<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Rok przeszło upłynął od tego dnia pamiętnego, gdy królowa Sonka po raz pierwszy wstąpiła na swój zamek krakowski, ścigana oczyma niechętnemi, wśród wiele znaczącego milczenia. Na oko nie zaszły tu żadne zmiany uderzające, ludzie pozostali ciż sami, tryb życia króla nie uległ obyczajowi nowemu, a jednak inaczej tu było teraz, i obok Jagiełły czuli ludzie siłę tej niewieściej małej rączki, która żelazną być umiała...
Bez rozgłosu, bez przewrotów, zwolna i cicho dokonywały się nawrócenia, przejednania, objęcie rządów i panowania.
Dwór królowej był tak dobrze jej własnym dworem i pod jej władzą, że niewiasty i mężczyzni, życie za nią dać byli gotowi; na dworze króla. Sonka miała swoich, miała ich już w radzie, między duchownemi, w mieście, wszędzie.
Ale miała tyleż prawie niechętnych i przeciwników.
Kiedy i jak się to dokonało, zaprawdę nie umiałby był nikt powiedzieć. Sonka się ze swą władzą nie chwaliła i nie była rada jej okazywać, ledwie nie chciała ją ukryć.
Jagiełło kochał żonę i posądzić było można, że się jej razem obawiał. Nie znajdował ją może tak powolną jak sobie wyobrażał, choć zarzucić nic nie mógł. Powracał z każdych łowów i podróży stęskniony i rozmiłowany, a po niejakim czasie tęsknił za lasami... U królowej na zamku było dla niego za świetnie, za majestatycznie, daleko mniej poufale, niż w lesie przy ognisku, wśród wesołych myśliwych.
On o swem panowaniu radby był zapomniał, ona o koronie, której nie miała jeszcze, pamiętała nieustannie. Przy każdej rozmowie z mężem umiała mu ją przypomnieć. Jagiełło, obawiając się spotkać jakie przeszkody, trudności, zwlekał.
Niektórzy z duchownych nawet, w rozmowach z królem napomykali o koronacyi, jako o uroczystości, na którą wszyscy oczekiwali. Z panów polskich Malski ochmistrz królowej, starsi komornicy Mszczuj ze Skrzynna, Klemens Wątróbka, niby przypadkowo mówili o niej, jako rzeczy spodziewanej.
Do osób, które młoda pani pozyskać sobie umiała, tak, iż one same nie postrzegły zmiany we własnych usposobieniach, należał i wrogi niegdyś Zbyszek z Oleśnicy, teraz już biskup krakowski, bo Wojciech Jastrzębiec, rad nie rad poszedł ustępując mu na gnieznienską stolicę.
Nieugięty ten mąż, nie należał do przyjaciół Sonki, z pewną nieufnością spoglądał na nią zawsze, widząc w niej Witolda siostrzenicę, ale nie był jej wrogim. Szanował w niej cnoty, które sam miał, męztwo i wytrwałość.
Nie tajnem mu było, że ona tu rzucona w świat obcy, musiała pracować, aby go zjednać sobie, patrzał na ten podboj powolny i umiał go ocenić.
Dla młodych i starych królowa była uprzejmą wielce, na zamku urządzała zabawy, spraszała gości, chciała ich mieć wesołemi, każdemu rzuciła słówko dobre, serca sobie jednała... Młodzież szalała za piękną Sonką, ale ją majestat otaczał taki, a umiała wejrzeniem jednem groźnem tak odepchnąć od siebie, jak mogła przyciągnąć.
Biskupa Zbigniewa zjednało na ostatku jedno znalezienie się jej, gdy w sprawie zjazdu z Zygmuntem Witold przysłał tu posła do niej i żądał, aby ona go poparła. Szło jeszcze o nieszczęśliwego Korybuta, który z niczem z Czech powracał, gdzie wrzało i paliło się wojną.
Cebulka przyjechał wioząc do króla listy, a do królowej słówne rozkazy.
Naówczas Sonka wezwała krakowskiego biskupa do siebie, i opowiedziała mu, czego po niej wymagano.
Biskup wysłuchał, okazując pewien niepokój i sądząc, że królowa zażąda od niego, aby i on Witoldowi dopomagał.
— Nie mogę w sumieniu mem uczynić tego — rzekł — bym przeciw dobru pana mego, przeciw przekonaniu własnemu głos zabierał.
— Ani ja też tego nie uczynię — odezwała się Sonka — a dlategom uwiadomić was o tem chciała, iż czuję, że mnie o służenie wujowi posądzacie...
Tak-li jest?
Biskup potwierdził milczeniem.
— Niesłusznie byście mnie obwiniali — dodała. — Ani w tej, ni w żadnej innej sprawie, przeciw dobru męża mego i kraju mojego nie stanę... Szanuję wuja, lecz posłuszną mu być, ani służką jego i niewolnicą nie mogę i nie chcę.
Oleśnicki z radością to usłyszawszy, pokłonił się jej.
— Wytrwaj, miłościwa pani! — rzekł krótko.
Cebulka powrócił z niczem, lecz od tej chwili biskup inaczej patrzał na królowę i większe dla niej okazywał poszanowanie. Być może, iż więcej też się jej obawiać począł, choć nie okazywał tego. Baczniej tylko na każdy krok jej spoglądał.
