść w oczy Hincza, bo się pięknie i strojno postawił.
On zaś czarne zaledwie ogniste oczy zobaczywszy, na tem musiał poprzestać... Zanadto jednak był przebiegłym, aby zraziwszy się tem, po chybionej próbie wyrzekł się dopięcia celu.
Femkę, która nie miała potrzeby zwiędłej swej twarzy okrywać zbyt troskliwie przed oczyma ludzkiemi, postrzegł Hincza i dobrze ją sobie zapamiętał. Nie było nad niego zręczniejszego człowieka do wślizgania się między niewiasty... a choć tu kobiece teremy surowiej były oddzielone i strzeżone, Działosza nie rozpaczał, że do starej piastunki zbliżyć się potrafi i zawrzeć z nią dobrą znajomość.
Całe dnie też miał wolne, a zdało mu się, że mógł więcej pozwolić sobie niż drudzy, gdy i on królewskim posłem, choć nie uznanym, był.
Krążąc po zamku jako człek nieświadomy i obcy, wiedział, że bezkarnie mógł zbłądzić. Póty więc błąkał się, zaglądał, aż Femkę idącą przez podwórce najrzał. Śmiało przyskoczył do niej, bo mu na odwadze nie zbywało. Godzina była szarego mroku, a w dziedzińcach dosyć pusto... Rozpytując, a udając głuptaszka Hincza, bardzo zręcznie się wypaplał, że dworzaninem króla był, że Jagiełło mu odjeżdżającemu zlecił, aby się dobrze księżniczce przypatrzył...
Femka się na to wziąć dała i mało co zawahawszy, wprowadziła do swej izby, w której nikogo nie było, dla swobodniejszej rozmowy.
Hincza wesół i śmiały, gdy nie mógł prawdą, umiał sobie zręcznemi baśniami pomagać, i więcej mówić, niż wiedział.
Naprzód więc zagadnął o to piastunkę, czy księżniczka się iść za starego króla nie obawiała i nie miała ku niemu wstrętu. Dobroduszna Femka, rada służyć swej ukochanej jak najlepiej, chwyciła tą zręczność, sądząc, że pomoże Sonce...
— Albo myślicie, że my tu raj mamy? — odparła cicho. — Dziewczę tu w niewoli, a choć książe ją lubi, za to księżna zazdrośna nie cierpi. Czemuby na swobodę, na tron nie miała chcieć iść?
Hincza raz tak zawiódłszy rozmowę, pewnym już był, że celu dopnie, księżniczce się przypatrzy i dowie o niej ile potrzeba. Zaczął zapewniać Femkę, że starego pana nie było się co obawiać, bo dobrym był, a dla niewiast bardzo powolnym, tyle tylko, że zazdrosnym razem jako stary...
— Lepszej żony jak ta nie znajdzie — szeptała Femka — choćby świat zjeździli szukając jej dla niego. Zobaczycie jaka piękna, bo ja wam ją pokażę, abyście powiedzieć mogli, iż na całej Rusi i Litwie niema urodziwszej, a dobra też dla ludzi, i niełatwo ją kto podwiedzie lub oszuka, bo jak na człowieka spojrzy, na wylot go zna. Wdzięczną będzie królowi, że ją ztąd wyzwoli, bo życie nam obmierzło...
Zrobiwszy tę znajomość Hincza, i otrzymawszy obietnicę, że Sonkę w jakikolwiek sposób będzie mógł widzieć, wymknął się nazad do swoich, przed nikim nie chwaląc zdobyczą.
Oleśnickiego, który rad był nazad co rychlej powracać, Witold usiłując zjednać i wybadać, zatrzymał przez dni kilka. Co dnia księżna wprowadzała, za rozkazem męża, księżniczkę, aby się jej mógł przypatrywać poseł, a dwakroć samą siostrzenicę zwołał Witold, rozmowę z nią zawiązując przy Zbyszku, aby poznał, że i rozumu jak na niewiastę ma dosyć.
Dowiodła go nawet więcej, niż się książe mógł spodziewać i przewidzieć, bo umiała się nie zdradzić przed wujem z tem, co myślała, a prałatowi okazać skromną i łagodną.
Nie pozyskało go to na stronę ożenienia królewskiego, bo mu pozostał jak był przeciwnym, patrząc na podeszłe lata, lecz przyszedł do przekonania Oleśnicki, iż ta mogła być lepszą, niż inna.
