Matka królów/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka królów |
Podtytuł | Czasy Jagiełłowe |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Na trockim zamku oczekiwano na króla. Była to ulubiona siedziba Witoldowa, w której on może się więcej czuł panem niezależnym niż w Wilnie. Nawykł ją był uważać za dziedzictwo swe i ojcowiznę, za swe dzieło. Murował się tu, ozdabiał zamki oba, obwarowywał je, przenosząc pobyt w nich cichy, spokojny, nad gwar Wileńskiego grodu, stolicy.
Ile razy znużonym się czuł, potrzebował spoczynku, wytchnienia i swobodnego rozmysłu, jechał do Trok. Mała przestrzeń dzieliła go od Wilna, a życie na trockim zamku zupełnie było odmienne.
Rzadko i chyba takich przyjmował tu gości, z którymi chciał być sam na sam. Najczęściej albo z małym orszakiem bez żony, lub z nią i nie wielą ludźmi zjeżdżał tu w lasy dumać i układać przyszłe Litwy losy.
Tym razem, wygodnie mu tu było zjechać się z Jagiełłą, gdyż znając słabość jego, wiedział, że kilku dni bez łowów nie wytrwa, a około Trok lasy pobliskie, obficie jeszcze niepopłoszonego zwierza dostarczały.
Od czasu bytności Zbigniewa i po zapowiedzianym już przyjeździe Jagiełły przez Hinczę, Witold myślał ciągle o ożenieniu go z siostrzenicą i nie wątpił, że mimo oporu Oleśnickiego, Jagiełłę do tego skłoni.
Nimby to nastąpić mogło, Witold przywoływał często Sonkę do siebie, aby ją przysposobić i nauczyć, jak mu służyć miała, będąc królową.
— Królową cię czynię — powtarzał — ale tak samo cię z tronu będę mógł zrzucić, jeżeli mi nie zechcesz być posłuszną. Z mojej łaski zostaniesz żoną Jagiełły, pamiętaj, ale od mojej zemsty, gdybyś zdradziła, ani Jagiełło, ni panowie polscy cię nie osłonią...
Słuchając tych napomnień i gróźb z jakimś chłodem i poddaniem się Sonka, nic na to nie odpowiadała. Witold chciał ją wyciągnąć na zobowiązania i przyrzeczenie, wówczas przebąkiwała coś dwuznacznie, niejasno, z tem tylko, że wdzięczną mu jest i będzie.
Witold nie zwracał na to uwagi, bo nadto był pewien siebie, aby mógł przypuszczać, że młode dziewczę będzie śmiało stawić mu opór i nie pójść za wolą jego.
Księżna Julianna go przestrzegała, ale napróżno. Nawykły z nią staczać boje i przeciwić się jej tak jak ona mu się stawiła opornie, śmiał się z jej pogróżek.
— Ale ty nie znasz tej gadziny, którą na swych piersiach wychowałeś — powtarzała — to dziewczę chytre i mściwe... Jemu wierzyć nie można! ona cię zdradzi!
Witold śmiał się i mówić o tem nie dawał. W oczach jego Sonka była słabą istotą, która siłę swą od niego czerpać musiała, na nim się opierać. Niechęci dla pięknej dziewczyny przypisywał książe te wróżby, z których się naśmiewał.
Nie uderzyło go to nawet, że Sonka dawniej mówna, wesoła, trzpiotowata z nim, nagle stała się poważną i milczącą.
Dziewczę kryło w sobie, co myślało i czuło, zwierzając się tylko Femce, która z obawy, aby nie przeniknięto jej, usta zamykała.
Gdy przybycie do Trok ku nowemu latu zapowiedziano, Witold rozmyślał tylko, jak ma Sonkę Jagielle wskazać, bo nie poco innego król tu ściągał... Sprowadzić ją do Trok, czy Jagiełłę przywieść do Wilna?
Pierwsze zdało mu się dogodniejszem, chociaż drugie łatwiejszem było...
Przewidywał opór i dąsanie się księżnej Julianny, zmuszonej wieźć z sobą nielubioną księżniczkę, aby jej ułatwić wywyższenie, któremuby raczej zapobiedz chciała.
W tem jednak, jak we wszystkiem czego Witold chciał i co nakazywał, ani ona, ni nikt mu się opierać nie mógł...
Zapowiedział żonie, aby z dworem swym i Sonką, razem z nim do Trok jechała. W milczeniu nadąsanem księżna wysłuchała rozkazu.
Witold poprzedził je na zamek, na którym nawet dla króla i licznego jego dworu zbyt wielkich przygotowań nie było potrzeba. Liczny tylko orszak wyżywić, było ciężko, ale Wilno miało zapasy, a wieśniacy wozy i sanie na skinienie.
We dnie jeszcze w wigilią nowego lata nadbiegł goniec króla poprzedzający... Witold rad go dobrze usposobić dla siebie, na spotkanie wyjechał. W mili od Trok spotkali się na gościńcu i z koni zsiadłszy uściskali.
Król nie miał z sobą wielkiego dworu, kilku zaledwie panów mu towarzyszyło, lecz pomiędzy nimi był nieodstępny Oleśnicki.
Zobaczywszy go Witold, mimowoli się zżymnął. Spodziewał się, że Jagiełło choć tyle mieć będzie mocy i zręczności, aby mu nie dać jechać z sobą, gdy... miał być tylko zawadą.
