<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Miała serce
Podtytuł (Obrazek słoneczny).
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIAŁA SERCE.
(OBRAZEK SŁONECZNY).


Spotkali się po kilku latach.
W mogile składano jedyne dziecię, zrodzone z krótkotrwałego małżeństwa. Dziecię to wydzierali sobie wzajem, targali, nie jego sercem, było na to zbyt maleńkiem, ale ciałkiem tego zawiązku człowieka, aż śmierć zlitowała się i uchroniła je przed dalszym losem, który się źle zapowiadał. Śmierć nie zawsze bywa tak miłosierną.
Nad trumienką dziecka ojciec i matka stanęli naprzeciwko siebie, zapewne po raz ostatni. Wszak teraz nie wiązało ich nic już, nic wcale, a nienawidzili się wzajemnie, dali tego tysiące dowodów. Majowa zieleń uczyniła podobnym cmentarz wiejski do ogrodu. Przez młode liście akacji, brzóz, kalin, jarzębin, ocieniających mogiły, słońce rozścielało ruchome światła, migające za podmuchem wiatru. Co chwila zabłysnął śród trawy jaskier żywą barwą, błękitniała modra sasanka, zabieliły się płatki rumianku, kropla rosy zamigotała barwami tęczy, jak brylant w trawę rzucony, i w cień zapadała. W powietrzu unosiła się woń bzów rozkwitłych, mieszających się z miodowym zapachem rzepakowego łanu, który rozciągał się żółtym kobiercem, tuż za nizkim murem cmentarza. Wśród zieleni świegotały ptaki, brzęczały owady, kukułka odzywała się wesołą nutą.
Był to rozkoszny poranek, niebo bez chmury nie miało jeszcze letniej spiekoty, promienie słońca nie paliły południowym żarem, lekkie powietrze rozszerzało piersi. W taki poranek śmierć zdaje się anomalją, wierzyć nie można, że ona istnieje, a jednak — stali na cmentarzu, ziemia z głuchym łoskotem spadała na trumnę ich dziecięcia...
On stał surowy, blady, z brwią ściągniętą. Może teraz żałował zatargów, co skończyły się tak tragicznie. Czy mieli dla dziecka rodzicielskie uczucia i Wszakże w ich to imieniu wydzierali je sobie wzajem. „Taki ojciec“! „Taka matka“! — odzywało się z oburzeniem każde z osobna. „Albo on wie o tem, że ma dziecko“? — dodawała kobieta, przygryzając wązkie wargi. „Zwierzę każde więcej dba o swoje małe“, — mówił mężczyzna z wściekłością.
Z powodu tego przekonania, on wśród zimowej zamieci podjechał pod mieszkanie żony i wykradł dziecię z mamką podczas jej nieobecności. Mówił, iż miał do tego prawo, wszakże matka nie czuwała nad niem. Potem ona przez policję odbierała mamkę, która, jak twierdziła, zbiegła samowolnie. I tak było dalej aż do śmierci maleństwa.
Może on pomyślał teraz, że dziecię w innych warunkach rozwijałoby się i żyło. Może odzywały się w nim chóry wspomnień i sięgały w przeszłość daleką?.. Usiłował odwrócić oczy od tej kobiety, którą niegdyś kochał... Otulona czarnemi krepami, wspierała się o pień brzozy. Nie mógł widzieć jej twarzy, widział tylko wysmukłą kibić. Słońce rzucało snop promieni na gruby, kasztanowaty zwój włosów, zwinięty nad karkiem, i wydobywało z nich rudo-złote odblaski. Włosy te miał zawsze przed oczyma, pamiętał ich miękkość, pamiętał woń, gdy tonął w nich ustami, a gdy rozplatał je, pamiętał tę kaskadę przyćmionego złota, przejmującą go dreszczem rozkoszy. Pod koroną włosów było czoło białe jak śniegi, brew gęsta i oczy nieokreślonego koloru. On wpatrywał się w nie miesiące i lata, dostrzegał kolejno iskry gniewu i rozkoszy, blask dumy, radości, szyderstwa, ale nie dostrzegł nigdy serdecznego promienia, coby zmiękczył ogień źrenic, rzucił na nie łzawą zasłonę i dał im ciepło tkliwości. Ileż razy próbował wszystkich strun jej duszy po koleji! Ta nie oddźwiękła mu nigdy. Łudził się długo, chciał się łudzić: ta kobieta nie była w stanie kochać. Przekonał się o tem i miłość jego przeszła w nienawiść.