O córce Zygmunta, jakby na żart ofiarowanej Jagielle, mowy być nie mogło, gdyż ta dzieckiem była, a owdowiałej królowej Ofki lękano się równie, jak wszelkich z Czechami stosunków, z powodu wrącego w tym kraju odszczepieństwa, z którym walka była trudną, a przymierze niemożliwe.
Sonka więc najmniej groźną była, i tylko jako Witolda sojusznica mogła nie przypadać Oleśnickiemu do rachub jego. Wystąpienie jej odważne w kruchcie kościoła, którego szczerości posądzać się nie godziło, obawę posła zmniejszało.
Miał się li więc niepotrzebnie żenić król, wolał Zbyszek, aby ta żoną była niż inna.
Femka po widzeniu się z Hinczą, nie miała nic pilniejszego nad wygadanie się z tem przed swoją Sonką; a księżniczka zażądała koniecznie widzieć tego tajemniczego posłańca i mówić z nim. Ułożyły więc tak, aby Hinczę, nic mu nie mówiąc, ściągnąć do komory Femki, a naówczas księżniczka przypadkiem tu niby wpaść miała.
Drugiego dnia z południa stara piastunka czatowała już na Hinczę, dała mu znak porozumienia, a dworzanin bardzo zręcznie, niepostrzeżony do izby jej pospieszył.
Sonka już była na to przygotowaną. Przystroiła się tak, aby Hincza mógł piękność jej podziwiać i gorąco ją królowi opisać. Ledwie wśliznąwszy się miał czas kilka słów do Femki przemówić młody dworzanin, gdy z kłębuszkiem wełny i iglicą, jakby szukając piastunki w pomoc sobie, ukazała się na progu księżniczka.
Ponieważ nie miała na sobie płaszczyka, tylko obcisłą sukienkę, mógł więc zdumiony pięknością jej Hincza, nietylko przypatrzeć się ślicznej twarzy, ale i dziewiczą tę kibić jak utoczoną, zręczną, gibką, silną — podziwiać. Stanął jak osłupiały, bo choć wiele kobiet w Krakowie i Polsce widywał pięknych, tak książęcej i pańskiej postaci w życiu nie oglądał.
Dziewczę, zobaczywszy go, niby przestraszone i zdziwione, uczyniło krok jakby się cofnął chciało, ale Femka półgłosem uspokoiła ją i wskazując Hincze, opowiedziała, że komornikiem króla Jagiełły był, a przyszłej swej pani radby czołem uderzyć.
Zuchwały zwykle Działosza, na ten raz stał trochę onieśmielony, ale to trwało krótko. Olśniła go piękność, ośmielił uśmiech łagodny.
Zawahawszy się nieco, bo srom niewieści okazać jej wypadało, Sonka spojrzała na Hinczę i poczęła miłym głosem...
— Nie macie co się ciekawić, bo królowi pono panowie polscy żenić się nie dopuszczają, a choćby żenili go, to mu inną dobiorą.
Hincza zaraz przerwał żywo, że w Bogu ma nadzieję, iż ona, a nie inna będzie królową.
— Gdy się nasz pan dowie i jej piękności...
Dziewczę się zarumieniło.
— Są piękniejsze — rzekło skromnie.
Zaklął się, że chyba nie było ich na świecie.
— A co wasz ksiądz powie o mnie? — dodała figlarnie.
— Ksiądz też zganić nie może, — zawołał Hincza — a choćby nawet nie opisał jak należy, król go słuchać nie będzie...
Tu śmiejąc się, dodał dworzanin, że on miał też zlecenie od pana, aby widział księżniczkę i dobrze się jej przypatrzył, aby opowiedzieć umiał.
Zasromała się Sonka, trochę zakrywając rączkami, ale w ten sposób, że ręce ukazała lepiej, twarzy bardzo nie zasłoniwszy. Po chwili milczenia rad rozmowę przedłużyć Hincza począł opisywać jakie to szczęśliwe życie można było wieść na Krakowiskim zamku, który daleko piękniejszym był od Wileńskiego i komnaty miał malowane a złocone, izby ogromne, wspaniałe, jak Laskowiec... a obicia i kobierców i wszelakiego ochędostwa bez liku; w skarbcu zaś kamieni drogich i noszenia złotego a pereł kubły całe...
