Miasto Wiecznej Nocy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Miasto Wiecznej Nocy
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 20
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 24.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 20. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ. Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
Miasto  Wiecznej  Nocy
Plik:PL Lord Lister -20- Miasto Wiecznej Nocy.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


Miasto Wiecznej Nocy
Czarne perfumy

John C. Raffles — genialny awanturnik — oraz jego przyjaciel i sekretarz Charley Brand, rozparci wygodnie w skórzanych fotelach pulmanowskiego wagonu, palili spokojnie papierosy.
Pociąg mknął szybko i podróżni nie odczuwali najmniejszych wstrząsów.
— Jakie to dziwne uczucie, mój drogi Edwardzie, — rzekł nagle Charley Brand — siedzieć wygodnie i palić papierosy na przestrzeni pomiędzy New Yorkiem, a San Francisko, podczas gdy nasz śmiertelny wróg, dzielny Baxter ze Scotland Yardu, oddalony jest od nas o tysiące kilometrów! Mimo wszystko jest mi dziwnie lekko na sercu...
Raffles wybuchnął śmiechem:
— Cóż znowu, mój drogi? Nie mówisz tego na serio. Czy uważasz Baxtera za poważnego wroga?
— Nie... Jednakże jest to człowiek, z którym musimy się liczyć. Jest on niezmordowany, i uparty. A to coś znaczy...
Raffles strząsnął popiół z swego papierosa.
— Ja zaś oświadczam ci po raz chyba tysiączny, że z Baxterem nie mamy potrzeby absolutnie się liczyć. To człowiek tak głupi, że gotów wziąć księżyc za order...
W tej chwili czarny służący otworzył drzwi wagonu i zawołał:
— Panowie pasażerowie proszeni są o przygotowanie ręcznego bagażu. Za piętnaście minut będziemy w San Francisko.
Wszyscy podróżni opuścili palarnię.
— Edwardzie, — rzekł sekretarz do Rafflesa — czyż cel naszej podróży pozostanie jeszcze w dalszym ciągu dla mnie tajemnicą?
— No nie... mój chłopcze. Udaję się do San Francisko, aby zaopatrzyć się w pewne perfumy... Perfumy, których zaledwie parę kropel dał mi kilka lat temu jeden z mych przyjaciół w Pekinie. Wyrób tych perfum znany jest tylko Chińczykom. Jak ci wiadomo, w San Francisko istnieje prawdziwe chińskie miasto. Udajemy się tam aby...
— Do licha — zaklął Charley. — Dość kosztowny kaprys! Założyłbym się, że gdybyś miał ochotę na jakiś specjalny krawat, gotów byłbyś odbyć podróż dokoła świata aby zdobyć upragniony wzór.
— Czemu nie? — odparł Raffles, śmiejąc się. — W każdym razie podróż taka miałaby pewien cel, podczas gdy globtrotterzy okrążają kulę ziemską bez żadnego celu. Ja przynajmniej nie przedsięwezmę żadnej podróży bez powodu.
— Czyż to takie nadzwyczajne perfumy?
Raffles kiwnął głową.
— Tak. Posiadają zadziwiające właściwości. Wydzielają tak subtelny i dziwny aromat, że jeśli naprzykład użyje ich jakaś kobieta, mężczyźni, którzy się do niej zbliżą, znajdą się zupełnie pod jej czarem. Wystarcza użyć minimalną część kropli, poprostu atom. Trzy krople na chusteczce wystarczą ażeby oszołomić całą salę. Perfumy te zrobione są na ekstrakcie opium. Żaden naród na świecie oprócz Chinczyków nie zna sekretu przygotowywania tych perfum. Nawet w Chinach trudno je dostać. Aby je zdobyć trzeba zapłacić za nie majątek. O ile wiem, zaledwie pięć czy sześć osób na całym świecie posiada niewielki flakon tego czarnego, wonnego płynu. Mój zapas, niestety, skończył się.
— Nie rozumiem... — odparł Charley Brand, otwierając szeroko oczy — Czarne perfumy?
— Tak, mój drogi... Czarne perfumy.
— Niesłychane... Nie przypuszczałem, że coś podobnego znajduje się na świecie!
— Mój drogi, dowiesz się jeszcze o wielu rzeczach.
— Czy sądzisz, że otrzymasz je w San Francisko?
— Przypuszczam, że tak. Jeśli przypadkiem nie znajdę ich tutaj, wsiądziemy na okręt i przepłyniemy Ocean Spokojny. Będę ich szukał w Pekinie i Szanghaju.
Charley Brand uśmiechnął się.
— Chcesz więc czarować ludzi? Czy perfumy te działają tylko wtedy, kiedy ich używają kobiety? A może używane przez mężczyzn wywierają podobny wpływ na płeć piękną? Toby było ciekawe...
— Niestety — odparł Raffles ironicznie. — Perfumy te oddziaływują wyłącznie na mężczyzn.
— To może być wspaniale! Wyobrażam sobie że jeśli wrócisz do Londynu i będziesz miał jakieś sprawy do załatwienia, cały Londyn będzie się korzył przed twą wolą.
W tej chwili pociąg zatrzymał się w olbrzymiej hali dworca San Francisko. Raffles i Charley zajęli się wyładowywaniem swych bagaży. W dwie godziny później na pokładzie niewielkiego okrętu przeprawili się na drugi brzeg portu przez Złote Wrota. Zajechali do wspaniałego hotelu Cliffhouse, hotelu milionerów. Na liście gości zapisali się jako Bob Ewans z New Yorku ze swym bratem Harrym.

Zniknięcie młodych dziewcząt

W komisariacie policji na Mott-Street w San Francisko policjanci, którzy mieli objąć nocną służbę, zgromadzili się na wieczorną modlitwę dokoła swego kapitana, inspektora policji Smytha. Wszyscy odmawiali słowa modlitwy z przejęciem. Jakkolwiek byli to ludzie odważni i zaprawieni w swym rzemiośle, wyprawa nocna do zakazanych dzielnic w San Francisko była rzeczą ryzykowną. Dzielnica chińska, olbrzymia jak całe miasto, była miejscem najniebezpieczniejszym. Nikt z tych ludzi nie był pewien, czy nazajutrz stanie do apelu. Na ścianie wielkiej sali wisiała tablica, poświęcona pamięci poległych w służbie policjantów. Widniało na niej przeszło sto nazwisk. W poprzednim tygodniu stracono w ten sam sposób dwuch towarzyszy. Nikt nie umiałby powiedzieć, gdzie i w jaki sposób padli. Ciał ich nigdy nie odnaleziono. Poprostu znikli bez śladu. Zaprawieni w walce z przestępcami policjanci wiedzieli dobrze, że szukanie ich to daremny trud.