Przywitał jednak przeciwnika uprzejmie, nie ukazując mu chmurnego czoła.
Z twarzy Jagiełły, podróżą i ruchem jakby odmłodzonej, widać było pragnienie poznania swojej przyszłej i rozbudzoną ciekawość.
Stary niecierpliwym był jak dziecko, i ukrywać się z tem nie umiał. Zaledwie kilka słów przemówili do siebie, gdy do ucha pochyliwszy się Witoldowi, szepnął mu.
— A zobaczę ja ją rychło?
Książe odparł wesoło.
— Dziś jeszcze nawet.
Słów tych parę zamienili tak, że ich nikt podsłuchać nie mógł. Głośno Jagiełło przemówił o podróży, o mrozie, i o polowaniach odbytych po drodze. Chociaż wiele czasu na nie nie było, dwa wozy nabitego zwierza wlokły się za obozem królewskim... król, jak zawsze, chwalił się niemi...
Pomimo, iż podróż ta jak najspieszniej dokonana, umyślnie była z małym przedsięwzięta orszakiem, wyglądał on okazale i królewsko.
Panowie polscy i dwór, właśnie dlatego, że Jagiełło w prostym kożuchu baranim zwykł był jeździć, a nawet pokrycia na nim jaskrawego nie znosił, tylko szare, stroili się tem wytworniej, chcieli aby potęgę i możność Jagiełły widział świat cały. Towarzyszący mu kopijnicy, czeladź, komornicy, pachołkowie, woźnice daleko pyszniej się przedstawili niż sam król... Każdy z urzędników i panów krakowskich wiódł z sobą poczet okazały, wszystkich ich szuby kryte szkarłatem, kołpaki, pasy, rzędy na koniach od złota połyskiwały. A i postacie i twarze też były poważne i rycerskie.
Czuć było w tych ludziach wyswobodzonych, pewnych siebie, senatorów i panów, którzy szli w pomoc panu swemu, ale mu nie służyli niewolniczo. Gdy przed Witoldem wszystko co się około niego obracało, drżało, tu każdy począwszy od Zbyszka, do góry głowę nosił.
Bojarowie litewscy towarzyszący Witoldowi, dostatni, poważni, postrojeni kosztownie, znać było, iż mu służyli, a woli własnej, ani słowa swobodnego nie mieli.
Dwa poczty jak niebo do ziemi nie były do siebie podobne i panowie też ich w przeciwieństwie byli z sobą.
Dobroduszny a niepozbawiony przebiegłości Jagiełło, był więcej ojcem swoich, niż królem, Witold zaś wodzem i wszechwładnym panem.
Na skinienie jego jak tatarscy ciurowie pod Grünwaldem wieszać się szli gotowi, tak tu bojarowie wszyscy bodaj w ogień i wodę...
Z polskiemi senatorami musiałby się był król wprzód rozmówić, nimby poszli na oślep...
Jechali dalej na konie siadłszy przodem, sami z sobą, a za niemi tuż, naprzód duchowni, bo Zbyszek kapelana miał z sobą i pisarza, potem wojewoda krakowski, urzędnicy dworu, komornicy i rycerstwo.
Jagiełło, którego już sam widok Litwy czynił wesołym, śmiał się i podżartowywał. Wspomnień starych pełno dlań było po drodze. Znał wszystkie te lasy, pamiętał niejeden pobyt w Trokach... Zasępiało go to tylko chwilkami i chmury po czole przechodziły, gdy mimowolnie obliczał ile lat upłynęło od czasów owych... i jak już starym był, choć nim się nie czuł jeszcze.
Uśmiechnął się, gdy wyjechawszy z lasu, ujrzeli jezioro, mury zamków obu, na tle wieczora zimowego świecące oknami ognistemi, wesoło w górę podnoszące się dymy i przy pierwszym zamku gromadę ludzi ciekawych, która na widok pana swego i króla okrzykiwać ich zaczęła po litewsku.
Widok tych ludzi, strojów, dzwięk tej mowy rodzonej, poruszył Jagiełłę bardziej jeszcze. Mógł nawet zapomnieć o polskiej drużynie i o polskiej koronie na chwilę, tak się czuł dzieckiem tej ziemi i lasów...
Witano ich ciągle po drodze, starym obyczajem czołem bijąc i na ziemię padając. Z kościoła odezwały się dzwony, wyszło i duchowieństwo...
Witold, który tu panem był, znikał na czas przed królem, z którego ręki trzymał Litwę, ale kłaniając się Jagielle trwożliwie patrzano na niego.
W podworcu pozsiadali z koni, a tu służba z pochodniami stała... Księżna Julianna strojna wielce, sztywna, blada, witała też w progu króla, wiodąc go do wielkiej sali, na której olbrzymim kominie ogień płonął ogromny.
Jagiełło wiódł oczyma niespokojnie witając ją, bo się spodziewał w jej orszaku Sonkę zobaczyć.
Księżna nie wzięła jej z sobą.
Oczyma pytał król Witolda, sądząc, że między pannami za Julianną idącemi się kryła, lecz książe głową mu dał znak, ażeby tu jej nie szukał.
Czekały już przybywających stoły nakryte dla dworu osobno, a w bocznej komnacie dla Jagiełły i Witolda.