Najtrudniej było Sonce pozyskać sobie sierotkę Jadwigę, córkę królewską. Od pierwszego wejrzenia dziecię w młodej pani poczuło nieprzyjaciółkę, ona w niem istotę niechętną i nie przejednaną.
Ukochać się nie mogły, a Jadwiga skutkiem podszeptów sług, obawiała się macochy. Gdy ją wprowadzano do niej, gdy sadzano do stołu, zabawiano, obdarzano... oglądała się trwożliwie, czekać się zdawała tylko chwili, w którejby uciec mogła...
Sonka czuła się tem obrażoną i po usiłowaniach napróżnych, mniej już troskliwą okazywała się dla dziecka, które jej jawnie niechęci dało dowody. Jadwidze wmówiono, że ta królowa nowa praw jej należnych pozbawi, że na jej życie czyhać będzie...
Nie skarżyła się na to królowa przed Jagiełłą, znosiła cierpliwie. Król przybywając ze swych wycieczek, sadzał przy sobie małego Brandenburczyka z jednej strony u stołu, Jadwigę z drugiej, bawił się niemi, ale nic nie widział i nie domyślał się niczego.
Na dworze w tych kółkach, których królowa nie pozyskała jeszcze, siano plotki o niebezpieczeństwach, jakie biednej groziły sierocie, użalając się nad jej losem.
Donoszono o tem Sonce, gardziła potwarzami, a nie czuła się winną. Czyniła co mogła, czas powinien był dokonać reszty.
Ilekroć Jagiełło przybywał z nieustannych objazdów kraju i polowań, w progu zamku znajdował zawsze królowę uśmiechniętą, radą panu swojemu, uprzejmą, bez słowa wymówki na ustach. Nie zwykła też była prosić o nic, a Jagiełło, gdy się czuł winnym długiego zaniedbania, nagradzał to darami hojnemi...
Na Wniebowzięcie powracał właśnie z pod Czorsztyna, dokąd go znowu Zygmunt wyciągnął. Królowa jak zawsze gotowała się na przyjęcie. Z Jagiełłą razem jechali znaczniejsi panowie, którzy mu towarzyszyli, dla zgody i przejednania.
Stary, nieznużony pan, na jednem miejscu nigdy długo nieumiejący usiedzieć, czasem jednak radował się, gdy do Krakowa zawitał.
Był on tu tak dobrze gościem jak gdzieindziej, lecz gniazdo tu czuł swoje, gdy Wilno już w cudze oddać musiał ręce.
Na wiadomość o zbliżaniu się, wyjechała Sonka, biorąc z sobą Jadwigę i Brandenburczyka, dla powitania króla, z orszakiem tak wspaniałym i strojnym, iż całe miasto wybiegło mu się przyglądać. Jagiełło wystawności tej nie lubił, królowa znajdowała ją potrzebną i miłą. Lubowała się w szatach, rzędach i klejnotach...
Liczni dworzanie otaczali Sonkę... która z jednej strony wiodła z sobą niechętnie jej towarzyszącą Jadwigę, z drugiej małego jej narzeczonego...
Spotkanie u Prądnika było bardzo czułe ze strony króla, który z konia zsiadłszy, żonę wobec wszystkich uściskał, córkę potem całował i małe chłopię podniósł w górę dla pocałunku... Radował się powrotowi i opowiadał znużonym, a stęsknionym. Tu zawróciwszy się jechali nazad do miasta, a że Jagiełło mówić nie lubił, słowy więc tylko rzucanemi drugich do opowiadania sobie pobudzał i śmiał się.
Na zamku mnogi dwór oczekiwał na pana, za którym tembardziej tęsknił, że Jagiełło obdarzał chętnie tych co przy nim się znajdowali i tęskniono za nim więcej dla darów, których nie odmawiał nigdy, niż dla niego samego.
Każdy przyjazd do Krakowa, opłacał sowicie stary, gotów rozdawać co tylko miał i dopóki miał.
Spieszyli więc chciwi łask na spotkanie i na służbę... Król bardzo dobrej był myśli. Brandenburczykowi i córce na przemiany własną ręką z mis dawał najlepsze kawałki, karmił ich, a do królowej naprzeciw siedzącej uśmiechał się mile.
Sonka powitawszy go z uszanowaniem i tą twarzą pogodną, którą zawsze miała dla niego, siedziała jednak trochę posępniejsza i zamyślona więcej niż zwykle. Napróżno król pobudzał ją do uśmiechu. Przebiegał on po jej ustach i znikał. Jagiełło takich chmurnych twarzy przy sobie widzieć nie lubił.
Nazajutrz co było senatorów w Krakowie, biskup Zbyszek, urzędnicy od rannej godziny oblegali zamek.
Spraw zalegało mnóstwo, nie dano wytchnąć po podróży, przychodząc z niemi. Duchowni z różnych stron kraju z mnogiemi prośbami oczekujący na Jagiełłę, ze skargami, ze sporami cisnęli się, starając wyjednać potwierdzenia dawnych przywilejów, lub uzyskać nowe. Cały dzień tak trzymano go znużonego niezmiernie, wzdychającego, tak że żonę, córkę i przyszłego zięcia ledwie mógł widzieć na chwilę.
Wprawiło go to w złe usposobienie, które zamyśleniem i milczeniem się objawiać zwykło. Może i chmurka nieschodząca z czoła pięknej Sonki, przyczyniała się do utrapienia starego. Kilka razy w ciągu dnia zapytywał ją król po cichu, czy miała powód jaki do smutku.