Z natężoną uwagą, ciągle we drzwiach stojąc, tak aby na piewszy popłoch pierzchnąć ztąd mogła, słuchała piękna Sonka opowiadania Hinczy, sama go czarując oczyma i uśmiechając mu się mile. Działoszy biednemu zawracało się w głowie, byłby tak wiek cały stał a prawił... Ona też nie nudziła się słuchając.
Od słowa do słowa, opisywał jej potem Jagiełłę, jego podróże i łowy, obyczaj wszelki, dobroduszność a hojność dla ludzi...
Dobry czas upłynął nim się powtarzającemu po kilkakroć jedno Hinczy, który tymczasem jak w obraz patrzył w Sonkę, przebrało treści.
Szmer jakiś w sąsiedniej komnacie, zmusił księżniczkę do szybkiego cofnięcia się za drzwi, które zaraz za sobą zamknęła.
Działosza stał długo oczarowany, przyjść niemogąc do siebie.
Cieszyć się potem począł i wykrzykiwać jacy wszyscy szczęśliwi będą, gdy taką panią pozyskają, która na smutne, posępne mury Wawelu wniesie z sobą wesele i szczęście...
— I pan nasz przy niej odmłodnieje — mówił z zapałem — a co nim teraz klechy i panowie rządzą, to królowa go pod władzę zagarnie, i nastaną lepsze czasy.
Byłby tu jeszcze gwarzył tak może długo, nadzieję jakąś mając, nuż się znowu księżniczka pokaże, ale go Femka, obawiając się ludzkich języków złych, precz odprawiła.
Dopiąwszy celu, rad bardzo z siebie, Hincza powrócił do swoich, lecz miał rozumu tyle, iż choć go badano, o swojem szczęściu nie bąknął nikomu. Królowa ta przyszła głowę mu zawróciła...
— Tej pani służyć! — mówił sobie — dopieroby człowiek szczęśliw był!!
Zręczny i przebiegły obiecywał sobie wszelkich dołożyć starań, aby i król się z nią ożenił i on na dwór pani mógł się dostać.
Po kilku dniach pobytu w Wilnie, gdy ani Zbyszek Witolda, ani Witold jego pozyskać sobie nie mógł, rozstali się dwaj przyszli zapaśnicy. Witold nie pokazał tego po sobie, iż opór żelazny Zbyszka, niemal nienawiścią ku niemu go napełnił. Owszem ze czcią wielką, obdarzywszy wedle zwyczaju, odprawił książe posła, zalecając mu tylko sprawę Sonki, o której Zbyszek milczał oględnie...
Napowrót więc długą znowu drogę przebywać musiał Oleśnicki, skracając ją sobie pracę, gdyż nawet noclegi i spoczynki na czytaniu spędzał i na pisaniu listów. Hincza nie dając z siebie nic dobyć nikomu, tak do Polski się ze dworem dostawszy, zręcznie zarządził, iż opuściwszy pod jakimś pozorem orszak Oleśnickiego, samowtór z pachołkiem przodem do Krakowa pobiegł.
Tu się ich tak prędko nie spodziewano, a króla, który na łowach był znowu, nie zastał. Dowiedział się tylko przybywając, że Zawisza Czarny, którego król był tak samo jak Zbyszka do Wilna, wysłał do Czech do Ofki, schwycony w drodze i uwięziony był.
O królowej więc czeskiej myśleć zaprzestał Jagiełło i wszystko się tak składało, iż Sonka na królowę wybraną być musiała.
W Krakowie jednak spodziewano się, że biskupi Jagielle w końcu małżeństwo z głowy wybiją. Nie czekając powrotu jego, Hincza gdy się dowiedział, że król około Przemyśla polował, nie długo czekając, puścił się, konia zmieniwszy, na jego spotkanie.
Wiedział, że Oleśnicki w Krakowie na niego będzie oczekiwał.
Po drodze wszędzie przez komorników Jagiełły, ktorzy dlań zapowiadali noclegi i stanowniczych przodem wysyłanych, dopytując kędy go miał szukać, Hincza w końcu już ku Krakowowi ciągnącego, na noclegu pochwycił.
Zręczne chłopię, nie dając znać o sobie, gdy król po wieczerzy na sianie legł, przyszedł jakby do zwykłej panu posługi.
Zadumany król nie poznał go zrazu, lecz przy świetle kaganka przypatrzywszy mu się, krzyknął nań.
— Hincza? a tyś tu zkąd?