Tu mogli być sami, a choć drzwi do sali stały otworem, rozmówić się nie słuchani. Księżna Julianna nie wieczerzała z nimi... Nie śmiejąc pytać o Sonkę, a żądny ją zobaczyć, król spoglądał na Witolda, dla którego wzrok ten był zrozumiałym.
Niespokój króla dobrze wróżył.
Gdy zasiadali do mis, Witold rzekł z cicha...
— Po wieczerzy!
Wyszła księżna, której mąż po cichu dał rozkazy...
Z sali, do której zaproszono gości, i gdzie Cebulka, Lutek z Bzezia i Małdrzyk, Polacy w Witoldowej służbie, uprzejmie gospodarowali, dochodził gwar wesoły, brzęk mis i dzbanów... Król wziął się do jedzenia, nie tak jakby po wygłodzeniu podróżą powinien był...
Oczy miał ciągle ku drzwiom obrócone... Zabawiał go jak mógł Witold, obojętnemi wiadomostkami o Litwie. Król milczał, ledwie gdzie wtrącając słówko...
Na misach stały już tylko łakocie, gdy drzwi nareszcie otwarły się szeroko i w nich ukazała Julianna, z twarzą chmurną spełniająca rozkaz męża. Wiodła ona Sonkę za sobą.
Na widok jej, król się porwał z siedzenia.
Księżniczka była bardzo skromnie ubraną, bo jej nie dozwolono ustroić się jak chciała, nie umniejszało to jej dziewiczego wdzięku. Stojące na stole światło woskowe i blask od ognia padający, oblały jaskrawo i wyraziście postać chudą i surową księżnej, a obok bladą trochę z trwogi, lecz piękną i dumnie a śmiało podchodzącą ku stołowi Sonkę.
W oczach zapatrzonego w nią Jagiełły, księżniczka pokraśniała rumieńcem cała, oczy jej pełne blasku wprost się zwróciły na starca, który się jej uśmiechał, ręką dając znak powitania.
Zboku stojący Witold badał wrażenie... W oczach Julianny gniew pałał, groźno zmierzyła niemi króla i cofnęła się nieco.
Jagiełło mógł się dobrze przypatrzeć swej przyszłej i nic nie uszło badawczego starca wzroku. Ruszył się z za stołu i z siedzenia, aby zbliżyć do Sonki, która nie okazywała najmniejszej trwogi.
Zawsze dość niewyraźnie, prędko i zająkliwie mówiącemu królowi, w tej chwili słów zabrakło. Uśmiechały się usta tylko i gorzały oczy.
Zbliżył się prawie nieśmiało i ujął księżniczkę za rękę; patrzał a patrzał jej w oczy.
— Ja ciebie — odezwał się nareszcie — ot taką małą widziałem — aleś mi wyrosła.
Sonka nie wiedziała co odpowiedzieć.
— A ja, prawda! — dodał — postarzałem dużo...
Dziewczę tylko głową potrząsnęło...
Julianna stała tuż ciągle, lecz Witold dał jej znak i odprowadził sam na stronę, zostawując Sonkę z królem, aby swobodniej mogli przemówić do siebie.
Milcząca ustąpiła Julianna, bledsza coraz i drżąca. Nie słychać już było rozmowy Jagiełły cichej z Sonką, bo na kominie ogień trzaskał, a z sali gwar coraz huczniejszy dochodził.
Księżna postrzegła jednak, że król pytał i otrzymał odpowiedzi...
Kilka zaledwie minut to trwało, gdy Witold przystąpił bliżej, a Julianna, korzystając z tego, Sonkę za suknię pociągnęła i niemal gwałtem z sobą jej iść kazała.
Miała jednak czas księżniczka głową skinąć królowi i wolnym krokiem wyszła za Julianną.
Stał moment Jagiełło zadumany patrząc na ogień, a potem na ławę się rzucił. Rękę wyciągnął do Witolda.
— Wdzięczen ci jestem! — rzekł — dziewka kraśna a młoda, a niepłochliwa...
Rozśmiał się.
— Bóg da szczęście?
— Spodziewam się go dla was — dodał Witold — bo Sonkę Anna chowała jak własne dziecko... Dobrą jest, cichą, łagodną niewiastą, taką jakiej tobie potrzeba. Gdy ciebie nie będzie w domu, zamknie się i cierpliwie czekać potrafi. Do zabaw nie nawykła, do przepychu także.
— Kraśna! kraśna! — powtarzał król. Mnie takiej było potrzeba dawno...
— No, a Zbyszek i twoi panowie? — zapytał Witold.
Król posępnie spuścił głowę.
— Wojnę z niemi staczać przyjdzie — zamruczał — to wiem... lecz gotówem na ich opór nie zważać. Nie zechce żaden z nich ślubu mi dać — to Maciej biskup wileński nie odmówi.
— Tego jestem pewnym — dodał książe...
W sali jeszcze uczta się przeciągała, bo Witold gościnnym i szczodrym dla obcych był zawsze, a jego dwór pilno się około Polaków krzątał, gdy król z księciem poszedł do sypialni dla niego przeznaczonej.
Dnia tego już nikogo ze swoich nie miał widzieć oprócz komorników i służby; ale Hincza mu się umyślnie nastręczył, gdy szedł do łóżka.
Jagiełło uderzył go po ramieniu.
— Nie skłamałeś! — zamruczał i rozśmiał się — piękną jest...
