Miasto Wiecznej Nocy/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miasto Wiecznej Nocy |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 24.3.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W komisariacie policji na Mott-Street w San Francisko policjanci, którzy mieli objąć nocną służbę, zgromadzili się na wieczorną modlitwę dokoła swego kapitana, inspektora policji Smytha. Wszyscy odmawiali słowa modlitwy z przejęciem. Jakkolwiek byli to ludzie odważni i zaprawieni w swym rzemiośle, wyprawa nocna do zakazanych dzielnic w San Francisko była rzeczą ryzykowną. Dzielnica chińska, olbrzymia jak całe miasto, była miejscem najniebezpieczniejszym. Nikt z tych ludzi nie był pewien, czy nazajutrz stanie do apelu. Na ścianie wielkiej sali wisiała tablica, poświęcona pamięci poległych w służbie policjantów. Widniało na niej przeszło sto nazwisk. W poprzednim tygodniu stracono w ten sam sposób dwuch towarzyszy. Nikt nie umiałby powiedzieć, gdzie i w jaki sposób padli. Ciał ich nigdy nie odnaleziono. Poprostu znikli bez śladu. Zaprawieni w walce z przestępcami policjanci wiedzieli dobrze, że szukanie ich to daremny trud.
Chińska dzielnica San Francisko nie zwracała nigdy swych ofiar. Zdarzyło się kiedyś, że jeden z policjantów wymknął się z paszczy Żółtego Smoka... Przeżyte katusze zostawiły jednak swój ślad: biedny policjant zwariował i jako nieuleczalny zamknięty został u szpitalu dla umysłowo chorych w Minnetown.
To był jedyny wypadek powrotu... Nazwisko jego przez pięć dni figurowało na tablicy zaginionych bez wieści, gdy pewnego ranka jakiś człowiek zupełnie nagi wypadł z Chińskiego Miasta i począł biec jak oszalały, aż upadł bez przytomności u stóp najbliższego policjanta.
Podniesiono go i przywrócono do przytomności. Trzeba było jednak aż czterech ludzi aby go obezwładnić bowiem nieszczęśliwy dostał ataku szału. W nagim szaleńcu rozpoznano zaginionego policjanta. Z ran na ciele nie trudno było domyśleć się jakim torturom poddano go w mrocznych jaskiniach Chińskiego Miasta. Zdradzał ponadto oszołomienie dziwnym, tajemniczym narkotykiem. Prawdopodobnie musiał nadludzkim wysiłkiem wyrwać się ze swego więzienia...
Potym wypadku rozpoczęły się prawdziwe polowania na żółtych. Chińskie Miasto wrzało, oblężone formalnie przez policjantów. Trzydzieści trupów i nieskończone szeregi rannych nie poprawiły jednak w niczym sytuacji. Niesłychana solidarność żółtych nie pozwalała policji dotrzeć do głównej kwatery zbrodni. Ten kto zabił białego uważany był przez Chińczyków za bohatera.
Kapitan Smith skończył modlitwę.
— Pragnę wam zakomunikować towarzysze, że znów otrzymaliśmy list z pogróżkami.
Wziął list, który nadszedł tego popołudnia i przeczytał go głośno.
„Chińska sekta Błękitnego Miecza ostrzega 18 posterunek policji, że w ciągu najbliższych dwu tygodni odbędą się w Chińskiej dzielnicy San Francisko uroczystości ku czci świątyni naszego Buddy. Członkowie sekty, proszą kapitana, aby zakomunikował wszystkim, że kapłani buddyjscy wydali wyrok śmierci na każdego białego, który w tym czasie pojawi się w Chińskiej Dzielnicy. Aby uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi, prosimy o zastosowanie się do naszego niezłomnego Prawa“.