Są chwile, w których z szybkością błyskawicy snują się w myśli obrazy. Tak było z nim teraz. Źrenice jego, zamiast zwracać się ku trumnie, utkwione były w gruby splot włosów pochylonej przed nim kobiety, a przed nimi przesuwały się tłumnie widziadła dni minionych, kiedy spotkał ją po raz pierwszy i odczuł odrazu ten dreszcz tajemniczy, przejmujący całą istność ludzką, gdy ją owładnie nowa potęga. Od tej chwili należał do niej.
Potem, przypomniał sobie pierwszy uśmiech odnaleziony na jej ustach, uścisk miękkiej dłoni drżącej w jego ujęciu, zamienione wyznania. Szczęście...
Mówiono mu, że to zimna zalotnica, że szuka bogatego męża, że przed nim zarzucała sieci na bogatszego jeszcze, chciano dawać dowody. Nie słuchał. Czy kiedy kochający podobnym oskarżeniom uwierzył? Szalony — szalony! Nastąpiły dni rozkoszy i dni wściekłości. Nie chciał a musiał dostrzedz, że wzrok żony ścigał innego, że ten inny stanął pomiędzy nimi, a wówczas widział go, zawsze przed sobą, zawsze i wszędzie, chociażby o setki mil był oddalony. Odtrącił ją wreszcie, a ona rozwinęła skrzydła jak rozpętany ptak ku swobodzie. Teraz nic już nie stało pomiędzy nią a ukochanym. Nie spojrzała nawet na męża, nie domyślała się, że trawiła go dzika żądza zemsty, że zapaliło się w nim pragnienie zadania jej choć części cierpień, jakich przez nią doświadczył, że nienawidził ją tyle przynajmniej, ile kochał niegdyś.
Czy wykradł to dziecię, które teraz grzebali z miłości ojcowskiej? Nie, nie. On szukał tylko zemsty, on chciał jej wydrzeć to, co ukochała, jak ona wydarła mu siebie. Wet za wet, rana za ranę, a może był to sposób jak inny wrażenia się w jej pamięć, może tylko pozór myślenia o niej, zajmowania się nią.
Teraz zrozumiał to dobrze wobec tej mogiłki rosnącej mu pod stopami. Przejrzał jasno we własnem sercu. Dziecię, cóż mu dziecię? Alboż obejrzał się za niem, alboż serce jego się ściskało? Zamiast sinej i martwej twarzyczki, on widział przed sobą zwój tylko kasztanowatych włosów, ocieniający kark puszysty, cały złotym meszkiem osnuty, i postać smukłą, gnącą się pod nadmiarem boleści.
To sprawiało mu dziką rozkosz, ha! więc cierpiała ona także, nareszcie! Wiedział, gdzie ugodzić, kiedy jej dziecię wykradał. Każda matka dziecko swoje kocha, to prawo natury. Zapomniał, iż odsądzał ją niegdyś od tego prawa, dowodził, iż zwierzę więcej od niej dba o swoje małe...
Mogiła była już prawie zasypaną, w miarę jak rosła, kobieta pochylała się nad nią, głuche łkanie wstrząsało jej piersi i widać było pod czarną tkaniną sukni, drganie ramion, co chwila ściągających się spazmatycznie.
Łkania jej dziwiły go, uspakajały. Nie sądził, aby mogła tak bardzo odczuwać jakąkolwiek stratę. Więc ona jednak ma coś nakształt serca! I nagle ta kobieta przedstawiła mu się w odmiennem świetle. Może to on nie zdołał serca jej rozbudzić? Może to był kwiat mimozy, który się zamknął pod szorstkiem dotknięciem? Dokonywała się w nim przemiana dziwna. Całe życie był człowiekiem gwałtownych uczuć i gwałtownych zwrotów. Nienawiść jego pierzchała nagle, budziły się zapomniane uczucia, nadzieje, dawne pragnienia młodzieńcze, rozwijała się znowu nić marzeń, taka, jaka snuła się przed nim w dniach wiośnianych.