Dla przypodobania się Bogu i pobożnemu Zbyszkowi, król nazajutrz dzień od mszy rozpoczął i słuchał jej z wielkim przejęciem. Przewidywał już co go czekało, bo w drodze prałat nie przestawał mu małżeństwa odradzać i grozić nim... Nie dawał się przełamać.
Spodziewał się w pomoc wziąć Witolda.
Przy blasku dnia Sonka królowi jeszcze się piękniejszą i świeższą wydała, gotów był stoczyć bój, a ostatecznie przebojem ślub brać na Litwie z pomocą Witolda i biskupa Macieja.
Książe wmawiał mu ciągle, iż zbytnią powolnością Polaków uzuchwala.
W ciągu dnia choć Oleśnicki był przy królu, gdyż sprawy czeskie i grożąca z Krzyżakami wojna wymagały z Witoldem narady, nie wspomniano o Sonce. On też nie tykał drażliwego tego przedmiotu, patrzał tylko i czekał.
Przed wieczerzą sam książe zagaił, bo mu już było pilno wyjść z niepewności.
— Swaty moje — odezwał się do Oleśnickiego — jak widzę, miłe są Jagielle. Sonka mu się podoba, dlaczegoby się żenić nie miał?
— Chcę się ożenić! — dodał Jagiełło.
— My nie radzimy i zgody naszej na to nie będzie — spokojnie rzekł Zbyszek. — Pan nasz miłościwy wie dobrze, bośmy o tem niejeden raz z nim rozmawiali, dlaczego nie pochwalamy tych ślubów spóźnionych.
Oprócz innych powodów, mamy i ten, że Papież ich nie dopuści... to wola jego...
— Papieża przebłagamy — rzekł Witold.
— Naprzód więc Ojca Św. by należało pytać i pozwolenie jego mieć — przerwał Oleśnicki.
Król z siedzenia się poruszył.
— Do Rzymu słać! czekać!! Jam stary, ja czasu nie mam! wiecie ile potrzeba miesięcy nim posły z tego Rzymu powrócą.
— Miłościwy panie — rzekł Zbyszek śmiało — czekać na pozwolenie, jak mówicie, ze starzy jesteście, a do ożenienia nie czujecie się za starym?
Z gniewem odwrócił się król od niego i nie dał odpowiedzi.
— Żaden z biskupów naszych — dodał Oleśnicki, w obec papiezkiego zakazu, ślubu wam nie da...
Król już się miał wyrwać z odwołaniem do Macieja wileńskiego biskupa, gdy Witold oczyma mu dał znak, aby przedwcześnie się nie zdradził.
Oleśnicki uprzedzony, mógł litewskiego pasterza groźbami na swoją przeciągnąć stronę.
Jagiełło, gdy spór z panami i duchowieństwem polskiem do ostatecznych dochodził granic, prawie zawsze zamykał go milczeniem, a często nawet z izby się oddalał, unikając szermierki wyrazów, w której nie był nigdy mocniejszym. I teraz też zamiast się dłużej ucierać z Oleśnickim, usiadł za stół, sparł się na rękach i milczał.
Witold rozpoczął na nowo.
— Miejcież wzgląd na króla — rzekł — któremu korona polska, okrom pierwszych kilku lat szczęśliwych nie przyniosła wiele pociechy. Wy królujecie nie on, a on cierpi za was. Przymierza mu nie dajecie zawrzeć jakby pragnął, dajcież małżeństwo po myśli sobie dobrać.
— Niesłuszne nam książe czynisz wyrzuty — odezwał się Oleśnicki. — Przymierzy pilnujemy dla kraju, a małżeństwa dla króla samego nie chcemy dopuścić... Miłujemy go jak ojca...
Spór tak rozpoczęty, pomiędzy księciem a Zbyszkiem, nie rokując, aby się mógł porozumieniem skończyć, prowadzony dosyć długo, zniechęcił tylko obu ich sobie.
Król nie brał w nim udziału, pomrukiwał tylko, a gdy Oleśnicki odszedł nareście, Jagiełło wstał poruszony i zbliżywszy się do Witolda, rzekł stanowczo.
— Nie zważając na nich, musimy swoje zrobić. Niech potem krzyczą... Do Polski wieźć ją dla ślubu w Krakowie, gorzejby było, ja sam przyjadę po nią na Litwę.
— Kiedy? — zapytał Witold — po Wielkiej nocy?
— A! nie, długo czekać — żywo rzekł Jagiełło — na zapusty...
Pośpiech ten może nie był na rękę Witoldowi, ale miarkował, że przeciągać było niebezpiecznie.
W powolności też wielkiej dla Jagiełły, sprawy inne grały rolę wielką. Sonka miała być przy królu szpiegiem i pomocnicą Witolda, tego się spodziewał, lecz oprócz tego, chciał wymódz na królu, aby wbrew najuroczystszym zobowiązaniom swym, nie mięszania się do spraw czeskich, nie wspomagania burzących się hussytów, a nawet wbrew obietnicy uczynionej wysłania posiłków przeciwko nim, mógł bezkarnie Witold wysłać do Czech Zygmunta Korybuta.
Na wszystko więc Witold gotów się był zgodzić, pomagać Jagielle, ułatwiać mu ten związek, tak pilny dla starca, byle... on przez szpary patrzał na wyprawę Korybutową.