Smyth odłożył list i spojrzał na swych ludzi. Chciał wyczytać z ich twarzy, czy pogróżki chińskie wzbudziły w nich uczucie strachu. Spokojnie i w skupieniu wytrzymali ci żelaźni ludzie wzrok swego kapitana. Zdawali sobie sprawę, że czeka ich ciężka próba, z której nie wszyscy wyjdą z życiem.
Wiedzieli, że obowiązkiem ich jest wytrwać na posterunku. Gdyby jeden z nich uląkł się przed służbą nocną, tłum żółtych przestępców zalałby miasto białych.
18 posterunek policji — była to najbardziej wysunięta placówka w walce z chińskim bandytyzmem.
Drzwi posterunku były opancerzone, cały budynek otoczony murem obronnym jak forteca. Blok lokali biurowych znajdował się w samym środku podwórza strzeżonego przez specjalną wartę.
— Mam nadzieję, że żaden z was, chłopcy, nie uląkł się niecnych pogróżek bandytów, — rzekł kapitan Smyth. — Żeby jednak nie doprowadzać do zbytecznego przelewu krwi, wzmocnimy straże dokoła świątyni w okresie trwania uroczystości. Zakazuję więc zapuszczać się pojedyńczo w uliczki Chińskiego Miasta. Zażądam posiłku z centrali policji i skorzystam z pierwszej okazji, aby doprowadzić do ostrego starcia Chińczyków z policją. Pokażę w ten sposób żółtym, żeśmy się nie ulękli ich pogróżek. Mimo to obawiam się, że w związku z tym świętem czekają nas tysiączne przykrości. Zwróciłem się o informacje do najlepszego orientalisty, profesora Dundee. Zdaniem jego, święto Buddy jest naogół u Chińczyków świętem radosnym. U sekty jednak Błękitnego Miecza — jednej z najwcześniejszych sekt chińskich, powstałej jeszcze przed ukazaniem się pierwszego białego człowieka w Chinach, — uroczystościom tym towarzyszą krwawe ofiary ludzkie. Mamy do czynienia z najgroźniejszą sektą w Państwie Środka. Członkowie jej, posłuszni wszechwładnej mocy Kapłanów, spragnieni są krwi białego człowieka. A teraz do dzieła! Wierzę, że jutro odnajdziemy się w tym samym składzie i nikogo nie zabraknie z pośród nas! Bóg z wami, towarzysze!
Uścisnął serdecznie dłoń każdego z policjantów.
— Na posterunek! — rzekł głosem służbowym.
Zegar na wieży 18 posterunku wydzwonił 8 godzinę. Jak jeden mąż, policjanci chwycili za broń, sprawdzili, czy jest nabita, ściągnęli paski i wymaszerowaii równym krokiem. Ciężkie pancerne drzwi zamknęły się za nimi z głuchym łoskotem.
Zaledwie znaleźli się na ulicy ogarnęła ich ruchliwa chińska masa. Tysiące żółtych ciągnęła powoli wzdłuż krętych uliczek, zatrzymywało się przed wystawami i znikało w nieznanych zakamarkach. Wielkie kolorowe latarnie z papieru chwiały się na wietrze u węgłów brudnych domostw. Potworne groteskowe rysunki i emblematy wskazywały sklepy i miejsca zabaw. Girlandy różnobarwnych i sztucznych kwiatów zawieszone były nad ulicami. Wszystko to razem przypominało raczej Szanghaj, niż amerykańskie miasto San-Francisko.
Tu i owdzie błyszczały sztuczne ognie, odwiecznym zwyczajem zapalane w całych Chinach podczas dni świątecznych. Hałas był ogłuszający. Podniecony tłum zbijał się w twardą masę, jak stado błędnych owiec. Przywykli do tych czysto orientalnych widoków policjanci obojętnie przedzierali się przez to rojowisko ludzkie, torując w nim sobie energicznie drogę. Od czasu do czasu padały pod ich adresem ostre słówka których na szczęście nie rozumieli, słowa pełne ironii i szyderstwa, wzbudzające w tłumie wybuchy wesołości. Nie odpowiadali nawet na to. Dopiero gdy zaczynały one przybierać bardziej agresywny charakter, gdy rzucano w nich kulami papierowymi lub skórkami owoców, dopiero wówczas dzielni policjanci dawali śmiałkom należytą odprawę...