— Nie mam żadnego i smutną nie jestem — odparła królowa.
Jagiełło badać nie śmiał. Późno już, nim się na spoczynek miał udać, opanowany tą myślą, iż Sonka była nie tak wesołą jak zwykle, kazał król Hinczy przywołać do siebie ochmistrza jej, Wojciecha Nałęcz Malskiego.
Malski należał do jednej z najstarszych gałęzi prastarego Nałęczów rodu, który już za Piastów najwyższe piastował dostojeństwa. Rozrodzeni byli, jak wszystkie zawołania najdawniejsze, mniej możni niż niegdyś, lecz zawsze jeszcze do tych się liczyli, którzy dziedziczyli w swych rodach pierwsze krzesła i grody. Malski sam był mężem poważnym, milczącym, a postrzegającym bystro co się w koło działo, prawym mężem, mniej dbałym o korzystanie z położenia, a więcej o cześć własną. Surowy dla poddanych, wyznaczony był nie bez przyczyny ochmistrzem dworu, w którym na młodzież i na niewieście towarzystwo oko pilne mieć było potrzeba... Obawiano się go, bo nie przebaczał nikomu, lecz wielu rzeczy, pomimo przenikliwości nie widział, bo ich prawość własna domyślać mu się nie dozwalała.
Dwór z młodzieży złożony, gdy się spodziewał ochmistrza, gdy najrzał go zdaleka, przybierał inne, pokorne i spokojne postacie, udawał wielce skromnym, choć za plecami jego dokazywał.
Gdy Malski wszedł do izby królewskiej, zastał Jagiełłę karmiącego psy, niedawno otrzymane, ale zamyślonego i posępnego.
Komornikowi, który przy drzwiach stał, kazał zaraz precz iść, a ochmistrzowi bliżej przystąpić.
— Co Sonce jest? — zapytał. — Czegoś ją znalazłem inną. Posmutniała! Nie wiecie przyczyny?
Mówiąc to król patrzał nalegająco na Malskiego, który milczał, lecz widać było, że mógłby był odpowiedzieć coś, wahał się tylko.
Powtórzył Jagiełło pytanie.
— Miłościwy królu — rzekł w końcu ochmistrz — łatwiej to zobaczyć, iż królowa smutna, niż powiedzieć dlaczego.
— Wy przecież wiedzieć powinniście? — zawołał król gderliwie. — To wasza rzecz...
Malski głową wahał i usty poruszał.
— Wasza miłość też moglibyście się domyśleć przyczyn tego humoru — odparł i zamilkł.
— Ja!! ja! — Jagiełło trochę się nadąsał.
— Co bo mówisz — zawołał plącząc się z pośpiechu. — Ja? dlaczego? Alboż ja w czem winien jestem? Że mnie często w Krakowie niema, a królowej dla samego znużenia wszędzie za sobą ciągać nie mogę?? Albo ona nie wiedziała za mąż idąc, że ja muszę w nieustannych rozjazdach, co roku Wielkopolskę, Ruś, Mazury i Litwę nawiedzać!
— Miłościwy panie, w tem winy nie ma, i królowa się nie skarży na to — rzekł Malski.
— A czegoż jej brak? Mało klejnotów ma i mało do użycia i rozdawania?
Malski ramionami poruszył.
— No, to mówże — zabełkotał coraz bardziej niecierpliwiący się Jagiełło...
Ochmistrz w stół patrząc zwlekał jeszcze, ale król naglił mruczeniem groźnem.
— Mówże, głowy ci nie zdejmę z karku...
— O głowę ja się nie zwykłem lękać — zimno odparł Malski — ale miłości waszej przykrości bym nie rad uczynić.
Zaczynał się marszczyć Jagiełło, do takich przygotowań niezwykły i nielubiący ich, bo i sam poprostu mówił i żądał, by mu otwarcie bez ogródki prawdę dawano.
— Nie można tego królowej za złe mieć — odezwał się Ochmistrz — że się czasem zachmurzy; łatwo zgadnąć czemu, tylko ja waszej miłości opowiadać nie mogę, czego się domyślam, aby posądzenia nie było, że mi się królowa zwierzyła.
Jako żywo, od niej nigdy nie słyszałem nic, nie skarży się, na to mogę na Ewangelii przysiądz. Słowo z jej ust nie wyjdzie.
— A czegoż ty się domyślasz? — napastliwie za rękaw ciągnąc ochmistrza podchwycił Jagiełło — czego?
Malski się w końcu zebrał na odwagę...
— Mieliście przed nią miłościwy panie, trzy żony... Wszystkie one, nawet ostatnia, choć się przeciwiono i sarkano, koronowane były, a ta przeszło rok czeka i wcale o koronacyi nie słychać.
Ludzie to widzą... Może nie raz dano to poznać, że w niej znają tylko żonę waszą, ale nie swoją panią. Służba nie szanuje jej tak, jakby przynależało...
— A wy od czego jesteście? — wybuchnął Jagiełło — albo to lochu i dorotki nie macie?
Malski się rozśmiał nieco.
— Trudno bez występku sądzić ludzi, za to że koso patrzą i gęby krzywią. Kary wymierzać nie ma za co, a niemniej boli.
Zadumał się Jagiełło, sparłszy na ręku, słuchał z uwagą, zakłopotany.