Tegoż wieczora zagadnął go w sypialni książe.
— Przez twoich panów duchownych — rzekł — który dla Rzymu i papieża własnego interesu nie widzą, musiałeś się ty wyrzec korony czeskiej, a za tobą i ja... Z rąk nam ją wyrwali... Zygmunt Czechom nie da rady, a nam przepadnie królestwo...
Jagiełło uląkł się niezmiernie.
— Z Zygmuntem zawarte przymierze! — zakrzyczał...
— A on pierwszy je złamie, gdy mu będzie potrzeba — gorąco począł Witold. — Zresztą ani ty ani ja, nie pójdziemy do Czech...
Jagiełło uszy sobie rękami zasłonił.
— Korybut wielką ochotę ma, a my go hamować nie mamy obowiązku. Niech idzie...
Król dawał znaki aby milczał, lecz Witold słuchać go nie chciał.
— Szkoda kraju... język prawie ten sam co w Polsce, garnie się do was, rękę tylko wyciągnąć.
Ciągle strwożony jeszcze król, rękami się od słów opędzał.
— Kacerze są, niewierni! przed któremi kościoły zamykają, szatanowi służą... Ojca Papieża nie uznają... przeklęci są.
Witold dziwnie wykręcał ustami.
— A co nam do ich wiary? — przerwał — Ja Tatarów osadzam na Litwie, i daję się im jak chcą modlić, choć oni Chrystusa nie uznają, żydów cierpimy wszędzie, nie mielibyśmy zaś tych co Chrystusa inaczej jak my czczą, znosić i dawać im swobody chwalenia go, wedle ich obyczaju?
— Od pogan gorsi, kacerze! — zawołał Jagiełło gorąco i z obawą wielką. — Słyszałem to z ust biskupów, tamci Chrystusa nie znali, ci go odstąpili i od kościoła się odszczepiają.
— Sprawa księży nie nasza — przerwał Witold — my podbijać i powiększać państwo powinniśmy, to nasz obowiązek... Gdy Czechy zagarnie nasz, Korybut, niech potem twoi duchowni ziarno w nich od plewy oddzielają.
Jagiełło ciągle zatykał uszy. Spoglądał z obawą na drzwi i do koła, czy ich nie podsłuchują, drżał. Oprócz duchownych, bał się samego Boga, którego gniewem mu grożono... Zbyszek szczególniej nieubłaganym był w sprawie hussytów, namawiając, by ogniem i mieczem kacerstwo wypleniać...
Witold bez względu na to, nalegał nie ustępując. Korybut był gotów.
Pomiędzy dwoma, Zbigniewem, który pioruny rzucał na Czechów, a litewskim kięciem, który sprawę wiary oddzielał od ziemskich i państwo chciał rozszerzać, Jagiełło lekając się obu, znajdował się w najprzykrzejszem położeniu.
Witolda nie chciał zniechęcać dla siebie, z powodu małżeństwa, do którego on mu miał dopomagać, Zbigniewa zaś obawiał się, bo go nieustannie miał przy sobie i nad sobą, a on wyobrażał i większość duchowieństwa i przeważną część senatorów i rady.
W duszy stary, znużony król, był za pokojem nie za nową wojną, obawiał się potęgi papieża i Kościoła.
Widać było z oblicza na poły strwożonego, na pół znękanego, że rozmowa ta dręczyła go i niemiłą była. Spoglądał ku Witoldowi, jakby go o litość błagał. Lecz właśnie stan ten Jagiełły skłaniał księcia do silniejszego następowania.
— Zygmunt Korybut bądź co bądź wyruszy do Czech! — rzekł Witold — na to się przygotować potrzeba. Ja go pewnie wstrzymywać nie będę.
— Ale zaręczenie dane Luksemburczykowi! — wołał Jagiełło cichym, stłumionym a poruszonym głosem. — Narazimy go sobie, uczynim nieprzyjacielem... właśnie gdy wojna z zakonem lada godzina nieuchronna.
— Zygmunt nigdy naszym ani niczyim przyjacielem nie będzie — wykrzyknął Witold. — Znać potrzeba tego człowieka. Jedno złoto go może pozyskać, a tego ani ty ani ja nie dostarczym mu nigdy do syta.
I Witold powtórzył dobitnie.
— Korybut pójdzie na Czechy.
Jagiełło milczał wylękły.
— Ja na to zezwolić nie mogę — rzekł.
— A ja zapobiegać nie chcę — odparł Witold. — Myśmy nie księża i sprawa papiezka nas nie obchodzi.
Znowu Jagiełło uszy sobie zatulił.
— Wiedzieć o tem nie chcę, znać nie chcę, milcz! — zawołał gwałtownie. — Papieża potrzebuję dla małżeństwa mojego, aby mi je potwierdził.
— A mnie też, abym ci Sonkę dał — zawołał Witold. — Musisz na Korybuta oczy zamknąć.
— O niczem znać i wiedzieć nie chcę! — powtórzył król.
Witold się szydersko rozśmiał.
— Ale ja też nie będę głosił przed światem, żem go wyprawiał! — rzekł wesoło — ja także się go wyprę, choć rad jestem, że to królestwo, które nam z rąk wydarł twój Zbyszek, może przez Korybuta odzyskamy.
Westchnął król...