Raffles i jego przyjaciel Charley Brand przechadzali się również w tym samym czasie po chińskim mieście. Charley z zaciekawieniem rozglądał się dokoła: Dla niego wszelkie manifestacje życia Dalekiego Wschodu miały urok bajki z tysiąca i jednej nocy. Raffles trzymał go mocno pod ramię gdyż inaczej tłum, drepczący drobnymi kroczkami, rozdzieliłby ich niezwłocznie. Z głównej ulicy skręcili w wąską, lecz mniej zaludnioną bocznicę. Setki podobnych krętych uliczek otaczały powikłanym kłębowiskiem środek chińskiej dzielnicy — tak zwane Złote Wzgórze. Raffles pragnął odnaleźć adres jednego znajomego chińskiego kupca, nazwiskiem Shu-Wang. Nagle, w momencie gdy przechodzili obok chińskiej herbaciarni, doszedł ich uszu przeraźliwy, rozpaczliwy krzyk ludzki. Nie było wątpliwości, że był to głos białej kobiety.
Raffles zawahał się: po chwili skierował swe kroki prosto w stronę herbaciarni, z której wyszło kilku Chińczyków, odzianych w fioletowe szaty. Na widok białych, jeden z Synów Nieba zawołał złą angielszczyzną.
— Idźcie swoją drogą... Nie wchodźcie do tego sklepu!
Zanim Raffles zdążył odpowiedzieć, Chińczyk zginął w bocznej uliczce. Lord Lister rozejrzał się niezdecydowanym wzrokiem dokoła.
— Na pomoc! Na pomoc!.. — rozlegało się rozpaczliwe wołanie.
Lord Lister puścił ramię Charleya, pchnął potężnie drzwi i w jednej chwili znalazł się wewnątrz sklepu. Dał się słyszeć odgłos gwizdka — umówiony sygnał rzucony przez niewidzialnego wartownika... — Zapóźno! Raffles ujrzał leżącą na ziemi młodą amerykankę ze związanymi rękami i nogami. Jedno mgnienie oka wystarczyło, aby zdał sobie sprawę, że uwięziona była kobietą przystojną i bardzo elegancko ubraną. W tej samej chwili trzy żółte głowy znikły za czymś w rodzaju klapy znajdującej się za kontuarem.
— Litości! — zawołała młoda kobieta. — Szybko, na miłość Boga! Ratujcie moją siostrę Lizzy! Chińczycy zawlekli ją do piwnicy. Tamtędy, przez przejście ukryte pod klapą! — Gdyby się pan nie zjawił, zawlekliby również i mnie...
Zanim Charley Brand zdołał usłyszeć słowo wyjaśnienia, Raffles wskoczył w ziejący otwór przejścia. Więcej jeszcze zdumiony niż przerażony, Charley spoglądał za znikającym w ciemnościach swym mistrzem. Chciał wołać za nim, aby się miał na baczności, ale nie zdążył. Ciężka przykrywa drewniana, poruszana prawdopodobnie jakimś niewidzialnym mechanizmem, zasunęła się nad otworem i zamknęła go szczelnie.
Napróżno Charley starał się oderwać klapę. Mocne żelazne zawiasy udaremniały jego wysiłki. Nie zwracając uwagi na jęki Amerykanki która ze łzami w oczach błagała, aby ją zwolnił z więzów, Charley przyłożył ucho do drewnianej klapy i począł nasłuchiwać z wytężeniem.