— Z Wilna, miłościwy panie.
— A Zbyszek?
— Jeszcze jedzie...
— Porzuciłeś go?
— Bo mi się do mojego pana stęskniło.
Rozśmiał się król palcem mu znak dając, aby się przybliżył.
Hincza stawił się tuż.
— Mów, widzieliście ją?
Pałały oczy staremu i twarz się trzęsła, gdy to mówił.
— Mów, niezdaro!
— Widzieliśmy, miłościwy panie, — rzekł — widzieliśmy to cudo, a jak człowiekowi, gdy w słońce spojrzy oczy potem bolą, tak nam popatrzywszy na nią.
Rozśmiał się Jagiełło...
— Mówże jaka jest?...
Hincza musiał się namyślać od czego miał poczynać.
— Miłościwy panie — odparł, — albo to człowiek może taką piękność opowiedzieć. Ja jakem żyw, nie widziałem podobnej... Czarnobrewa, z oczyma jak dwie gwiazdy, uroda śliczna, postawa królewska, biała jak mleko... Ludzie mówią, że dobra i litościwa...
— Duża? mała? — wtrącił król...
— Mnie się wydała wielką, bom ja przy niej robakiem się czuł — rzekł Hincza... — Patrzeć strach, taka od niej jasność bije...
Jagiełło słuchał.
Kazał mówić dalej. Działoszy brakło już co opisywać. Zamiast opowiadania o piękności, zeznał, iż słyszał jakoby księżna Julianna niedobrą była dla Sonki, a przez to ona rada pewnie Wilno opuści i chętnie pójdzie za króla.
Dodał, że mu to mówiły niewiasty i piastunka, a zachwalały ją bardzo...
Twarz się królowi radowała.
— A Zbyszek co? — zapytał ciekawie.
— Miłościwy panie, co nasz ksiądz myśli, to jeden tylko wie pan Bóg. Nigdy on nikomu nie powie, co ma w sobie, a odgadnąć go nie potrafi najmądrzejszy...
Trochę się znowu zasępił Jagiełło, lecz natychmiast nowem opowiadaniem o posłuchaniu, o dworze wileńskim, o Witoldzie, o kochanej Litwie rozweselił go Hincza...
Dla tej Litwy swej, król na chwilę gotów był nawet o Sonce zapomnieć, w oczach mu się robiło wilgotno, gdy słyszał o niej, pierś się poruszała żywiej, patrzał w dal, jakby ją chciał przez mury i góry dojrzeć...
— Prawda? — odezwał się do Hinczy — tam inaczej lasy pachną??
Dworzanin chętnie to potwierdził.
Do północy trzymał go tak przy sobie król badając, nakoniec odprawił. Pilno było mu zobaczyć się ze Zbyszkiem, i choć łowy nie skończyły się jeszcze, kazał zawracać do Krakowa.
Po drodze Hincza ciągle był w robocie, aż mu inni zazdrościli.
Niezaspokojony tem co słyszał, kazał sobie jedno, a jedno powtarzać...
— Mów! a oczy jakie? — I śmiał się.
— A wzrost? a włosy?
Działosza cierpliwie spiewał ciągle tąż samą piosnkę, a stary jej słuchał, jakby dla niego coraz nową była... Znając go już wiedział Hincza, że teraz gdy głowę miał pełną pięknej księżniczki, nikt na świecie małżeństwu temu nie potrafi stanąć na przeszkodzie.
W innych sprawach powolny do zbytku, gdy o niewiasty chodziło, Jagiełło umiał być upartym. Tak małżeństwo ze starą Granowską, przeciw któremu byli wszyscy, z niewiastą schorowaną, wdową po mężach kilku, nie piękną już, ale że mu się przypodobać zalotnością umiała, pomimo wszystkich i wbrew duchownym, król do skutku przyprowadził.
Tu piękność i młodość były ponętami dla starca, którym on oprzeć się nie mógł. Hincza nim do Krakowa dojechali, pewnym swojego był.
Król dopiero w bramę wjeżdżał, gdy już dworzanin na probostwo Św. Floryana biegł, pozywając Zbyszka na zamek...
Kożucha podróżnego nie zrzucając czekał Jagiełło niecierpliwy, nie zdradził się jednak i prałatowi mówić dał naprzód o poselstwie.
— Sonkę widziałeś? — zapytał wytrzymawszy nieco.