— Papież i król rzymski są wielką potęgą — szepnął smutnie — my przeciwko nim walczyć nie możemy. Rzymski biskup ma swoich podwładnych między naszemi wszędzie, sługi jego trzymają kościoły, klasztory, ziemie, ludzi, no i sumienia.
Musiemy słuchać!!
Milcząc spoglądali na siebie długo.
— Ani siebie ani mnie do sprawy Korybuta nie mięszajcie — począł zasmucony Jagiełło. — Nie możecie go wstrzymać.
— Nie chcę go wstrzymywać — przerwał książe.
Jagiełło zagadnął o Krzyżakach, z któremi Witold zdawał się być w bliższych i poufalszych stosunkach niż przedtem.
— Ja wojną im wypowiedzieć będę musiał znowu — dodał — a ty iść musisz ze mną.
Książe nie okazał wcale, aby mu to wstrętliwem było.
— Krzyżacy — rzekł — obojętni mi są... Słabsi starają się mnie pozyskać, ja chcę się nimi wysłużyć, a złamiemy ich, tem lepiej...
Nie odtrącam ich, ale bronić i osłaniać nie będę.
Wiedział Witold, że dłuższa rozprawa o tych rzeczach Jagielle będzie nieznośna, zasępi go i zrazi, dokonawszy więc co chciał, to jest zapowiedziawszy królowi wyprawę Korybuta, starał się zasępione jego czoło rozmarszczyć.
Jagiełło w obawie, aby od niego dla Korybuta więcej nie wymagano, nad bierne i obojętne znalezienie się — mówił już o wyjeździe z Trok, a potrzebie przygotowania się do wesela...
Dla rozweselenia go, Witold Sonkę raz i drugi wprowadził, aby mógł się jej przypatrzeć i nacieszyć...
Jagiełło patrząc na nią, zapominał o ciężarach panowania i korony.
Ostatniego dnia pobytu w Trokach, gdy już o Korybucie wcale mowy nie było, nagle przed rozstaniem samem, król oznajmił Witoldowi.
— Wiesz, że ja królowi rzymskiemu posiłki przeciwko Czechom obiecałem i że poślę mu pięć tysięcy ludzi.
Zimno przyjął to Witold.
— Jeśli ich stracić ci nie żal — rzekł książe — czyń jakeś postanowił. Jabym mu i jednego nie dał człowieka...
To nie przeszkodzi Korybutowi iść także do Czech, a gdy tam twoich ludzi spotka, nie zważać, że Polacy są.
Popatrzyli na się, Jagiełło posmutniał. Witold pogodnem czołem wszystkie te konieczności położenia znosił. Posługiwać się umiał wszystkiem.
Przy widzeniu się z Sonką, gdy ją żegnał Jagiełło i pierścień jej zaręczynny na palec wkładał, prosząc aby mu była wierną towarzyszką, księżniczka podniesionym głosem przyrzekła mu to.
Od świąt Bożego Narodzenia do Zapust nie tak wiele czasu pozostawało dla przygotowań do wesela...
Król spieszył, aby sprawy co najpilniejsze załatwiwszy, módz na Litwę powrócić.
Z Witoldem rozstawali się serdecznie, w najlepszej zgodzie i porozumieniu. Jagiełło o Korybucie wiedzieć nie chciał wprawdzie, lecz jego wyprawy nie zdradził przed panami polskiemi i przeszkadzać jej nie miał. Oleśnicki o niej nie wiedział. Na wyjezdnem z Trok, spodziewał się on stoczyć jeszcze ze starym królem walkę o małżeństwo, ale Jagiełło nie mówił o niem.
Odłożył więc Zbyszek rozmowę o tem do podróży, wnosząc, że gdy Witolda nie stanie, król powolniejszy będzie. Zawiódł się na tem. Na pierwsze wspomnienie o Sonce, Jagiełło odpowiedział sucho.
— Małżeństwo postanowione...
Oleśnicki zamilkł...
— W Krakowie — odezwał się po przestanku — bez pozwolenia Papieża ślubu nikt nie da.
— Znajdzie się taki co mi go nie odmówi — zamruczał król...
Nie drażnił już prałat swojego pana napróżnem sprzeciwianiem mu się. Wolał w końcu uledz tej upartej starca fantazyi, tylko jemu samemu groźnej, aby w ważniejszych sprawach stanąć tem silniej.
Było to jego zdanie, a zdanie Oleśnickiego zawsze prawie przeważało w radzie. Zgodzili się chętnie wszyscy na to, aby królowi nie czynić oporu i nie przeszkadzać.
Z pewną obawą patrzano w przyszłość, lecz ta była nieuniknioną już.
Król w podróży ciągle małżeństwem był zajęty. Na wszystko się zgadzał, obsypywał łaskami, wymagał tylko, aby mu w tem posłużono...
Wyprawiwszy wskok do Krakowa, po to co do wesela było potrzebnem, polował w Wągrowskiej puszczy.
Ztąd posły i gońce biegały nieustannie to do Nowogródka, który wyznaczono jako miejsce chrztu i małżeństwu, to do Krakowa, zkąd musiano ludzi i podarki, dwór i sprzęt różny ściągać.
Panowie polscy za przykładem Oleśnickiego idąc, gotowali się pokłonić królowej młodej, choć jej sobie nie życzyli.
Spełniała się wola i rachuby Witoldowe...