Chińska dzielnica San Francisko nie zwracała nigdy swych ofiar. Zdarzyło się kiedyś, że jeden z policjantów wymknął się z paszczy Żółtego Smoka... Przeżyte katusze zostawiły jednak swój ślad: biedny policjant zwariował i jako nieuleczalny zamknięty został u szpitalu dla umysłowo chorych w Minnetown.
To był jedyny wypadek powrotu... Nazwisko jego przez pięć dni figurowało na tablicy zaginionych bez wieści, gdy pewnego ranka jakiś człowiek zupełnie nagi wypadł z Chińskiego Miasta i począł biec jak oszalały, aż upadł bez przytomności u stóp najbliższego policjanta.
Podniesiono go i przywrócono do przytomności. Trzeba było jednak aż czterech ludzi aby go obezwładnić bowiem nieszczęśliwy dostał ataku szału. W nagim szaleńcu rozpoznano zaginionego policjanta. Z ran na ciele nie trudno było domyśleć się jakim torturom poddano go w mrocznych jaskiniach Chińskiego Miasta. Zdradzał ponadto oszołomienie dziwnym, tajemniczym narkotykiem. Prawdopodobnie musiał nadludzkim wysiłkiem wyrwać się ze swego więzienia...
Potym wypadku rozpoczęły się prawdziwe polowania na żółtych. Chińskie Miasto wrzało, oblężone formalnie przez policjantów. Trzydzieści trupów i nieskończone szeregi rannych nie poprawiły jednak w niczym sytuacji. Niesłychana solidarność żółtych nie pozwalała policji dotrzeć do głównej kwatery zbrodni. Ten kto zabił białego uważany był przez Chińczyków za bohatera.
Kapitan Smith skończył modlitwę.
— Pragnę wam zakomunikować towarzysze, że znów otrzymaliśmy list z pogróżkami.
Wziął list, który nadszedł tego popołudnia i przeczytał go głośno.

„Chińska sekta Błękitnego Miecza ostrzega 18 posterunek policji, że w ciągu najbliższych dwu tygodni odbędą się w Chińskiej dzielnicy San Francisko uroczystości ku czci świątyni naszego Buddy. Członkowie sekty, proszą kapitana, aby zakomunikował wszystkim, że kapłani buddyjscy wydali wyrok śmierci na każdego białego, który w tym czasie pojawi się w Chińskiej Dzielnicy. Aby uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi, prosimy o zastosowanie się do naszego niezłomnego Prawa“.


Smyth odłożył list i spojrzał na swych ludzi. Chciał wyczytać z ich twarzy, czy pogróżki chińskie wzbudziły w nich uczucie strachu. Spokojnie i w skupieniu wytrzymali ci żelaźni ludzie wzrok swego kapitana. Zdawali sobie sprawę, że czeka ich ciężka próba, z której nie wszyscy wyjdą z życiem. Wiedzieli, że obowiązkiem ich jest wytrwać na posterunku. Gdyby jeden z nich uląkł się przed służbą nocną, tłum żółtych przestępców zalałby miasto białych.
18 posterunek policji — była to najbardziej wysunięta placówka w walce z chińskim bandytyzmem.
Drzwi posterunku były opancerzone, cały budynek otoczony murem obronnym jak forteca. Blok lokali biurowych znajdował się w samym środku podwórza strzeżonego przez specjalną wartę.
— Mam nadzieję, że żaden z was, chłopcy, nie uląkł się niecnych pogróżek bandytów, — rzekł kapitan Smyth. — Żeby jednak nie doprowadzać do zbytecznego przelewu krwi, wzmocnimy straże dokoła świątyni w okresie trwania uroczystości. Zakazuję więc zapuszczać się pojedyńczo w uliczki Chińskiego Miasta. Zażądam posiłku z centrali policji i skorzystam z pierwszej okazji, aby doprowadzić do ostrego starcia Chińczyków z policją. Pokażę w ten sposób żółtym, żeśmy się nie ulękli ich pogróżek. Mimo to obawiam się, że w związku z tym świętem czekają nas tysiączne przykrości. Zwróciłem się o informacje do najlepszego orientalisty, profesora Dundee. Zdaniem jego, święto Buddy jest naogół u Chińczyków świętem radosnym. U sekty jednak Błękitnego Miecza — jednej z najwcześniejszych sekt chińskich, powstałej jeszcze przed ukazaniem się pierwszego białego człowieka w Chinach, — uroczystościom tym towarzyszą krwawe ofiary ludzkie. Mamy do czynienia z najgroźniejszą sektą w Państwie Środka. Członkowie jej, posłuszni wszechwładnej mocy Kapłanów, spragnieni są krwi białego człowieka. A teraz do dzieła! Wierzę, że jutro odnajdziemy się w tym samym składzie i nikogo nie zabraknie z pośród nas! Bóg z wami, towarzysze!
Uścisnął serdecznie dłoń każdego z policjantów.
— Na posterunek! — rzekł głosem służbowym.
Zegar na wieży 18 posterunku wydzwonił 8 godzinę. Jak jeden mąż, policjanci chwycili za broń, sprawdzili, czy jest nabita, ściągnęli paski i wymaszerowaii równym krokiem. Ciężkie pancerne drzwi zamknęły się za nimi z głuchym łoskotem.
Zaledwie znaleźli się na ulicy ogarnęła ich ruchliwa chińska masa. Tysiące żółtych ciągnęła powoli wzdłuż krętych uliczek, zatrzymywało się przed wystawami i znikało w nieznanych zakamarkach. Wielkie kolorowe latarnie z papieru chwiały się na wietrze u węgłów brudnych domostw. Potworne groteskowe rysunki i emblematy wskazywały sklepy i miejsca zabaw. Girlandy różnobarwnych i sztucznych kwiatów zawieszone były nad ulicami. Wszystko to razem przypominało raczej Szanghaj, niż amerykańskie miasto San-Francisko.