Marzenia te nie sięgały niepodobieństw: nie szukał zaczarowanych dziewic na sobotnich górach, nie pragnął tajemniczego kwiatu paproci, ani skarbów zaklętych, jakie on odkrywa. Zwyczajne ludzkie życie, pełne prostych uciech, a chociażby i trosk prostych, towarzyszka dobrej i złej doli, dzieci, w którychby się odrodził, które dalej rozwijałyby jego myśli, prowadziły pracę. Czy nie miał prawa sądzić, iż los spełni te skromne żądania? Zapomniał tylko w rachunku swoim, że los ma ludzką naturę i źle obchodzi się ze skromnymi. Im kto mniej pragnie, tem mniej otrzymuje.
Te wszystkie marzenia powracały mu do myśli. Czy przynosiła mu je woń wiośniana, czy ta postać kobieca pochylona w łkaniach, czy też ten pogrzeb krwi jego? W miarę jak matka oczyszczała się w jego pamięci, i dziecię odzyskiwało pierwotne miejsce w jego sercu, zaleciały je miększe uczucia, budził się przestrach i wyrzut. Po raz pierwszy zapytał sam siebie: czy spełniał obowiązki ojca względem tego dziecięcia, czy wydzierał je matce z miłości czy też z nienawiści?
Ona niezawodnie kochała je lepiej od niego, skoro odbyła długą podróż, ażeby choć zwłoki jego zobaczyć, oddać ostatnią posługę. W jej rękach ono może nie byłoby umarło? Kto wie, czy nie ta myśl przygniatała ją teraz, czyniła bardziej gorzkiemi łzy, żal mieniła w rozpacz?
Gdyby spojrzeć w jej oczy i wyczytać... Zapomniał, że tego, czego pragnął, nie wyczytał w nich nigdy w żadnej chwili wspólnego życia. Zapomniał o zawodach swego małżeństwa, widział ją tylko leżącą twarzą do ziemi w pognębieniu ostatecznem. Smukła, bezsilna kibić, obciśnięta czarną szatą, rysowała się na bladej żółtości piasku świeżej mogiły, ciężkie sploty włosów brały w siebie słońce, drżały złotem światłem, a lekkie tchnienie wiatru rozwiewało wkoło nich złote włoski wymykające się wielkim szyldkretowym szpilkom, które całego ich bogactwa utrzymać nie mogły.
— Omyliłem się. Ona ma serce, — powtarzał sobie uparcie jak lunatyk, krążący około jednej myśli. Gdybym do tego serca przemówił? To było już proste następstwo poprzednich myśli. Jak przemówić? Rozeszli się od tak dawna, tyle nienawiści, obelg, złorzeczeń, nagromadziło się między nimi, iż żadne słowo nie przychodziło mu na usta. A jednak zdawało mu się rzeczą prostą, wziąć ją w objęcia, złożyć tysiące pocałunków na tych włosach, których woń subtelną miał w pamięci, tak żywo, jak gdyby ją czuł w tej chwili, i unieść jak swoją. Ona miała serce; jak mógł tego nie widzieć, jak mógł o tem wątpić, brać na serjo żarty z tym drugim, posądzić ją... alboż nie oddała mu swej ręki dobrowolnie, alboż nie ukochała go od pierwszego spojrzenia, jak on ją? Ten drugi mógł wszakże dawno zbliżyć się do niej. Więzy, które wiązały męża z żoną były tak nikłe, ten drugi zerwać je mógł z łatwością, on, co był tak bogaty, gdyby zechciał tylko? Nie, ta miłość istniała jedynie w jego chorobliwej wyobraźni. Gdzież on miał zmysły, kiedy ją posądzał? Ona wówczas nie broniła się nawet, rzuciła mu w oczy urąganie. Czy mogła inaczej postąpić?.. A on w tem urąganiu niewinnej widział dowód winy. Szalony! szalony!