— Na dworze też różnych ludzi siła — ciągnął Malski dalej. — Wielu takich co kąkol sieją radzi. Królewna Jadwiga z ich poduszczeń do macochy przystąpić nie może, choć ta ją jak własne dziecko upieścićby rada...
Albo to miło pani, gdy dziecko podanych mu łakoci z jej ręki, do ust nie bierze, jakby się obawiało trucizny...
Jęknął stary król i poruszył się.
— Za mało szanują królowę, — dodał ochmistrz. — Po kątach plotą, że ona korony nigdy widzieć nie będzie... a uchowaj Boże nieszczęścia...
Król nie lubił podobnych przypuszczeń i przerwał mowę Malskiemu.
Zdawało się, że już miał tych zwierzeń dosyć i chciał go odpuścić, ale Malski stał.
— Wszystko to com mówił, miłościwy królu — dodał, — mówiłem z siebie tylko. Niech Bóg uchowa, aby królowa posądzona była, iż się skarżyła i poznać dała po sobie, że cierpi. Stara się wesołą twarz okazywać zawsze, skargi od niej nie słyszał nikt nigdy.
Jagiełło powstał z ławy, na której siedział, ręce rozkładając szeroko.
— Kiedyż było koronacyą tę naznaczyć? Wojny, zjazdy; zbory, podróże, chwili nie miałem...
— Ale i mowy o niej nie było — rzekł Malski.
— Sonka mi ani razu nie wspomniała, żeby jej pilno było.
— Boć sam srom dobijać się o to, co jej należy, nie dopuszczał — szepnął ochmistrz — a ja proszę miłości waszej, aby to, com wyznał przed nią, nie było poczytanem za mięszanie się niewczesne w sprawy, które do mnie nie należą... Z dobrego serca a miłości dla pana się to rzekło...
Malski głęboki pokłon uczyniwszy, cofnął się ku drzwiom i wyszedł powoli, niewstrzymywany. Król sam pozostał. Siadł za stół i wodę pił.
Wieczorem późnym zeszli się z królową, ale jej nie powiedział nic, nie badał, patrzał tylko ukradkiem i wyraz twarzyczki pilno postrzegał, czulszym się okazując, niż zwykle...
Żalił się, że mu sprawy państwa, na domowe szczęście czasu nie dają, a spoczynekby mu był miły...
Małomówną dnia tego była Sonka, słuchała tylko.
Nazajutrz, znalazł ją taką, jak wczora, ani zbyt smutną, ni wesołą. Chciał z niej wyciągnąć jakie słowo użalenia, odpowiedziała mu, iż troski przymnażać nie chce, a co na nią spadło, cierpliwie znosić gotowa.
Przyprowadzić kazał córkę Jadwigę, gdy u królowej był i niezręczny w obejściu się z dziećmi, przy Sonce napominać ją zaczął, że kochać powinna macochę jak rodzoną...
Zarumieniła się królowa, bo z tego posądzić ją mogło dziecię, że się ona skarżyła na nie.
— Ja się na ciebie nie uskarżam — rzekła do niej, — bo miłości nakazać nie można, lecz powiedźcie, czy nie obchodzę się z wami po macierzyńsku, macie jaką krzywdę odemnie?
Królewna bełkotała niewyraźnie, zmięszana bardzo, tłumacząc się, ale pomimo nalegań ojca nie chcąc serdeczniej zbliżyć się do macochy. Karmiono ją ciągle nieufnością ku niej.
Przykra ta scena, coby miała polepszyć stosunki, podrażniła obie strony, a gdy Jadwiga wyszła zapłakana, Sonka odezwała się chłodno, że czas tylko może nawrócić serce dziewczęcia i że gwałtu mu zadawać się nie godzi.
Przez cały ten dzień król się namyślał i ważył w sobie co miał czynić. Przypadek przyspieszył koniec i wahanie się, a odkładanie, Jagielle zwykłe, zamknął nagłem postanowieniem.
Gdy po obiedzie spoczywał siedząc u okna wychodzącego na podsienia, tak, że widać go nie było, i mimowolnie przysłuchiwał się śmiechom i gwarom młodych dworzan, stojących nieopodal w podwórcu, usłyszał nagle znajomy sobie głos Hinczy z Rogowa, który wołał.
— Strasz! czekaj Strasz! królowa rozkazała, abyś na miasto jechał, i Mszczuja szukał, wyprawionego po iglice, a nie wraca od rana, bo gdzieś pewnie w piwnicy siedzi...
Strasz Jan z Białaczowa, należał naówczas do komorników królewskich, a człek był hardy i opryskliwy, próbował on przypodobać się królowej i zyskać jej względy, co mu się nie udało. Miał nienawiść do Hinczy posądzając, że ten mu szkodził, a Sonce też przebaczyć nie mógł, że dla innych okazując się łaskawą, jego się zbywała i szorstką dała mu kilka razy odprawę.
Strasz zły, począł podniesionym głosem.
— A cóż to ty mi będziesz rozkazywał? Jam pod tobą jeszcze nie służył?
— Ja ci też nie od siebie, ale od królowej rozkaz przynoszę — zakrzyczał Hincza.
— Jaka to mi królowa? — zuchwale przerwał Strasz... Ja tu królowej żadnej nie znam. Przywiózł z sobą pan z Litwy niewiastę, nie wiadomo kto i gdzie mu z nią ślub dawał, a koronacyi nie było... Królowej tu niema...