Tu i owdzie błyszczały sztuczne ognie, odwiecznym zwyczajem zapalane w całych Chinach podczas dni świątecznych. Hałas był ogłuszający. Podniecony tłum zbijał się w twardą masę, jak stado błędnych owiec. Przywykli do tych czysto orientalnych widoków policjanci obojętnie przedzierali się przez to rojowisko ludzkie, torując w nim sobie energicznie drogę. Od czasu do czasu padały pod ich adresem ostre słówka których na szczęście nie rozumieli, słowa pełne ironii i szyderstwa, wzbudzające w tłumie wybuchy wesołości. Nie odpowiadali nawet na to. Dopiero gdy zaczynały one przybierać bardziej agresywny charakter, gdy rzucano w nich kulami papierowymi lub skórkami owoców, dopiero wówczas dzielni policjanci dawali śmiałkom należytą odprawę...
Raffles i jego przyjaciel Charley Brand przechadzali się również w tym samym czasie po chińskim mieście. Charley z zaciekawieniem rozglądał się dokoła: Dla niego wszelkie manifestacje życia Dalekiego Wschodu miały urok bajki z tysiąca i jednej nocy. Raffles trzymał go mocno pod ramię gdyż inaczej tłum, drepczący drobnymi kroczkami, rozdzieliłby ich niezwłocznie. Z głównej ulicy skręcili w wąską, lecz mniej zaludnioną bocznicę. Setki podobnych krętych uliczek otaczały powikłanym kłębowiskiem środek chińskiej dzielnicy — tak zwane Złote Wzgórze. Raffles pragnął odnaleźć adres jednego znajomego chińskiego kupca, nazwiskiem Shu-Wang. Nagle, w momencie gdy przechodzili obok chińskiej herbaciarni, doszedł ich uszu przeraźliwy, rozpaczliwy krzyk ludzki. Nie było wątpliwości, że był to głos białej kobiety.
Raffles zawahał się: po chwili skierował swe kroki prosto w stronę herbaciarni, z której wyszło kilku Chińczyków, odzianych w fioletowe szaty. Na widok białych, jeden z Synów Nieba zawołał złą angielszczyzną.
— Idźcie swoją drogą... Nie wchodźcie do tego sklepu!
Zanim Raffles zdążył odpowiedzieć, Chińczyk zginął w bocznej uliczce. Lord Lister rozejrzał się niezdecydowanym wzrokiem dokoła.
— Na pomoc! Na pomoc!.. — rozlegało się rozpaczliwe wołanie.
Lord Lister puścił ramię Charleya, pchnął potężnie drzwi i w jednej chwili znalazł się wewnątrz sklepu. Dał się słyszeć odgłos gwizdka — umówiony sygnał rzucony przez niewidzialnego wartownika... — Zapóźno! Raffles ujrzał leżącą na ziemi młodą amerykankę ze związanymi rękami i nogami. Jedno mgnienie oka wystarczyło, aby zdał sobie sprawę, że uwięziona była kobietą przystojną i bardzo elegancko ubraną. W tej samej chwili trzy żółte głowy znikły za czymś w rodzaju klapy znajdującej się za kontuarem.
— Litości! — zawołała młoda kobieta. — Szybko, na miłość Boga! Ratujcie moją siostrę Lizzy! Chińczycy zawlekli ją do piwnicy. Tamtędy, przez przejście ukryte pod klapą! — Gdyby się pan nie zjawił, zawlekliby również i mnie...
Zanim Charley Brand zdołał usłyszeć słowo wyjaśnienia, Raffles wskoczył w ziejący otwór przejścia. Więcej jeszcze zdumiony niż przerażony, Charley spoglądał za znikającym w ciemnościach swym mistrzem. Chciał wołać za nim, aby się miał na baczności, ale nie zdążył. Ciężka przykrywa drewniana, poruszana prawdopodobnie jakimś niewidzialnym mechanizmem, zasunęła się nad otworem i zamknęła go szczelnie.
Napróżno Charley starał się oderwać klapę. Mocne żelazne zawiasy udaremniały jego wysiłki. Nie zwracając uwagi na jęki Amerykanki która ze łzami w oczach błagała, aby ją zwolnił z więzów, Charley przyłożył ucho do drewnianej klapy i począł nasłuchiwać z wytężeniem.
Nagle drgnął. Przytłumiony odgłos strzałów rewolwerowych doszedł do jego uszu. Sześć... siedem... liczył kolejno detonacje. Prawdopodobnie lord Lister strzelał do swych prześladowców. Strzałom tym odpowiedziały niewyraźne okrzyki i jakieś głuche, trudne do wytłumaczenia odgłosy... W końcu wszystko ucichło. Śmiertelna cisza królowała w zakazanym przejściu.
Jęki młodej kobiety przywróciły Charleya do przytomności. Odwrócił się, wyciągnął z kieszeni nóż i przeciął krępujące go więzy. Podniosła się z trudem przy jego pomocy i usiadła na jednej ze skrzyń od herbaty, których pełno było w składzie.
— Kim pani jest? — zapytał Charley Brand. — Czy nie jest pani zbyt zmęczona, aby mi odpowiedzieć na to pytanie?
— Nie, nie... Powiem panu wszystko.. My — to jest ja i moja siostra biedna Lizzi, która znikła w moich oczach....
— Więc siostra pani znikła? — zapytał Charley, który nie wiedział o tym, co stało się przed jego przyjściem.
— Niestety.... Cóż się teraz ze mną stanie?
Charley zrozumiał, dlaczego lord Lister rzucił się tak gwałtownie do przejścia.
— Jesteśmy córkami przemysłowca, którego zna pan z całą pewnością. — Ojcem naszym jest Oswald Harrison, król zboża — ciągnęła dalej amerykanka.
Charley zamyślił się. Zdawało mu się, że nazwisko słyszał już kiedyś z ust swego przyjaciela.
— W jaki sposób znalazła się pani w tak strasznej sytuacji, miss Harrison?
— Wciągnięto nas... Wczoraj zjawił się u nas wędrowny kupiec, który pokazał nam przecudne materiały, wspaniałe brokaty złote, starożytnej roboty. Człowiek ten powiedział mi, że likwiduje swój sklep w San Francisko, ponieważ brat jego zmarł i zgodnie ze starym chińskim obyczajem pragnie zawieźć jego ciało do ojczyzny. Dlatego też postanowił sprzedać szybko swój skład, po cenach bardzo niskich. Zaproponował nam, abyśmy odwiedziły go nazajutrz, to jest dzisiaj, w jego sklepie. Zgodziłyśmy się i przed udaniem się tutaj wstąpiłyśmy po nasze dwie przyjaciółki, Mary Bertrand, córkę Jima Bertranda, i Elsi Cording.