Zdejmowała go litość, trwoga nawet, gdy patrzał na piękną postać kobiety, której łkania wzmagały się zamiast uspokajać. Była samą, chociażby ją nienawidził nawet, powinien był pomódz. Bezsilność jej dodała mu odwagi.
— Marjo — wyrzekł zdławionym głosem, pochylając się nad nią.
Nie usłyszała go, może nawet usłyszeć nie mogła. Duch jej zapewne przebywał z duchem dziecięcia.
On pochylił się więcej jeszcze.
— Marjo! — powtórzył.
I znów głos jego cichy przebrzmiał daremnie.
Wówczas rękoma ujął ją za ramiona i usiłował podnieść, ale ręce jego drżały tak bardzo, iż nie był w stanie dźwignąć wiotkiego ciała.
Zwróciła ku niemu głowę. Zamiast gniewnego spojrzenia okazała mu oczy przymknięte, z których spływały dwa strumienie łez. Ujrzał znowu to czoło białe jak śnieg, brwi gęste i drobne usta, to oblicze, które miał w oczach ciągle, nieustannie zarówno w chwilach gniewu, nienawiści jak żalu. Fala wspomnień uderzyła w niego z taką mocą, iż świat cały zawirował mu w oczach. Nie spostrzegł jak przez firankę rzęs, przez łzawe krople, źrenice jej słały ku niemu badawcze spojrzenia, jak spojrzenie to sprzeczało się z wybuchami żalu, z łkaniem, z omdleniem, i świadczyło o zupełnej świadomości i zawładnięciu sobą.
Była to tylko chwila, mgnienie powieki, coś na kształt drgnienia światła, co przebiega burzliwą chmurę, on nic nie zauważył, czuł tylko jej kibić przy piersi, czuł tylko jej głowę na ramieniu i ten zwój włosów miękki i ciężki, którego woń przenikała go jak niegdyś.
— Marjo — wyrzekł znowu, teraz już z prośbą i zapytaniem, tak wyraźnem, iż trzeba było tylko odrobiny dobrej woli, ażeby go zrozumieć i jednego słówka, jednego śmiechu, ażeby przeszłość pierzchła jak zły sen i rozpoczęło się znowu dawne życie.
Czyż ona nie zrozumiała? Ona, co umyślnie obwinęła się w krepy żałobne, przybrała pozór matki bolejącej, by to zapytanie usłyszeć?
Była panią położenia, zrozumiała jednem błyskawicznem spojrzeniem, i dlatego wyzyskać je chciała.
Usta jej nie otwarły się, oczy nie przestały tonąć we łzach. Może też łzy te nie były udane? Wszak zawiodły ją świetne plany przyszłości, wszak poza sobą zostawiła nadzieje wszelkie i teraz nie miała już innej drogi, jak zdobyć znowu człowieka, którym wzgardziła niegdyś, z którym toczyła przez lat parę walkę zażartą.
Boleść jej miała wymowę, której by żadne słowa nie dorównały. Gdy głowę wspierała na jego ramieniu, przypadkiem wypadła szpilka, utrzymująca węzeł włosów, które złoto-brunatną falą spłynęły ku ziemi. Machinalnie zanurzył w nie rękę i czuł znowu ich jedwabistą miękkość. Niezawodnie ona miała serce! Teraz znikły wszelkie wątpliwości...
Wobec samego siebie przyznał się do winy, trzeba było winę odpokutować. Ta kobieta została ciężko znieważoną. Serce teraz, to zaprzeczone serce, skłaniało ją do wspaniałomyślności; zbyt szlachetna, by pastwić się nad pognębionym, musiała jednak odczuwać żal ciężki. Czy miał tej szlachetności nadużywać? Należał do ludzi, którzy nic nie robią połowicznie.
— Marjo, przebacz, zawołał cisnąc ją do siebie, jak odzyskane dobro. Przebacz, zapomnij, daruj!
Na usta jego cisnęło się inne jeszcze słowo. Ona to zrozumiała, uczuł znowu jej serce na swem sercu i tulące się do niego ramiona.


Warszawa.Walerja Marrene.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.