— Niejeden raz, miłościwy królu — odezwał się zimno Oleśnicki. — Młodą jest do zbytku, a i piękną do zbytku może...
Jagiełło parsknął.
— Ksiądz jesteś! — rzekł.
— Tak, — odparł szorstko Oleśnicki — ale i świeccy ludzie to przyznają, że wielka piękność niewiastę rychlej psuje niż lepszą czyni. Robi ją dumną, płochą często, a w kadzidłach się miłującą.
Nauki tej moralnej król zdawał się nie chcieć słuchać.
— Kiedym z Granowską się żenił, — zawołał — coście prawili? że stara i brzydka? Teraz gdy Sonkę chcę wziąć, mówicie, że młoda i piękna. I to złe, i to złe, jakże tu wam dogodzić?
— Byłby na to sposób, gdybyś miłość wasza wcale o małżeństwie nie myślał — odezwał się Oleśnicki. — Nie jest ono potrzebne...
— Wam! — przerwał król gwałtownie — a ja nie dla was się żenię!!
Zerwaną na krótko rozmowę, Jagiełło na nowo począł.
— Chwalą ją, że dobrą i łagodną jest.
— Trudno o tem sądzić — rzekł Oleśnicki — lecz że śmiałą jest, o tem wiem, a muszę dodać, co mi każe sumienie, że małżeństwu przeciwną nie będzie.
Król w szerokie dłonie uderzył i na głos się śmiał, oczyma pomrugując. W tem Oleśnicki rad na co innego zwrócić uwagę, o Witoldzie rozpoczął, o jego zamysłach podbojów na Rusi, o wiązaniu się niedobrem z Krzyżakami...
Ze spuszczoną głową słuchał milczący już Jagiełło posępnie. Wiedział, że Oleśnicki nie lubił Witolda i spełna nie dawał wiary temu co mówił, posądzając go o przesadę. Nie sprzeciwiał się jednak napróżno.
Trzydziestokilkoletnie panowanie w Polsce oswoiło go już z położeniem, z granicami władzy i z ludźmi co go otaczali... Wiedział Jagiełło, że sam jeden nie przemoże szlachty i panów, którzy swoich praw pilno strzegli, starając się o rozszerzenie ich, a nie dopuszczając najmniejszego zamachu na ich ścieśnienie. Wyrzekł się dawno myśli o tem, i płynął z prądem, któremu oprzeć się nie mógł. Niekiedy udawało mu się kupić sobie stronników, zcicha popierających go, ale i ci, jak biskup Jastrzębiec, głośno przeciw pp. senatorom i radzie nie śmieli wystąpić. Z tem biernem stanowiskiem swem, na którem cześć odbierał, łaski mógł świadczyć i łowami się zabawiać, pogodził się w końcu, szukając w Mazowszu u siostry, u Witolda w Litwie, na Rusi swobody, której nie miał w samej Polsce.
Zarazem też spadało z ramion jego brzemię wielkie odpowiedzialności za losy państwa, któremi inni się za niego opiekowali.
Zygmunt król rzymski, Witold, oba samoistniejsi, ile razy wprost Jagiełłę zyskać sobie chcieli, spodziewając się, iż on pokieruje sprawami Polski po ich myśli, rozbijali się za każdym razem o to, że król wobec Zbyszka i panów krakowskich, w końcu się bezsilnym wyznawał i odsyłał do nich...
W tym roku Władysław musiał, może przeciwko woli swej, zrzec się przyniesionej mu i ofiarowanej czeskiej korony; z którą razem trzeba było kacerstwo poślubić i narazić się Rzymowi.
W jednej tylko sprawie krzyżackiego zakonu, Jagiełło zachował sobie własną wolę i żywo się nią zajmował, ale tu był w zgodzie z doradzcami swemi, którzy równie jak on na zupełne złamanie potęgi krzyżackiej nastawali.
Po rozmowie o Sonce, której już król nie przedłużał, zwróciła się ona na sprawę z zakonem i dwuznaczne stosunki Witolda z nim.
— Miłościwy panie — odezwał się ze swą otwartością niekiedy szorstką i bezwzględną Oleśnicki. — Przypuściwszy, że przeciw wszystkim nam zechcesz siostrzenicę Witoldową poślubić, nie poślubiszże z nią mimo swej woli i wiedzy Witoldowych myśli i zamiarów? Tak blizka krewna, z jego ręki ci dana, przyniesie z sobą wpływ jego, złamie najmocniejsze postanowienia!