Hincza skoczył do niego i zawzięła się kłótnia okrutna, z której o mało do bijatyki nie przyszło. Jagiełło słyszał wszystko, płomień mu oblał twarz...
Wieczorem nakazano, aby Strasz się na dworze pokazywać nie śmiał... nie mówiąc za co, ale on sam o tem najlepiej wiedział pewnie. Hinczę król wieczorem przychodzącego na służbę po ramieniu uderzył, i zaśmiał mu się, ale nie powiedział nic, nie chciał się przyznać do tego, że rozmowę podsłuchał.
Zrana przybywającego biskupa krakowskiego, którego się zawsze lękał, gdy miał co ważniejszego przedsiębrać, począł Jagiełło dobremi słowy sobie zyskiwać. Zbyszek się dorozumiał łatwo, iż król czegoś pożądał, niepewien, czy mu to łatwo przyjdzie...
Po wahaniu długiem, wyjąknął wreście Jagiełło.
— Królowa niekoronowana, krzywda się dzieje biednej niewieście...
Biskup oddawna był przygotowanym do tego, iż Sonka ukoronowaną być musi, nie widział w tem nic zdrożnego, gdy raz małżeństwo było dokonane.
— Wasza miłość możecie się w tem rozporządzić wedle woli swej — rzekł biskup. — Należy to czwartej, co się trzem dostało, gorszą od nich być nie powinna.
Z widoczną radością porwał się król z siedzenia i przystąpił do Biskupa...
— Sprawiemy jej obrzęd wspaniały... — zawołał. — Z Zygmuntem mimo zjazdu pod Czorsztynem wiele jeszcze pozostało do mówienia... Koronacya nam posłuży do ściągnięcia go tu z małżonką... Mam na myśli Eryka Duńskiego, zaproszę Mistrza Krzyżaków, książąt Piastów z Mazowsza i Szlązka... Papież mi też przyśle kogo ze swej ręki dla pobłogosławienia...
Mówił żywo bardzo, spiesząc, myląc się, poprawiając, gotów zapraszać ledwie znanych książąt niemieckich, a z Rusi i Litwy kto żyw był, kto mu na myśl przychodził.
Biskup musiał ten zapęd powstrzymać. Uczynił uwagę nieśmiałą, że dla takich gości, którzy bez ogromnych pocztów przybyć nie mogą, zamku nie stanie i miejskich gospód...
Jagiełło śmiał się wmawiając biskupowi, że i on i inni duchowni powinni po swych dworach rozebrać dostojnych gości, gdyby na Wawelu ciasno było.
Raz przełamawszy tę pierwszą trudność, król już nie miał spoczynku, dopóki listów zapraszających na biskupie nie wymógł, które kancelarya natychmiast wygotować miała.
Królowa i nikt na dworze nie wiedział jeszcze o królewskiem postanowieniu, gdy już w dolnej owej komnacie między Jagiełłą i Oleśnickim, liczba osób mających otrzymać wezwania, była oznaczoną.
Jagiełło mocno obstawał przy królu rzymskim i węgierskim Zygmuncie, przy Eryku Duńskim i szwedzkim, do ziemi świętej ciągnącym, książętach mazowieckich i szlązkich Piastach, krzyżackim Mistrzu, z którym znowu pokój był zawarty.
Powolny w tem co szkodliwem ani groźnem być nie mogło, biskup przystał na wszystkich, z westchnieniem tylko dodając.
— Skarb się twój wyczerpie, miłościwy panie, bo ich bez darów nie odpuścisz, a same przyjęcia wiele nas będą kosztować.
Gdy to mówił król na swoje letnie bardzo proste ubranie, rzemienny pas i buty ze skóry szarej, wskazał.
— Dla siebie ja nie potrzebuję wiele — zawołał — nie marnuję na przepychy, bo ich nie cierpię, ale królowi polskiemu przystało być hojnym! Niech obcy monarchowie, niech Luksemburczyk i ten Pomorczyk (tak zwano Eryka duńskiego) zna, żeśmy nieostatni!!
Zbyszek nie sprzeczał się już więcej, obiecując królowi, że listy zapraszające w kancelaryi natychmiast gotować każe.
Po tej naradzie z biskupem, gdy Jagiełło poszedł do komnat Sonki, zaniósł z sobą na twarzy takie uweselenie jakieś widoczne, iż od progu poznała królowa, że z dobrem czemś przychodził. Nie domyślała się jednak wcale co ją czekało.
W duszy Sonka pragnęła tego uświęcenia małżeństwa jej obrzędem uroczystym, lecz nie spodziewała się tak rychło króla przygotować i skłonić do niego. Jagiełło siadł do koła się rozpatrując po komnacie, w której szycia różne i opony były porozrzucane.
— No — rzekł po rusku — abyście pospieszyli na czas ze wszystkim, bo choć u was musi być siła szat i płaszczów, przecie nowych a bogatych skoro potrzebować będziecie...
— Kogóż się spodziewacie? — zapytała królowa.
— Ho! ho! niemałych gości! — żartobliwie spoglądając na nią mówił stary — naprzód króla rzymskiego z żoną...
— Ci — przerwała królowa — nawykli są do wspaniałości wielkiej.