W najprzepaścistszy koniec zimy, bezdroża i roztopy, napełnił się Nowogródek niespodzianie całemi zastępy dworu Jagiełły, który zdala od stolicy, w małem miasteczku, jakby unikając oczu ludzkich, małżeństwo chciał mieć jak najokazalszem. Witold też siostrzenicę swą, ubogą, wyposażał przynajmniej świetnością orszaku, jaki jej towarzyszył.
Pomimo woli swej, zmuszona ciągnęła z nią księżna Julianna, zjechał ściągnięty na ten dzień z Rusi, stary Siemon książe Holszański, stryj Sonki, który ją zdawszy na opiekę Witoldowi, jemu los siostrzenicy niespodziany zawdzięczał.
Zjechali panowie królowi bliżsi i mili z Polski ze wspaniałemi pocztami, aby Jagiełłę otoczyć, Witold wiódł z sobą mnogich kniaziów ruskich i bojarów litewskich.
Z Wilna umyślnie w tym celu zaproszony do orszaku księcia, przybył Maciej biskup wileński, który chrzcić miał księżniczkę i ślub dawać. Nie chciano prosić o to biskupów polskich.
Przez cały czas oczekiwania, przyborów tych, podróży, Sonka, prawie łzy nie uroniwszy, spokojna, na pozór obojętna, posłuszna dawała z sobą czynić co kazano. Nie okazywała ani radości, ni trwogi.
Witold, choć nie rozumiał jej może, tłumaczył sobie to bierne zachowanie się, ogromem szczęścia, które spadało na dziewczę niespodziewanie.
Nie przestawał powtarzać, iż jemu zawdzięczając wszystko, Sonka powinna też być oddaną mu i posłuszną.
Nigdy na to nie otrzymywał odpowiedzi, lecz dziewicza trwoga to tłumaczyła.
Z tym pośpiechem z jakim nalegał Jagiełło o małżeństwo, poszły uroczystości nowogrodzkie. Znaleziono na zamku przygotowanem wszystko. Nazajutrz po przybyciu Sonka podług obrządku rzymskiego ochrzczoną została, i tegoż dnia jeszcze sędziwy król połączył się z nią u ołtarza.
Uczta była już zastawioną, trąby i piszczałki grzmiały, okrzyki się rozlegały, tłumy cisnęły aby młodą panią oglądać...
Polski dwór króla, ze zdumieniem widział ją w tej chwili stanowczej, bez łzy w oku, z podniesionemi w górę oczyma jasnemi, patrzącą śmiało, kroczącą dumnie, nie okazującą najmniejszego wzruszenia, jakby przygotowaną do tego losu, który ją spotkał.
W księżnie Juliannie budziło to gniew tem większy, w Witoldzie poszanowanie i radość, bo im więcej siły okazywała ta jego królowa, tem on pewniej na nią mógł rachować.
Zdawało mu się, że odniósł zwycięztwo wielkie, krok ważny uczynił do opanowania steru spraw ogólnych Polski i Litwy.
Rachunek był prosty i na pozór nieomylny. Królowa wszystko jemu była winna, starego króla opanować musiała, znaną była jego powolność. Witold przez nią miał rządzić Jagiełłą i Polską.
Ponieważ wojna z zakonem w tym roku była nieuchronną i przysposabiać się do niej musiano zawczasu, weselne więc gody w Nowogródku długo się nie mogły przeciągać. Witold pospieszał do Wilna, król z żoną jechał do Krakowa, gdzie na nich oczekiwała córka jego Jadwiga i przyszły dla niej przeznaczony małżonek ośmioletni Brandenburczyk, którego król chciał sobie jako syna wychować.
Młodej pani pilno zdawało się być do swojej stolicy. Jagiełłę jeszcze w okolicach Nowogródka ciągnęły puszcze i obiecane w nich łowy, a czas powrotu do Krakowa zwlec się miał o dni kilka, gdy Sonka wymogła z wielkiem zdziwieniem wuja, że podróż przyspieszono...
Był to pierwszy dowód siły, jaki dała młoda królowa: Jagiełło dla niej poświęcił myślistwo.
Zapowiadało to, że Sonka potrafi zawładnąć mężem, który czułym dla niej i powolnym od pierwszych dni się okazywał.
Ruszono z Nowogródka dworno i huczno, po drodze zawczasu oznaczonej nieustannie przyjmując hołdy duchowieństwa, ziemian i ludu.
Stanowniczowie potrzebowali tylko oznajmić o królu, aby miasta i wsie wszystkiego dostarczyły, co było potrzeba dla ugoszczenia pana.
Wszystkich oczy w ciągu tej podróży zwrócone były na królowę. Starano się odgadnąć ją i przewidzieć pożycie. W Nowogródku Jagiełło okazywał się szczęśliwym, lecz uroczystości już go znużyły, nie lubił nigdy występów, dla których przystrajać się musiał i królewską swą godność nosić z powagą i w majestacie.
Królowa przeciwnie była w swoim żywiole.
W Nowogródku już szaty i klejnoty, których jej obfitość wielką złożoną w darze, poczęła przywdziewać, stroić się i z widoczną radością okazywać w nich publicznie.
Z dawnych sług, jechała z nią jedna stara nieodstępna Femka, lecz liczna polska służba i dwór polski ją otoczył, z którym ciekawie i ochoczo zabierała znajomość.