Charley uczuł, że strach ściska mu serce. Nie miał odwagi zapytać się o los tych dziewcząt. Miss Harrison zrozumiała nieme pytanie, zawarte w jego milczeniu.
— Obydwie nieszczęśliwe spotkał ten sam los co i moją siostrę.
— W jaki sposób to się stało?
— Wprowadzono nas do tego składu. Jakiś Chińczyk, który robił wrażenie służącego, pokazał nam materie niezwykle piękne i cenne. Ceny były naprawdę niskie. Kupiłyśmy sporo autentycznych starych złotych brokatów. Po zawarciu tranzakcji kupiec poczęstował nas filiżanką herbaty, zgodnie ze starym chińskim zwyczajem. Naturalnie wypiłyśmy ją bez żadnych podejrzeń.
Po wypiciu kilku łyków uczułam, że ogarnia mnie wielka senność. Zdawało mi się, że stupudowy ciężar zwala mi się na barki. Przypominam sobie, że w przerażeniu zerwałam się z miejsca, usiłując dobiec do drzwi. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłam na ziemię. Ogarnęło mnie odrętwienie, z którego obudziłam się dopiero wówczas, gdy poczęto wynosić przez tajemnicze przejście moją siostrę wraz z przyjaciółkami. W mgnieniu oka przypomniałam sobie, że wypiłam zaledwie kilka łyków tej herbaty i że dzięki temu prawdopodobnie zdołałam się obudzić wcześniej niż one. Nie zakneblowano mi ust i dlatego poczęłam krzyczeć z całych sił. Dalszy ciąg jest już panu wiadomy... Mój Boże... Mój Boże... Cóż mam teraz z sobą począć?
Charley oniemiał z przerażenia... Czuł, że trzeba działać. Ale jak? Trzy młode dziewczyny, pełne sił i życia, wolne obywatelki Ameryki, znajdowały się w rękach bandytów o skośnych oczach. Co więcej, w tych samych rękach znajdował się jego najserdeczniejszy przyjaciel i jedyny opiekun John C. Raffles.
— Niech pani się oprze na mym ramieniu... Przedewszystkim musimy wyjść stąd za wszelką cenę.
Otworzył drzwi wejściowe. Gdy znaleźli się na ulicy, ujrzeli wlepiony w siebie wzrok dwunastu Chińczyków. Charley Brand nie wątpił ani przez chwilę, że chińczycy wiedzieli o porwaniu. Ich ironiczne spojrzenia i groźny wygląd mówiły o tym, aż nadto wyraźnie. Ogarnęła go złość. Pierwszy raz w życiu wyciągnął z kieszeni swój automatyczny rewolwer, cenny podarunek Rafflesa. Skierował broń w stronę grupy Chińczyków.
— Stać bo strzelam! — zawołał groźnym głosem.
Słowa te poskutkowały. Chińczycy znikli jak cienie w wąskich uliczkach. Młody człowiek z wspierającą się na jego ramieniu miss Harrison wolno posuwał się w kierunku głównej ulicy. W ten sposób doszedł do Hill-Street rojącej się ludźmi. Charley nie wierzył sobie, że zdołał przebyć tę całą drogę bez przeszkód.
— Dzięki Bogu....
Na widok dwuch policjantów westchnienie ulgi wydarło się z jego piersi. Zbliżył się do nich szybko.
Ludzie kapitana Smitha ze zdziwieniem spojrzeli na tę ponurą parę. Rzadko bowiem się zdarzało, aby biali odważali się zapuścić nocą w zakazane dzielnice Chińskiego Miasta. W krótkich słowach Charley opowiedział policjantom swą przygodę oraz zawiadomił ich o zniknięciu trzech dziewcząt. Oczywiście nie wspomniał ani słowa o Rafflesie i ograniczył się do dodania, że jego brat Bob Ewans, z którym razem zatrzymali się w hotelu Cliffhouse, rzucił się w pogoń za zbirami. Opowiadania tego wysłuchali policjanci w milczeniu. W tej samej chwili przeraźliwymi gwizdkami zaalarmowali swych kolegów. W parę minut potem dały się słyszeć podobne gwizdki. Odgłos ciężko obutych stóp wybijał się ostro ponad cichy szelest filcowych pantofli żółtych.
Chińczycy, którzy zbiegli się dokoła grupy złożonej z agentów policji, amerykanki oraz Charleya, rozbiegli się, jak stado wróbli. Jeden z policjantów udał się natychmiast na stację alarmową, stłukł szybę i szybko rzucił kilka urywanych rozkazów. Prawie natychmiast zjawił się automobil 18 posterunku. Umieszczono w nim miss Harrison i kapitan polecił jednemu z swych ludzi odprowadzić ją do domu. Miss Harrison straciła panowanie nad sobą i, gdy tylko znalazła się na miękkich poduszkach auta, wybuchnęła płaczem. Smyth połączył się następnie z Centralą policji w San Francisko i zażądał posiłków.
— Mister Ewans, — rzekł zwracając się do Charleya. — Nie odmówi nam pan chyba swojej pomocy? Przysięgam, że zbrodniarzom nie uda się wymknąć z moich rąk.
— Przedewszystkim musimy pomyśleć o ofiarach zbrodniarzy — odparł Charley ze spokojem, który zjednał mu natychmiast policjantów.
— Zgoda — odparł Smyth — ruszamy!...

W podziemnym mieście

Charley Brand stanął na czele utworzonej kolumny, ponieważ on jeden znał dom, w którym rozegrały się wypadki. Mimo to omylił się dwukrotnie zanim odnalazł skład, który opuścił zaledwie przed chwilą. Orientowanie się w Chińskim Mieście przedstawiało dla białych niesłychane trudności ponieważ wszystkie domy otaczające Złote Wzgórze były do siebie zupełnie podobne.
Zanim weszli do środka, Charley Brand miał krótką rozmowę z kapitanem Smithem. Zapewnił go, że z całą stanowczością widział otwór, prowadzący do tajemniczego przejścia.
— Idzie tu prawdopodobnie o jedno z licznych przejść do podziemnego miasta — rzekł Smyth. Odnalezienie ich sprawia niesłychaną trudność. Gdy tylko chińczycy wiedzą że policja znajduje się na tropie w tej samej chwili przejście to zostaje zburzone i cały korytarz zasypany...
Weszli do składu.
