Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zdawało się nam wszystkim, że wielka zagadka przyszłości rozwiąże się dla nas tak jakeśmy wówczas przewidywali. Nic zuchwalszego nad młodość, niekiedy jest w niej jakieś przeczucie wieszcze, ale najczęściej skacze ona nad przepaścią i śpiewa ani się domyślając, gdzie ją popchnie silniejsza ręka Opatrzności.
W tej ciżbie zbiegającej się zewsząd młodzieży, zaprawdę jednem z najciekawszych było to przygotowywanie się do życia, o którem marzył każdy po swojemu, a nikt z nas pojęcia nie miał. Marzenia były olbrzymie, życie miało je spłacić swoją zdawkową miedzianą monetą dni powszednich.
Ale któżby był wówczas o czemkolwiek śmiał wątpić? — wszystko tak łatwą przedstawiało się zdobyczą! tak dostępnem, tak dla nas przygotowanem! Uczta stała zastawiona, czekano tylko biesiadników.
Kilku może starszych i doświadczeńszych pojmowało zadanie surowiej, poważniej widzieli przyszłość i pracowali na nią z jakimś wczesnym smutkiem i rezygnacją odczarowania.
Może najchłodniejszą z tych istot wyjątkowych był nasz towarzysz Baltazar, nie młody już człowiek, przezywany czasami Heraklitem, dla tego, że świat widział ze strony prawdziwszej i nie wiele się od niego spodziewał. Był on od nas wszystkich znacznie starszy, spóźnił się jakoś do uniwersytetu zbierając wprzód środki materjalne dla niezależnego przebycia tych kilku lat nowicjatu. Wyszedłszy ze szkół, dość długo na wsi zajmował się nauczycielstwem, skąpiąc niesłychanie, ażeby potem być zupełnie niezależnym i przy nauce nie troszczyć się już o chleb powszedni. Ta pielgrzymka pedagogiczna nauczyła go świata i ludzi, odbierając mu pozostałe złudzenia młodości; przyszedł w ten świat młody tak różnym i daleko dojrzalszym, że go nie łatwo przyjęto, ani się z nim oswojono, wydawał się im starcem myślą, mową, postępowaniem i zupełną z otaczającemi stanowił sprzeczność.
Nim się on dobił tych kilkuset rubli, które chciał mieć przed sobą, podstarzał dobrze, wyłysiał i nieżartem walczyć musiał; nieszczęście chciało, że go różne wypadki wstrzymywały po drodze, praca przepadała, nie uiszczali się wierzyciele i co raz zarobił, tracił, nieoględnie powierzywszy. Ale innegoby może było do rozpaczy przywiodło i na wieki szyki splątało, Baltazara zrazić nie potrafiło. Rozpoczął na nowo zawód swój ostrożniej, wybierając domy, bez zapału, ale sumiennie spełniając zobowiązania, nie dając się światu zagarnąć i stale przysposabiając do obranego zawodu.
Potrzeba było w istocie niczem nie zmożonej wytrwałości jego, żeby zapomniawszy o szkołach, skosztowawszy trochę swobody, podstarzałemu a mogącemu mieć zawsze kawałek chleba, powrócić znowu na ławę, siąść na niej obok młokosów i rozpoczynać ab ovo studenckiego życia koleje.
Baltazar w chwilach wolnych na wsi od zatrudnień bakałarskich przysposabiał się do medycyny, którą sobie obrał zawczasu, tak, że gdy przybył do Wilna lepiej od innych był przygotowanym, miał książki, ogólne pojęcia o rzeczy i stawał do tej walki inaczej od nas uzbrojony.
Całkiem też inaczej uczył się niż inni, systematyczniej, łatwiej i pilniej daleko, to pewna. Obrachowawszy ile mu na pięć lat kursów było potrzeba do życia, panując nad sobą despotycznie, ani litością niewczesną, ani złudzeniem żadnem, ani spuszczaniem na Opatrzność nie pomięszał sobie wcześnie porobionych rachunków. Dla siebie i dla drugich zarówno był nielitościwym, a porządek drobnostkowy stanowił jedną z ważnych sprężyn jego życia. Co raz pomyślał i powiedział sobie tego dopełnił niechybnie, niczem się odwieść nie dając od zamierzonego celu. Wszystko u niego było z góry wyrachowane, nawet wypadek choroby ciężkiej i kosztów jakie za sobą mogła pociągnąć, które w razie zdrowia inne otrzymywały przeznaczenie.
Dla współtowarzyszów jakkolwiek zrazu nie sympatyczną był figurą, bo każdego chłostał jak dzieciaka morałami z zimną krwią starego pedagoga; — musiano jednak uznać jego wyższość nad sobą i uważać go za reprezentanta chłodnego rozsądku w gronie, w którem fantazje, marzenia i serca popędy panowały.
Swobodniejszy od wszystkich prawie, bo bez rodziców i krewnych, pan siebie, Baltazar jednak był przykładem jak mając wolność wszystkiego, mało używać się godzi. Nikt zdrowiej, ale zimniej nie pojmował życia, i jeżeli wyzucie się dobrowolne ze wszelkich złudzeń i marzeń, a przywiązanie do rzeczywistości, cechować powinno medyka, człowiek ten był prawdziwie powołany do stanu, który obrał sobie.
Dla niego świat ducha nie istniał wcale, życie było gościńcem szosowanym, prostym, gładkim, z którego pod strachem obłędu i niebezpieczeństwa zboczyć sobie nie pozwalał na chwile.
Nie szukał on przyjaźni młodych, ale ich nie unikał, a miał tę wadę, że odzierał tych do których się zbliżał ze wszelkich marzeń, któremi kołysać się nam było tak dobrze i miło! Zdaje się nawet, że ten eksperyment stanowił dlań cały powab obcowania z młodzieżą, bawiła go jej nieopatrzność, śmieszyła rozpacz, gdy straszliwy kościotrup z za zasłon ukazał.
Baltazar wyglądał może starzej niż był powinien, a przeszłość jego prócz tego, że pracował bakałarzując, była dla nas tajemnicą — unikał wszelkiej tyczącej się jej spowiedzi. Zasady jego dozwalały się domyślać, że pochodził z ludu bo był demokratą, a nieszczęsne koleje jakie przeszedł po domach pańskich, kierunek ten czyniły w nim wybitniejszym jeszcze.
Pełen taktu i umiarkowania wyciągał zręcznie wyznania z młodzieży, ale sam przed nią nie spowiadał się nigdy — było to nieco rachubą, bo wszelką spowiedzią człowiek się w pewien sposób oddaje na łaskę temu przed którym się odkrywa, — Baltazar zaś najgoręcej o niezawisłość się dobijał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.