Zręczny Hincza z Rogowa umiał tak radzić sobie, że ochmistrz dworu Wojciech Malski, Nałęcz, zaliczył go do służby pani. Dla Femki i dla niej był to jakby stary znajomy, i pierwszy on ofiarował się za pośrednika do reszty dworaków, za powiernika i poufnego sługę.
Cisnęli się zresztą i inni usiłując przypodobać, zalecić, pozyskać względy i obyczajem wszystkich dworów, zawiści i niechęci rodziły się już pomiędzy współubiegającemi.
W podróży król nie wytrwał u boku młodej żony... Gdy przebywać trzeba było lasy, woń mu zaleciała zwierza dzikiego, psy spostrzegł, łowców swoich ciągnących próżno, i dał się skusić. Królowa została sama, ciągnąć dalej powoli.
Nie okazała ztąd ani smutku, ani próbowała króla odwieść od ulubionej zabawy. Ofiarowała się nań czekać. Stary przyrzekał ją napędzić.
Na twarzy siedemdziesiątletniego nowożeńca, gdy znów uczuł się sam i swobodny, zaśmiała się radość dziwna. Z pośpiechem rzucił się w lasy Sonka spojrzała za odjeżdzającemi wzrokiem chłodnym, a pozostawszy z dworem swym, wesołości nie straciła.
Nie chciała tylko sama wjeżdżać do Krakowa, ani bez Jagiełły znaleźć się na zamku w obec córki jego, a całego zastępu obcych ludzi, oczekujących tam na nich z Brandenburczykiem i posłami.
Podróż więc stosowano tak do łowów Jagiełły, ażeby mógł się połączyć z orszakiem Sonki, która u boku jego chciała się ukazać panom polskim.
Jagiełło, posłuszny żonie, zjechał się z nią w czas i przystroił do uroczystego wjazdu.
Były to pierwsze dni wiosenne... W Krakowie z ciekawością, lecz z niezbyt chętnym usposobieniem oczekiwano Rusinki. Duchowieństwo tego czwartego małżeństwa się lękało, w Sonce widziano Witolda siostrzenicę, a jemu nie dowierzano i lękali się go wszyscy.
Król jechał czując to, że go nie przyjmą z temi okazami radości, jakie niegdyś mu towarzyszyły... Czuł się niemal winnym i potrzebującym przebaczenia...
Prowadził żonę, wziętą mimo woli narodu, która nie była koronowaną jeszcze, więc nie królową, ale króla małżonką. Sonka domyślała się tego, lecz nie okazała trwogi, ani upokorzenia, zdawała się wyzywać śmiałością swoją.
Uroczystego przyjęcia być nie miało... Z ostatniego spoczynku pod Krakowem, siadł król na koń w szubie bramowanej i kołpaku, towarzysząc Sonce, która nie pytając go przywdziała gronostaje, płaszcz szkarłatny i na głowę złote klejnoty. Dworowi też swojemu kazała się przybrać strojno i okazale.
Król się nie sprzeciwiał. W mieście gromady ludu ogromne stały, cisnęły się, podglądały, ale milczące... Królowi czapkami wiewano tylko... Poważnie lecz cicho orszak przeciągnął przez ulice. Z kościołów wychodziło pana witać duchowieństwo, odezwały się dzwony, ale radości, uniesień, wesela nie było. Jakieś oczekiwanie trwożliwe.
Po twarzy królowej, która czuła się tu niepożądanym gościem, przebiegały rumieńce, w oczach połyskiwały płomyki gniewu, lecz usta uśmiechały się posłuszne. Serce jej biło, wiedziała, że ją otaczają nieprzyjaciele, niechętni, źli może, potrzeba było podjąć walkę, zwyciężyć ich, zapanować tu, zostać naprawdę królową.
Inna możeby poczuła łzę na powiece i trwogę, Sonka znała swą siłę i wytrwałość. Długie lata walki stały przed nią, krok za krokiem powoli musiała iść do celu, lecz dojść do niego, była pewną.
Jagiełło z nieśmiałością podnosił wzrok i spuszczał oczy, Sonka radować się zdawała pięknemu miastu i zamożnemu ludowi...
Biskup Wojciech czekał na Wawelu... Przy nim stał milczący Oleśnicki, w szatach kapłańskich rycerz postawą. Król dał mu znak przyjazny głową, jakby o przejednanie go prosił.
W przedsieni zamku, czekała na przybraną matkę królewna Jadwiga, kilkonastoletnie dziewczę strwożone i blade, wystrojone i zdające się upadać pod brzemieniem klejnotów, któremi ją okryto...
Tuż obok ośmioletni Brandenburczyk w niemieckim stroju, z czapeczką w ręku, obcisłej sukni i płaszczyku, z włosami długiemi, utrefionemi w pukle, przy którym ks. Eljasz i Piotr Chełmski nauczyciel i dozorca stali czuwając gotował się witać Jagiełłę, zdala uśmiechającego dzieciom.
Sonka pierwsza pospieszyła uściskać przelękłą i drżącą królewnę, której łzy strumieniem pobiegły po twarzyczce.
Król wszystkich witał z uprzejmością niezwykłą, z radością, ze wzruszeniem, starając się pokryć niepokój, który go ogarnął; a mając przestąpić próg zamku szepnął Sonce po rusku.
— Patrzajcie! przez próg prawą nogą!