— Czy nie chce pan się upewnić, że to jest to samo miejsce? — zapytał Smyth.
Zapalono latarki elektryczne. Charley stwierdził, że nic nie zmieniło się od tej chwili, gdy opuścił je wraz z zemdloną amerykanką. Pusta skrzynia, na której siedziała miss Harrison, oraz mały stoliczek z niedopitemi filiżankami herbaty znajdowały się na tym samym miejscu. Charley przez dłuższą chwilę przyglądał się kontuarowi, ażeby ustalić miejsce, w którym znajdowała się drewniana klapa. Znalazł je wreszcie, przypominając sobie w jakiej znajdowało się odległości od kasy.
— Nie widzę tu żadnych zmian, mister Smyth — rzekł.
— Gdzież jest klapa? Mam dobre oczy a mimo to nie widzę jej.
— Te łotry są wspaniałymi rzemieślnikami. Ja również nie znalazłbym jej nigdy, gdybym nie zapamiętał miejsca otworu... Nie dziwię się zresztą że nie może jej pan dostrzec, kapitanie Stoi pan właśnie na niej!
Smyth cofnął się i skierował promień elektrycznej latarki na miejsce wskazane przez Charleya. Z pewnym trudem rozróżnił wreszcie krawędzie klapy.
Na dany znak dziesięciu sprowadzonych przezeń ludzi dziesięciu najdzielniejszych zaatakowało podłogę. Była to ciężka praca, ponieważ twarde drzewo oraz grube żelazne zasuwy utrudniały podważenie klapy. Wreszcie drzewo ustąpiło. Tuż pod nimi znajdował się czarny tajemniczy otwór. Był on czworokątnego kształtu, przyczym każdy bok liczył około metra. Boki tego korytarza były starannie obmurowane. Smyth ukląkł i ostrożnie wpuścił do środka na sznurze elektryczną latarkę. Na głębokości trzydziestu metrów latarka dosięgała ziemi. Pochyleni nad brzegami tej głębokiej studni Charley i kapitan ujrzeli wyraźnie na dole kilka bambusowych stopni. Była to prawdopodobnie drabina... Tuż obok niej leżał jakiś kształt podłużny, przypominający ciało ludzkie. Sytuacja była jasna: uciekinierzy zniszczyli za sobą drabinę, aby uniemożliwić pościg. Charley nie wątpił, że ciało leżące na dole było ciałem Rafflesa. Żyje czy nie żyje? Zimny pot wystąpił na jego czole.
— Dawać sznurową drabinę — zawołał kapitan Smyth.
W głębi studni znajdował się spory podziemny pokoik. Smyth rozejrzał się w nim dokładnie, oświetlając latarką wszystkie kąty. Z pokoiku tego rozchodziło się pięć korytarzy w rozmaitych kierunkach. Wszędzie panowała śmiertelna cisza. Po [...] słałem [...][1] snop światła padł na twarz leżącego. Serce Charleya ścisnęło się strachem. O mało nie wybiegł na jego usta okrzyk przerażenia. „Raffles” — chciał wykrzyknąć, lecz powstrzymał się w porę.
— To on... to mój brat Bob...
Nad ciałem leżącym na podłodze wznosiła się bambusowa drabinka, której stopnie wysuwały się za pomocą specjalnego mechanizmu, znajdującego się na dole.
— Serce bije jeszcze — rzekł kapitan Smyth, po przecięciu więzów. — Nie widzę jednak żadnej rany. Stało się tak jak żeśmy przypuszczali: Puścił się w pogoń za Chińczykami. W pewnym momencie, gdy znajdował się na znacznej wysokości ponad dnem studni zwinięto drabinę i biedak spadł. Skutkiem upadku ze znacznej wysokości stracił przytomność. Miał szczęście, że zostawiono go w tym miejscu i nie zabrano w głąb podziemi. Byłby prawdopodobnie zginął na zawsze. Chińczycy postanowili umknąć wraz z dziewczętami i nie chcieli narażać się na zbyt szybki pościg. Mówił mi pan, że słyszał pan strzały rewolwerowe?
— Musiało tak być, jak pan przypuszcza — odparł Charley, zajęty dokładnym oglądaniem ciała swego przyjaciela. — Tak... Słyszałem strzały[2]
cze na drabinie i biorąc za cel świecące latarnie, które nieśli z sobą bandyci... — Patrzcie: oto jedna z nich... Bandyci pozostawili ją najwidoczniej dlatego, że mieli ręce zajęte dziewczętami. Dlatego też nie mogli z sobą zabrać mego brata.
Charley trzymał w rękach latarnię z przetłuszczonego papieru, jakich zwykli używać chińczycy. Na każdej z jej powierzchni wymalowany był błękitny miecz. W środku sterczał kawałek czarnej świecy, wydającej silny zapach.
— Błękitny Miecz! — szepnął Smyth... — Trzeba jaknajprędzej wynieść pańskiego brata na górę. Zawiezie go pan do doktora a stamtąd prosto do waszego hotelu. Resztą zajmiemy się sami. Ciężkie czasy zbliżają się dla nas, policjantów San Francisko. Spełnimy nasz twardy obowiązek!
Odwiązano jedną z latarń od sznura. Przywiązano ciało Rafflesa i z niemałym trudem wyciągnięto go na powierzchnię. Charley i dwaj policjanci wdrapali się po linie z węzłem na górę.
Policja ani przez chwilę nie przypuszczała, że sławny gentleman włamywacz, Nieuchwytny Nieznajomy sam wpadł w jej ręce! Charley Brand, ubawiony tą sytuacją, zadawał sobie pytanie, coby się stało, gdyby nagle wiadomość ta dotarła w jakiś sposób do San Francisko? Na najbliższym posterunku policji wezwano lekarza, który po kilku minutach zdołał przywrócić Rafflesa do przytomności. Zdaniem jego, wszystko było na najlepszej drodze i należało się spodziewać, że chory po kilkudniowym odpoczynku w łóżku powrócił do zdrowia. Z zachowaniem wszelkich ostrożności przewieziono Rafflesa do hotelu.