Przez krótką chwilę nie odpowiadał Jagiełło głowę trzymając zwieszoną... Podniósł ją potem zwolna i potrząsnął nią.
— Myślicie, — rzekł — że ja, dlatego iż was słucham, tak samo i żony i Witolda słuchać muszę i żem tylko do posłuszeństwa stworzony... Znacie więc mnie, a nie poznaliście jakim jestem... Słucham was, bo mi całe życie spierać się i walczyć ciężkoby było i wiem, że siła złego na jednego, nie przemogą. Po cóż daremnie mozoł sobie zadawać. Ale baba nie zapanuje nademną nigdy.
Zbyszek się uśmiechnął.
Na Krzyżakach więc znowu dokończono rozmów i Oleśnicki wyszedł, niewiedząc jakie będzie postanowienie królewskie co do ożenienia.
Przez kilka dni król unikał o tem rozmowy wzmianki.
Bawił się tymczasem przyszłym małżonkiem córki swojej Jadwigi... narajonym jej ośmioletnim Brandenburczykiem, ciesząc, że choć po kądzieli przejdzie korona na krew jego...
Oleśnicki codzień widywał Jagiełłę, i o małżeństwie nie słysząc, uspokajał się, bo sądził, że król o niem zapomni i zlęknie się nowych związków. Tymczasem stary pan ważył w myśli wszystkie niedogodności i niebezpieczeństwa, widział je, rachował, ale krewkość przemogła. Księżniczka piękna była i młoda, miałże ostatniej w życiu pociechy się pozbawiać? nie wolnoż mu było jeszcze się raz o szczęście pokusić??
W tej niepewności, gotów był na losy i na traf zdać rozstrzygnięcie, gdy jednego dnia na łowy wyruszywszy do Niepołomic, on, co się spotkania starych bab lękał, i przystępować im do siebie nie dawał, w podwórcu zameczku Niepołomickiego wieczorem postrzegł cały swój dwór cisnący się do jakiejś staruszki, która głośno wykrzykując i rękami poruszając, zabawiała młodzież jakiemiś gadkami. Posłał się dowiedzieć co to było! Hincza przyniósł mu wiadomość, że stara wędrowna z Pokucia baba Rusinka wszystkim wróżyła...
Pomimo zabobonnej obawy uroku, nie mógł wytrzymać król i babę kazał do izby przyprowadzić, nie mówiąc jej, że królem był, aby i jemu przyszłość przepowiedziała.
Uczynił to tem uspokojony, iż Hincza zaprzysiągł jako babę widział w kościele, w kruchcie święconą wodą żegnającą się i modlącą na klęczkach...
Stara przyprowadzona do izby, prawie gwałtem, bo się obawiała, aby ją jako czarownicę nie zamknięto, po długim wahaniu, z wosku poczęła królowi wróżyć...
Zapowiedziała mu, że się wkrótce ożeni i mieć będzie żonę piękną i młodą, a z niej aż troje potomstwa, z których dwóch panować będzie na ziemi, a jeden w niebie.
Król i śmiał się z tego i ramionami ruszał, kazał babę nagrodzić, niewiele niby ważył co plotła, lecz, mimowoli wróżba w nim wzmocniła postanowienie ożenienia.
Obawiając się oporu ze strony Zbyszka, Jagiełło potajemnie miejskiemu pisarzowi kazał list do Witolda ułożyć po niemiecku, oznajmujący mu, że na Litwie będzie, wedle zwyczaju o Bożem Narodzeniu i nawiedzi go w Trokach, gdzie się o dzień ślubu z Sonką ułożą. Hincza z tem pismem miał się niepostrzeżenie wykraść i zawieźć go tak, aby się w Krakowie, między panami nic nie domyślano.
Do takich spraw żwawy, obrotny i ochotny, gdzie trzeba było głowy i grzbiet nastawić, Hincza nadawał się doskonale. Nie był tak znaczną postacią na dworze, aby ubytek jej postrzeżono i podejrzenie powzięto; zjawiał się i znikał, a król wierności jego ufał...
Puścił się więc Działosza znanemi drogi znowu ku Wilnu, gdy w Krakowie jeszcze naradzano się nad tem, jakby króla od ożenienia odwieść i wyrwać z rąk Witolda... Sonka bowiem dla wszystkich wyobrażała tu jego ucho i żelazną rękę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.