— Eryk Pomorczyk przybędzie też — ciągnął dalej Jagiełło — to już królów dwu, a książąt myślę dla nich ściągnąć, ile ich mam w pobliżu...
Zapłonęła królowa i poruszyła głową.
— Kiedyż zjadą? — spytała.
— Na ten dzień, gdy moją Sonkę ukoronuje arcybiskup — zawołał Jagiełło wesoło.
Uderzyła w ręce królowa i na kolana padła przed starym, który czule ją uścisnął.
— Alboż nie pora była? — rzekł. — Bóg widzi, nie mogłem wcześniej, choć chciałem. Teraz na pewno szyjcie szaty, a ze skarbca choćby skojec pereł wydadzą, abyśmy się przed królami nie wstydali...
Ze wzruszeniem i wdzięcznością, przyjęła Sonka nowinę radosną, twarz się jej rozjaśniła, starała się okazać Jagielle jak ją uczynił szczęśliwą. Król też z siebie i ze wszystkich rad był dnia tego, a najpierwszym skutkiem rozochocenia tego było, że nazajutrz do dnia do Niepołomic na łowy ruszył.
Rozeszła się po dworze wieść we mgnieniu oka i przyjaciół licznych już królowej uradowała. Tryumfował dwór jej, roznosząc po mieście, rozsyłając po kraju wiadomość, że Sonka będzie koronowaną, a na obrzęd ten z całego świata proszeni zostaną monarchowie.
Mała garstka wiernych królewnie Jadwidze, sarkała i gryzła się tem. Teraz dopiero macocha ukoronowane pracować miała, aby się pozbyć znienawidzonego dziecięcia.
Szeptano już, że z Brandenburczykiem, którego syn był dla niej przeznaczony, układy zachwiane zostały...
Biskup krakowski natychmiast listy zapraszające wyślał wedle żądania króla. Jednym z pierwszych był wyprawiony do Witolda, któremu Jagiełło spodziewał się tem uczynić przyjemność.
Lecz, rok upłyniony, jeśli nie zerwał dobrych i przyjaznych stosunków między wujem a siostrzenicą, to je przynajmniej ostudził znacznie. Nie przypuszczał Witold, aby się ona ważyła wbrew działać przeciwko niemu, lecz wyrzucał, że odwagi jej brakło, aby go czynnie popierać. Cebulka wyprawiany kilkakroć, wracał bezskutecznie.
Witoldowe szpiegi, których Kraków był pełny, donosili, że Sonka nie dosyć popierała sprawy wuja i okazywała się zupełnie obojętną.
Księżna Julianna korzystała z tego, aby przeciw niej podburzać.
— Przepowiadałam to — mówiła mężowi — wiem, że się nam niewdzięcznością wypłaci... A teraz gdy jej koronę włożą na głowę, jeszcze się stanie nieprzystępniejszą... Stary dziad będzie czynił co ona mu każe...
Rok jej starczył na to, żeby tam sobie niemal wszystkich zjednała... Zbyszek biskup już z nią trzyma.
Wygnany ze dworu czasowo ów Jan Strasz z Białaczowa, szlachcic z Odrowążów, ze złością i gniewem w sercu pociągnął na Litwę. Gotów był jak Cebulka, Małdrzyk i Lutek z Brzezia usługi swe ofiarować wielkiemu księciu.
Przybył do Wilna z goryczą, z narzekaniem, z wymówkami, z potwarzami przeciw króla i królowej, a że w Krakowie się dawniej spotykał z Cebulką, do niego naprzód trafił.
Człek był porywczy i namiętny, nie tak zły jak prędki, nierachujący się ze słowy swemi, lekkomyślny. Cebulka, do którego wpadł dopraszając się służby u księcia, doniósł o tem Witoldowi.
Baczny na wszystko książe, nie przypuścił go do siebie, jednakże polecił swoim polskim sługom, aby go badali i starali poznać...
Karmiono i pojono Strasza, ciągnąc za język, którego on trzymać za zębami nie umiał.
Strasz malował wszystko w barwach najczarniejszych, a przyszłość przewidywał gorszą jeszcze.
— Niewiasta młoda, przebiegła, zręczna, uczyni z dziadem co zamarzy. Wszyscy jej już po trosze służą, bo sobie jednać umie to uśmiechem, to smutkiem, to datkiem, to obietnicami.
Ulubieńców i zauszników tłum się roi... na palcach ich wyliczyć mogę, od Hinczy z Rogowa począwszy, który od jej drzwi nie odchodzi, a jak pies przy nich czatuje... Gdy króla nie ma, a kiedyż on długo posiedzi w domu, dopieroż wesele i uczty, i śmiechy i pląsy i śpiewy... Niewiasty sobie dobrała takie jak sama... więc wczasu dobrego zażywają.
Plótł tak Strasz niestworzone rzeczy, zmyślając wiele. Słuchający głowami potrząsali, Cebulka jeśli nie wszystko, przynajmniej co ważniejsze Witoldowi powtórzył.
Przez dni kilka trzymano tak Strasza na dworze, nie dopuszczając go do księcia.
Naostatek Cebulka we cztery oczy mu powiedział, że Witold do służby swej przyjąć gotów, ale do takiej, do jakiej sam go wyznaczy.
— Z tego coście tu przynieśli — rzekł mu — widzi pan mój, że tam pilno czuwać potrzeba, a na dworze nie mamy nikogo, coby mógł patrzeć, słuchać i nas ostrzegać. Musicie tam powrócić nazad, to będzie służba wasza.