Tymczasem kapitan Smyth wraz ze swymi ludźmi przystąpił do dokładnego obejrzenia podziemi. Dwie z pośród galerii, biorących swój początek w podziemnym pokoju, zamknięte były drzwiami, wzmocnionymi żelaznymi sztabami. Przez kilka minut kapitan zastanawiał się, w jakim kierunku należy prowadzić dalsze poszukiwania. Czy warto było zapuszczać się w kierunku niezamkniętych korytarzy, czy też tym usilniej skoncentrować swe wysiłki na zamkniętych? Zagadnienie polegało przedewszystkim na odgadnięciu, w którą z pięciu galeryi zapuścili się Chińczycy wraz ze swymi ofiarami? Napróżno Smyth badał uważnie ślady stóp. Podłoga zrobiona była z gładkich, doskonale zestawionych klepek: nigdzie nie można było odkryć najmniejszego śladu. Wreszcie Smyth zdecydował się na równoczesne prowadzenie badań w rozmaitych kierunkach. Podzielił swych ludzi na pięć grup, po dwuch ludzi każda. Zażądał posiłków i ustawił wartę w centralnym podziemiu.
Dwaj specjaliści zabrali się do otworzenia opancerzonych drzwi. Zanim ściągnięto ich na miejsce upłynęło sporo czasu, gdyż należało zawiadomić o tym posterunek. W pół godziny po tym dwaj ślusarze wzięli się do roboty. Tu jednak natrafiono na niezwykły szkopuł: w drzwiach nie widać było ani śladu zamka. Smyth, zdenerwowany, klął bez przerwy.
— Tym lepiej! — krzyknął — wywalimy te drzwi toporami!
Robota ta wydawała się ponad siły ludzkie. Dopiero po upływie godziny pierwsze drzwi drgnęły. W kwadrans potem zachwiały się drugie.
Smyth szybko podzielił swych ludzi. Policjanci, z zapalonymi latarkami w ręku, zniknęli w czeluściach ciemnych korytarzy.
Kapitan zabrał z sobą jednego z najdoświadczeńszych policjantów, posiwiałego w walkach z bandytami. Towarzyszył im pewien detektyw prywatny nazwiskiem Flatt, przyjaciel osobisty kapitana. Flatt miał opinię drugiego Sherlocka Holmesa. Był on poinformowany o wszystkim i policjanci 18 posterunku chętnie komunikowali mu o wszystkich nowowykrytych zbrodniach. Smyth skierował się w stronę jednej z galerii otwartych siłą. Zapuścił się nawet trochę zbyt daleko, tracąc w ten sposób łączność z centralną wartownią. Mógł sobie na tę nieostrożność pozwolić mając za sobą detektywa tej miary co Flatt. Trzy z pozostałych grup szybko wróciły do centrali: korytarze te zamieniały się w tak niesłychany labirynt wąskich przejść, że trzeba było nieustannie znaczyć drogę, aby nie zbłądzić. Ponieważ tej ewentualności nie przewidzieli i materiał wyczerpał się szybko, musieli wrócić do wartowni, aby nie zbłądzić. W nerwowym podnieceniu oczekiwali wszyscy powrotu Smytha. Upłynęła godzina, a kapitan nie wracał. Policjanci poczęli się niepokoić, tym więcej, że również i piąta grupa nie dawała żadnego znaku życia.
Kapitan i jego przyjaciel po dość długim marszu dotarli do korytarza, który doprowadził ich aż do skraju przepaści, mierzącej około stu metrów głębokości. Był to wąwóz szeroki na trzydzieści metrów i Smyth zdał sobie sprawę, że korytarz przeszywał go na wylot. Trudno było zorientować się w jego długości: obydwa krańce wąwozu tonęły w ciemnościach. Sama jego część środkowa sprawiała w świetle latarki niesamowite i groźne wrażenie. Był to widok potworny, godny pióra Dantego opisującego wnętrze piekieł. Po obydwu stronach tego wąwozu biegła ulica, przy której wznosiły się szeregiem małe chińskie domki... Domy te nie widziały nigdy dziennego światła a ich mieszkańcy żyli bez słońca, jak podziemne szczury. Prawdziwe miasto wiecznej nocy! Pod stopami policjantów widać było małe pomosty bambusowe, z których wysuwały się małe drabinki, sięgające aż do otworów galerii.
Tam na dole posuwali się ludzie, robiący wrażenie cieni: małe chińskie figurki dźwigające zapalone latarnie potęgowały niesamowitość tego niezwykłego obrazu. Zupełnie na dole ciągnęła się szeroka ulica oświetlona dwoma szeregami papierowych latarń. Tłum poruszających się latarń robił wrażenie stada świetlików. Widok ten zadziwił policjantów do tego stopnia, że przyglądali mu się w milczeniu, niezdolni do wypowiedzenia słowa. Kręte uliczki były porządnie wybrukowane.
Kapitan Smyth i detektyw Flatt spostrzegli, że niektórzy z Chińczyków zajęci byli jakąś pracą na otwartych przestrzeniach, inni przechadzali się wzdłuż domów, jeszcze inni pili spokojnie herbatę, siedząc przy stolikach kawiarnianych, jak gdyby był jasny dzień.
Nikt z tych ludzi nie spostrzegł nawet policjantów, pogrążonych w cieniu. Policjanci zaś tak byli pochłonięci niezwykłym widokiem, że nie zauważyli nawet zbliżania się ludzi, wysłanych na ich poszukiwanie. Na dźwięk głosów odwrócili się z przerażeniem. W chwilę potem wszyscy sześcioro oddali się obserwacji dziwnego widowiska.
— Nikomu z San Francisko nie śniłoby się o tym, co my tu widzimy teraz — rzekł kapitan Smyth. To zbyt fantastyczne aby mogło być prawdziwe.... Należałoby właściwie tutaj ustanowić nowy posterunek policji w tym podziemnym mieście. Wątpię bardzo, czy mimo naszych poszukiwań uda nam się odnaleźć w tym labiryncie porwane dziewczęta. Trzebaby było zresztą mieć nerwy z żelaza, aby móc znieść to piekielne życie... Jedna rzecz jest pewna: ofiary bandytów niemogły być przeniesione przez tę galerię. Nie można bowiem przedostać się do podziemnego miasta. Zdaje mi się, że galeria ta została już oddawna opuszczona. Obraliśmy fałszywą drogę, chłopcy!
— Dała nam ona jednak dużo cennych wskazówek — rzekł detektyw Flatt. Odnaleźliśmy centralny punkt naszego mitycznego Miasta Nocy. Dotychczas myślałem, że nie istnieje ono w rzeczywistości i że jest próżnym wymysłem żółtych demonów, służącym do wzbudzenia w nas obaw. Mimo to jednak... Przyznajcie sami że trudno w to uwierzyć!