Nagle drgnął. Przytłumiony odgłos strzałów rewolwerowych doszedł do jego uszu. Sześć... siedem... liczył kolejno detonacje. Prawdopodobnie lord Lister strzelał do swych prześladowców. Strzałom tym odpowiedziały niewyraźne okrzyki i jakieś głuche, trudne do wytłumaczenia odgłosy... W końcu wszystko ucichło. Śmiertelna cisza królowała w zakazanym przejściu.
Jęki młodej kobiety przywróciły Charleya do przytomności. Odwrócił się, wyciągnął z kieszeni nóż i przeciął krępujące go więzy. Podniosła się z trudem przy jego pomocy i usiadła na jednej ze skrzyń od herbaty, których pełno było w składzie.
— Kim pani jest? — zapytał Charley Brand. — Czy nie jest pani zbyt zmęczona, aby mi odpowiedzieć na to pytanie?
— Nie, nie... Powiem panu wszystko.. My — to jest ja i moja siostra biedna Lizzi, która znikła w moich oczach....
— Więc siostra pani znikła? — zapytał Charley, który nie wiedział o tym, co stało się przed jego przyjściem.
— Niestety.... Cóż się teraz ze mną stanie?
Charley zrozumiał, dlaczego lord Lister rzucił się tak gwałtownie do przejścia.
— Jesteśmy córkami przemysłowca, którego zna pan z całą pewnością. — Ojcem naszym jest Oswald Harrison, król zboża — ciągnęła dalej amerykanka.
Charley zamyślił się. Zdawało mu się, że nazwisko słyszał już kiedyś z ust swego przyjaciela.
— W jaki sposób znalazła się pani w tak strasznej sytuacji, miss Harrison?
— Wciągnięto nas... Wczoraj zjawił się u nas wędrowny kupiec, który pokazał nam przecudne materiały, wspaniałe brokaty złote, starożytnej roboty. Człowiek ten powiedział mi, że likwiduje swój sklep w San Francisko, ponieważ brat jego zmarł i zgodnie ze starym chińskim obyczajem pragnie zawieźć jego ciało do ojczyzny. Dlatego też postanowił sprzedać szybko swój skład, po cenach bardzo niskich. Zaproponował nam, abyśmy odwiedziły go nazajutrz, to jest dzisiaj, w jego sklepie. Zgodziłyśmy się i przed udaniem się tutaj wstąpiłyśmy po nasze dwie przyjaciółki, Mary Bertrand, córkę Jima Bertranda, i Elsi Cording.
Charley uczuł, że strach ściska mu serce. Nie miał odwagi zapytać się o los tych dziewcząt. Miss Harrison zrozumiała nieme pytanie, zawarte w jego milczeniu.
— Obydwie nieszczęśliwe spotkał ten sam los co i moją siostrę.
— W jaki sposób to się stało?
— Wprowadzono nas do tego składu. Jakiś Chińczyk, który robił wrażenie służącego, pokazał nam materie niezwykle piękne i cenne. Ceny były naprawdę niskie. Kupiłyśmy sporo autentycznych starych złotych brokatów. Po zawarciu tranzakcji kupiec poczęstował nas filiżanką herbaty, zgodnie ze starym chińskim zwyczajem. Naturalnie wypiłyśmy ją bez żadnych podejrzeń.
Po wypiciu kilku łyków uczułam, że ogarnia mnie wielka senność. Zdawało mi się, że stupudowy ciężar zwala mi się na barki. Przypominam sobie, że w przerażeniu zerwałam się z miejsca, usiłując dobiec do drzwi. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłam na ziemię. Ogarnęło mnie odrętwienie, z którego obudziłam się dopiero wówczas, gdy poczęto wynosić przez tajemnicze przejście moją siostrę wraz z przyjaciółkami. W mgnieniu oka przypomniałam sobie, że wypiłam zaledwie kilka łyków tej herbaty i że dzięki temu prawdopodobnie zdołałam się obudzić wcześniej niż one. Nie zakneblowano mi ust i dlatego poczęłam krzyczeć z całych sił. Dalszy ciąg jest już panu wiadomy... Mój Boże... Mój Boże... Cóż mam teraz z sobą począć?