Zakrzyknął naprzód Odrowąż, iż jako człek rycerski inaczej się spodziewał, a na dwór Jagiełły za nic i nigdy powracać nie chce... Zaczął potem ostygać, a zemsta mu doradziła, bodaj podjąć się tego stania na straży...
— Służby na dworze nie przyjmę — rzekł — ale i bez niej w Krakowie siedzieć, na zamku bywać i o wszystkiem wiedzieć mogę — pojadę.
Wyprawiono więc z poleceniami Odrowąża, który ledwie do swojego Białaczowa zboczywszy i wytchnąwszy, zjawił się znowu w Krakowie, na mieście gospodę opatrzywszy.
Wolny człek, niby sobie zajęcia szukający, spokrewniony z wielu, rozpoczął życie, które mu najlepiej zawsze smakowało. Od rana do wieczora mógł nic nie robiąc, siedzieć a rozprawiać i śmiać się.
Znał wszystkie te kąty i piwnice, gdzie się ze dworu komornicy i młodzież zbierała. Z wielu bardzo miał dawną poufałość i znajomość. Utyskiwał, że go niesprawiedliwie wypędzono bezcześnie, za co srogi żal miał...
Jedni mu potakiwali, drudzy spierali się, zrywać z nim nikt nie myślał.
Jeden Hincza, gdy się w ulicy z sobą spotykali, namarszczony głowę odwracał i znać go nie chciał. Jemu też Strasz zemstę poprzysiągł.
— Żyw chyba nie będę, jeśli tego pyszałka nie zawiodę do ciemnicy, aż jak pies na barłogu zdechnie...
Z tem się jednak przed nikim nie chwalił, bo Hincza więcej od niego miał przyjaciół, a że królowa nań łaskawa była, król także, górą się nosił i Strasza nie obawiał wcale.
Nie był Odrowąż tak chytrym, ani mógł się tak ułożyć, aby pozornie zgodę zawrzeć i z niej korzystać. Do dworu napowrót się nie napierał, lecz na Wawel iść i ze staremi znajomemi przestawać nikt mu nie mógł zabronić. O jego bytności na Litwie i służbie u Witolda żywa dusza nie wiedziała.
Miał też Strasz przy królewnie Jadwidze bawiącą pannę, daleką powinowatę Salkę z Załucza, do której, jak ludzie utrzymywali, zalecał się od dawna, i żenić się z nią nawet pomimo pokrewieństwa był gotów.
Do niej dostać się na dwór nie miał trudności, a powinowata przy królewnie służyła za wymówkę, dlaczego tak często go tu widywano.
Jak wszystkie starsze i młodsze niewiasty otaczające Jadwigę, Salka była nieprzyjaciółką królowej Sonki. Miłość dla biednej sieroty, budziła nienawiść dla macochy. W tem kółku tworzono baśnie, powtarzano słowa królowej w usta wkładane i groźby.
Kobiety czuwające przy Jadwidze, trzymały ją w ciągłej trwodze, to trucizny, to zamachu na jej życie.
Najdziwniejsze plotki znajdowały wiarę i ztąd dalej w świat płynęły.
Gdy koronacya postanowioną została, płacz nie ustawał około Jadwigi, przepowiadano przyszłość jeszcze straszniejszą, wysłanie gdzieś do Chęcin, lub do oddalonego pustego grodu.
Nie tajono się z temi domysłami przed królewną, której serce napełniało się coraz większą nienawiścią do macochy.
Jeżeli król, przybywszy do Krakowa, nie zapytał którego dnia o córkę i nie widział jej, snuto z tego zaraz wnioski najgorsze, przypisując wpływowi królowej.
Strasz służył dobrze, przynosił z miasta co tam się nasłuchał, wynosił co tu plotły kobiety — dodawał i swego po troszę.
Swoją drogą w podworcach i podsieniach zamkowych z dawnemi znajomemi i towarzyszami spotykając się, stawał do gawędy, czerpiąc od nich co wiedzieli o królu i królowej.
Mógł więc do Wilna dać wiedzieć nietylko co się tu działo, ale czego się domyślano i co przewidywano.
Ucha i oka jego nic nie uszło.
Jakby na przekorę Hinczy, który się z nim co dzień spotykał, krążył sobie Strasz swobodnie po zamku, pewien, że go nikt wygonić nie śmie.
Hincza miał wielu przyjaciół, również krzywo patrzących jak on na Strasza, lecz żaden z nich zadzierać się z nim nie chciał. Od słowa przyszłoby było łacno do korda, do którego i oni i Odrowąż porywczy byli.
Ale Hincza zżymał się i odgrażał.
— Gdybym wiedział, jak się tego Strasza ztąd pozbyć — mówił do druhów swych Jana z Koniecpola i Pietrasza ze Szczekocina, dworzan królowej — jednej godziny bym go tu nie zcierpiał, tak mi on tu śmierdzi, patrzeć nań nie mogę.
Radzono różnie, i nie uradzono nic, aż Hincza jednego wieczoru ochmistrzowi królowej Malskiemu szepnął, że wypędzony Strasz nie darmo się tu kręci i pewnie przez swą powinowatą Salkę z Załucza, królewnę Jadwigę buntuje przeciw królowej.