— Czy wiecie, co odkryły inne patrole? — zapytał Smyth zwracając się do swych ludzi — czy spostrzegliście coś niezwykłego w innych galeriach?
Policjanci zaprzeczyli ruchem głowy:
— Gdyśmy wyruszyli na poszukiwanie pana — odezwał się jeden z nich — brakowało jeszcze jednego patrolu, który zapuścił się w drugi z zabarykadowanych korytarzy. Obawiamy się, czy nie przytrafiło im się co złego... Ponieważ te same obawy żywiliśmy w stosunku do pana, dlategośmy wyruszyli w trójkę pańskim śladem, aby wrazie wypadku przyjść panu z pomocą.
— Wracamy chłopcy! Musimy sprawdzić czy ostatni patrol wrócił cało i jakie są jego nowe zdobycze.
Po półgodzinnym marszu znaleźli się znów w centralnym punkcie jaskini. Stała się rzecz jeszcze gorsza: nietylko, że nie było zaginionej grupy, ale również i trzej ludzie, którzy wyruszyli na jej poszukiwania, nie wrócili do wartowni.
Detektyw Fiat nie wróżył nic dobrego. Za jego radą kapitan Smyth wraz z trzema ludźmi udali się spiesznie do tajemniczego korytarza, w którym zniknęli dzielni policjanci. Po półgodzinnym marszu stanęli nad brzegiem jakiegoś kanału. Czarna cuchnąca woda toczyła się wolno. Miało się wrażenie, że jest to kanał kanalizacyjny, bowiem zapach mógł przyprawić o mdłości nawet najbardziej odpornego człowieka. Policjanci skierowali światła swych latarek na czarną powierzchnię wody. Nie spostrzegli nic niezwykłego. Po drugiej stronie widać było mocny mur, w którym zagłębiał się korytarz, będący prawdopodobnie dalszym ciągiem korytarza, którym przybyli policjanci.
Kapitan Smyth spoglądał niepewnym wzrokiem na gęste, brudne fale.
— Diabli mnie biorą — mruknął. — Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób moi towarzysze przeprawili się na drugą stronę?
— Kapitanie — rzekł nagle detektyw Flatt, który jak pies gończy węszył dokoła. — W tym miejscu musiał znajdować się do niedawna most bambusowy. Spójrzcie, jeszcze widać ślady punktów zaczepienia!
Smyth schylił się i obejrzał dokładnie wskazane miejsce.
— Macie rację, Flatt — rzekł po namyśle — Co myślicie o tym wszystkim?
Detektyw Flatt pogrążył się w zadumie. Z wzrokiem wbitym w nieprzeniknione ciemności długiej jaskini, po której dnie przepływała cuchnąca woda, szepnął:
— Jasne... Ci ludzie tam są niesłychanie...
Flatt nagle powziął decyzję. Wskazał na przeciwległy bieg kanału i na wodę tak ohydną, że napełniłaby odrazą nawet serce najdzielniejszego człowieka.
— Szerokość jest dość znaczna — rzekł. — Możnaby nawet po tym kanale płynąć statkiem. Jestem zdania, że tą drogą właśnie zbiegli Chińczycy wraz ze swymi ofiarami. Zdejmuję ubranie, i przepłynę wpław kanał aż do miejsca, w pobliżu którego znajduje się wylot korytarza, będącego prawdopodobnie przedłużeniem naszego. Tam rozejrzę się. czy te żółte diabły nie zostawiły przypadkiem mostu, który został zabrany. Być może zdjęli go i położyli spokojnie na drugim brzegu... Ryzyko było niewielkie.
— Proszę was, Flatt, abyście tego nie robili — rzekł Smyth. — Poczekajcie raczej, aż przyniesiemy materiał i narzędzia i zbudujemy sami potrzebne przejście!
— To musi potrwać około 24-ch godzin — rzekł mister Flatt i szybko począł zdejmować palto, marynarkę i buty. Włożył lufę rewolweru do ust, aby uniknąć przemoczenia broni.
Potężnymi uderzeniami rąk rozpychał wodę i płynął w kierunku drugiego brzegu. Bez żadnych przeszkód dotarł do środka kanału, gdy nagle zwrócił się w stronę Smytha i krzyknął:
— Uważajcie! Musicie mi przyjść z pomocą!
Policjanci spostrzegli, że Flatt został zaatakowany, nie mogli jednak spostrzec przez kogo.
Przez krótką chwilę Smyth i jego ludzie spoglądali w milczeniu na ciemne wody, nie wiedząc co mają począć. Detektyw płynął wciąż, usiłując zadać cios nożem jakiejś dziwacznej, znajdującej się w wodzie, postaci.
Bez namysłu Smyth schwycił za rewolwer i począł strzelać. Strzał musiał być celny, bowiem czarne błyszczące ciało zniknęło pod wodą. Flatt skorzystał z tego momentu, aby rzucić kilka przekleństw poczym, zebrawszy całą zimną krew, skierował się w stronę drugiego brzegu. W chwilę potem wdrapał się mozolnie na brzeg.
Smyth stał tuż nad brzegiem kanału i badawczym wzrokiem starał się przeniknąć ciemną i gęstą wodę. Nagle drgnął: tuż obok niego wynurzyła się olbrzymia trójkątna głowa krokodyla. Potworna bestia wypełzła na brzeg o kilka kroków od niego. Policjanci w jednej chwili zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa grożącego ich szefowi. Rozległa się salwa rewolwerowych strzałów. Salwa ta jednak nie dała pożądanego rezultatu, bowiem kule ześlizgiwały się po twardym pancerzu zwierzęcia. Doprowadzone do wściekłości zwierzę ruszało miarowo swym potężnym ogonem. W pewnym momencie otworzyło paszczę usiłując pochwycić nogę najbliżej stojącego policjanta.
Policjant jednak uskoczył w bok i nowa salwa huknęła w stronę zwierzęcia. Krokodyl schronił się do wody i tylko kulki powietrza wskazywały miejsce jego ukrycia.
Nagle ciężkie błotniste fale, poruszone gwałtownymi ruchami krokodyla, roztoczyły przed oczyma skamieniałych ze strachu i odrazy policjantów niesamowity zaiste widok: Na powierzchnię wody wynurzyły się zniekształcone, poobgryzane trupy ludzkie, zachybotały się na mętnych falach i pogrążyły z powrotem.
Smyth nie tracąc głowy krzyknął w stronę Flatta.
— Czyście nie ranni przypadkiem Flatt?