Charley oniemiał z przerażenia... Czuł, że trzeba działać. Ale jak? Trzy młode dziewczyny, pełne sił i życia, wolne obywatelki Ameryki, znajdowały się w rękach bandytów o skośnych oczach. Co więcej, w tych samych rękach znajdował się jego najserdeczniejszy przyjaciel i jedyny opiekun John C. Raffles.
— Niech pani się oprze na mym ramieniu... Przedewszystkim musimy wyjść stąd za wszelką cenę.
Otworzył drzwi wejściowe. Gdy znaleźli się na ulicy, ujrzeli wlepiony w siebie wzrok dwunastu Chińczyków. Charley Brand nie wątpił ani przez chwilę, że chińczycy wiedzieli o porwaniu. Ich ironiczne spojrzenia i groźny wygląd mówiły o tym, aż nadto wyraźnie. Ogarnęła go złość. Pierwszy raz w życiu wyciągnął z kieszeni swój automatyczny rewolwer, cenny podarunek Rafflesa. Skierował broń w stronę grupy Chińczyków.
— Stać bo strzelam! — zawołał groźnym głosem.
Słowa te poskutkowały. Chińczycy znikli jak cienie w wąskich uliczkach. Młody człowiek z wspierającą się na jego ramieniu miss Harrison wolno posuwał się w kierunku głównej ulicy. W ten sposób doszedł do Hill-Street rojącej się ludźmi. Charley nie wierzył sobie, że zdołał przebyć tę całą drogę bez przeszkód.
— Dzięki Bogu....
Na widok dwuch policjantów westchnienie ulgi wydarło się z jego piersi. Zbliżył się do nich szybko.
Ludzie kapitana Smitha ze zdziwieniem spojrzeli na tę ponurą parę. Rzadko bowiem się zdarzało, aby biali odważali się zapuścić nocą w zakazane dzielnice Chińskiego Miasta. W krótkich słowach Charley opowiedział policjantom swą przygodę oraz zawiadomił ich o zniknięciu trzech dziewcząt. Oczywiście nie wspomniał ani słowa o Rafflesie i ograniczył się do dodania, że jego brat Bob Ewans, z którym razem zatrzymali się w hotelu Cliffhouse, rzucił się w pogoń za zbirami. Opowiadania tego wysłuchali policjanci w milczeniu. W tej samej chwili przeraźliwymi gwizdkami zaalarmowali swych kolegów. W parę minut potem dały się słyszeć podobne gwizdki. Odgłos ciężko obutych stóp wybijał się ostro ponad cichy szelest filcowych pantofli żółtych.
Chińczycy, którzy zbiegli się dokoła grupy złożonej z agentów policji, amerykanki oraz Charleya, rozbiegli się, jak stado wróbli. Jeden z policjantów udał się natychmiast na stację alarmową, stłukł szybę i szybko rzucił kilka urywanych rozkazów. Prawie natychmiast zjawił się automobil 18 posterunku. Umieszczono w nim miss Harrison i kapitan polecił jednemu z swych ludzi odprowadzić ją do domu. Miss Harrison straciła panowanie nad sobą i, gdy tylko znalazła się na miękkich poduszkach auta, wybuchnęła płaczem. Smyth połączył się następnie z Centralą policji w San Francisko i zażądał posiłków.
— Mister Ewans, — rzekł zwracając się do Charleya. — Nie odmówi nam pan chyba swojej pomocy? Przysięgam, że zbrodniarzom nie uda się wymknąć z moich rąk.
— Przedewszystkim musimy pomyśleć o ofiarach zbrodniarzy — odparł Charley ze spokojem, który zjednał mu natychmiast policjantów.
— Zgoda — odparł Smyth — ruszamy!...