Nim się na to znalazł dowód i pozór do pozbycia się Strasza, tymczasem on przez swą przyjaciółkę do królewnej się zalecił, a ona obiecała ojca prosić za nim, aby przy niej komornikiem go zrobiono.
Jagiełło gdy mógł tylko, rad był córki żądanie spełnić i na prośbę jej, ręką dał znak, że pozwala.
Strasz więc już, choć nic do czynienia nie miał, prawo zyskał wisieć przy dworze.
Gdy ochmistrz jednego dnia, spotkawszy w podworcu, zapytał go, jakiem prawem się tu nieustannie wciska, gdy z królewskiego rozkazu, powinien był się oddalić, Strasz niemal zuchwale mu odpowiedział, iż Jagiełło przy dworze królewnej pozwolił mu zostać.
Nie było więc sposobu się go pozbyć, ale Hincza zebrawszy dworzan królowej, którzy wszyscy z nim trzymali, wymógł na nich, ażeby żaden ze Straszem nie przestawał, nie mówił i znać go nie chciał.
Piotr Kurowski, Wawrzyn Zaręba z Kalinowej, Jan Kraska, Jan z Koniecpola, Piotr i Dobiesław ze Szczekocin, wszyscy się słowem związali, iż ze Straszem znać się, ani obcować nie będą.
— Myśmy słudzy królowej, przeciwko której on śmiał bluźnić — mówił Hincza — a przebaczyć mu tego nie możemy.
Za przykładem tych kilku młodych co tu rej wiedli, na dane hasło, inni też zamkowi urzędnicy, komornicy, starsza służba poczęła od Odrowąża tak stronić, tyłem się doń zwracać, nie słuchać pozdrowień, ani patrzeć nań, że gdy szedł lub powracał od królewnej, słowa do nikogo nie mógł przemówić, a nikt się nie odezwał do niego.
Jak od zapowietrzonego uchodzili wszyscy. W Straszu się zburzyła krew, ale co miał czynić? Jedno zostawało, lub wynosić się ze dworu, albo szukać zaczepki i raz się rozprawić. Ostatnie zdawało się nieuniknione. Musiał jednak Strasz w mieście przydybać którego z winowajców, bo na zamku korda dobyć nie było bezpiecznie. Kto pierwszy się tego dopuścił, temuby nie uszło płazem.
Czatował więc około tych piwnic i browarów, do których czasem młódź przychodziła aby w zakazane kości grywać.
Hincza, Pietrasz ze Szczekocin, i Jan z Koniecpola siedzieli dnia jednego u Stana przy Grodzkiej ulicy, gdy Strasz wpadł do izby, może nie wiedząc ilu ich tam było.
Zaledwie chwila upłynęła, gdy najokropniejsza wrzawa rozległa się w izbie, tak, że w ulicy ją aż słychać było i viertelnicy nadbiegli, ale drzwi znaleźli zawalone drągiem. Dobyć się do nich nie było podobna.
Krzyk ustał, wewnątrz zrobiło się cicho; gospodarz pachołków poprowadził do okna od podwórza, aby tamtędy łatwiej się dostali do izby. Tu znaleźli otwartą okiennicę, wiszącą na jednym haku, a zajrzawszy do wnętrza, nikogo więcej tylko Strasza na podłodze, posiekanego i we krwi pływającego.
Przybiegł go tam zaraz barwierz opatrzeć, krew zatamować i obwiązać, rany nie okazały się śmiertelne, lecz lizać się z nich długo było potrzeba.
Wypadek ten następstw nie miał zresztą żadnych, bo gospodarz Stano, choć wiedział kto sprawcą był, wydać nie śmiał, aby się na zemstę dworaków nie narazić, a Strasz nie skarżył też, obiecując sobie sam domierzyć sprawiedliwość.
Leżał chory długo, lecz ówcześni ludzie mieli taką naturę, że albo na placu legli, lub póki ducha w nich stało, dźwigali się nie pieszcząc, jak najrychlej mogli, bo łóżka zarówno z trumną się lękali.
Strasz jeszcze plastrami oblepiony był, gdy już na zamek wrócił.
Rozpłakały się niewiasty nad nim, a Salka z Załucza poprzysięgła, iż nieszczęście to spotkało jej powinowatego za to tylko, iż królewnie Jadwidze sprzyjał.
Ci co go porąbali zobaczywszy zmartwychpowstałego, nie pokazali po sobie zdziwienia, ani strachu. Znowu po dawnemu mijano się w krużgankach nie widząc, ocierano o siebie nie mówiąc. Obie strony wiedziały, że sprawa nie była skończona i że gdzieś, kiedyś znowu ją żelazo będzie rozstrzygać.
Strasz nieulękniony, przybywał jak dawniej, nie skarżył się nikomu — milczał.
Przygotowania do koronacyi trochę pamięć tych starć zatarły. Było wistocie wiele do czynienia. Ze skarbca dobywano sukna, opony, srebra, rzędy na konie, wszystko to czeladź musiała trzepać, czyścić, szlifować pod dozorem starszych. Komnaty główne jak Malowaną, Laskowiec i nad niemi górne, które miał Eryk zajmować, obijano i opatrywano we sprzęty.
Królowa Sonka sama ze swemi kobietami i komornikami doglądała wszystkiego... Nie było czasu kłócić się i spierać, bo każdy o sobie myśleć musiał jak wystąpi, aby wstydu klejnotowi nie uczynił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.