— Umknąłem szczęśliwie! — odpowiedział mu dźwięczny głos wzmocniony przez potężne echo. — Czy widzieliście tę bestię? Ugryzła mnie w łydkę. Umknąłem z życiem. Niestety, rana boli mnie i powinienem ją natychmiast opatrzyć. Muszę puścić krew, aby uniknąć zakażenia.
— Odwagi! — zawołał Smyth — idziemy szukać pomocy!
Zostawił swych ludzi po drugiej stronie kanału, sam zaś powrócił szybko do centralnej jaskini.
Upłynęły dwie długie godziny, w czasie których policjanci napróżno usiłowali trafić krokodyla. W końcu Smyth powrócił. Sprowadził z sobą kilku strażaków, którzy przynieśli potrzebne narzędzia. Zabrali z sobą również płócienną, składaną łódź i środki wybuchowe. Jeden znich przymocował na końcu wielkiej wędki duży kawał mięsa, nadziany dynamitem.
— Popatrzcie chłopcy — zawołał Smyth ze śmiechem. — Jeśli ten potwór złapie się na przynętę — koniec jego będzie szybki! Chciałbym zobaczyć jak wyleci w powietrze.
Smyth zarzucił wędkę do wody. Zwierzę zwabione widokiem mięsa rzuciło się na nie gwałtownie. Potężne szczęki zwarły się i nagle uszy policjantów uderzył odgłos głuchej detonacji. Słup wody trysnął do góry... Po chwili uspokoiło się wszystko i tylko martwe ciało krokodyla kołysało się na powierzchni wody.
Tymczasem strażacy przygotowali łódź. Pierwszy wszedł do niej kapitan Smyth. Gdy tylko przeprawił się na drugi brzeg, zabrał się do opatrywania rany swego przyjaciela. Strażacy wielkimi hakami przyciągnęli do brzegu trupa zwierzęcia. Był to olbrzymi krokodyl, długości przeszło czterech metrów. Na widok jego z ust Smytha wyrwał się okrzyk zdumienia: zwierzę miało na sobie rodzaj pasa ze złotych ogniw do których przyczepiona była płytka, wysadzana drogocennymi kamieniami, ubrudzonymi mułem. Na płycie tej widniał napis w chińskim języku. Smith kazał ją wymyć: litery wystąpiły z całą wyrazistością.
— Wiem co to jest — rzekł jeden z policjantów, obejrzawszy uważnie płytkę — są to symbole sekty „Błękitnego Miecza“. Widziałem je niejednokrotnie w Pekinie, gdzie pełniłem funkcję policyjne przy ambasadzie Stanów Zjednoczonych.
— Przetłomaczcie zatym — rzekł Smyth podniecony.
— Znaczy to:
„Syn Buddy“.
— Odparł policjant — trzy pozostałe znaki stanowią prawdopodobnie imię zwierzęcia. Brzmi ono: Tin-Wan-Huan.
— Niebrzydki okaz — zaśmiał się Smyth — w każdym razie dobrze, że to syn Buddy a nie któregokolwiek z nas. Trudnoby nam przyszło wydziedziczyć takiego potomka. Na szczęście został już na zawsze unieszkodliwiony...
Detektyw Flatt, osłabiony, nie mógł ruszyć w dalszą drogę i wraz z dwoma policjantami powrócił do centralnej jaskini.
— Szkoda — rzekł Smyth — ubyła nam tęga głowa. Musimy jednak mimo to iść naprzód.
I Smyth wraz ze swymi ludźmi zapuścił się odważnie w głąb korytarzy. Gdy uszli już może przeszło kilometr, stanęła przed nimi nowa przeszkoda. W samym środku korytarza znajdował się wysoki słup stalowy, gęsto nabity długimi ostrzami, sterczącymi we dwie strony. Słup ten zapomocą niewidzialnego mechanizmu wprawiony był w szybki ruch obrotowy. Nie sposób było przedostać się dalej, ponieważ ostre noże przeszyłyby na wylot każdego śmiałka. Aby sprawdzić działanie tej przeszkody, Smyth rzucił kawałek drzewa. Został on natychmiast rozłupany na kawałki. Nie ulegało wątpliwości, że należało najpierw znaleźć sposób zatrzymania maszyny.
Grupka zatrzymała się: poza wirującymi nożami widać było wyraźnie okute żelazne ciężkie drzwi.
— Jesteśmy na dobrej drodze — rzekł kapitan po chwili namysłu — wszystkie te przeszkody wskazują na to, że jest to droga przeklętych porywaczy kobiet. Wiedzą oni z pewnością że trafiliśmy na ich ślad i bronią się jak mogą. Nie ujdą nam jednak z życiem. Nie cofniemy się przed walką... Musiał jednak przyznać, że jego szczupła grupka nie posiadała znów potrzebnych przyrządów.
Należało sprowadzić specjalistów techników, którzyby potrafili wpaść na ślad ukrytego mechanizmu.
— Te żółte diabły bronią się, jak szatany! — zawołał. — Należy jak najprędzej uwolnić San-Francisko od plagi. Chodźmy chłopcy, wracamy na powierzchnię! Chwilowo nie możemy kontynuować naszych poszukiwań. Wrócimy tu jednak niebawem...
Ze smutkiem zawrócili tą samą drogą. Mieli wrażenie, że pierwsza walka, którą stoczyli ze swym wrogiem, zakończyła się ich przegraną.
Gdy wyszli na powierzchnię, dniało już prawie. Tysiące Chińczyków otaczało skład herbaty i z trudem spory oddział policji utrzymywał porządek. Smyth zabrał ze sobą okaleczało zwłoki krokodyla. Postanowił okazać go władzom jako wymowny dowód prawdy, tych dziwnych zjawisk, których byli świadkami w podziemiach.
Gdy tylko tłum ujrzał zwłoki zwierzęcia, potężny okrzyk wzbił się w niebo. Policjanci, aby utrzymać porządek, chwycili za rewolwery. Wydawało się że Chińczyków ogarnął szał.
— Budda... Tin-Wan-Huan... Budda...
Grad kamieni posypał się w stronę policji. Niebezpieczeństwo wybuchu wisiało w powietrzu.
— Uwaga — wykrzyknął Smyth potężnym głosem. — Gotuj broń!.. Ognia!..
Głośna salwa zmiotła pierwsze szeregi Chińczyków. Tłum zawahał się. Jedna sekunda wystarczyła, aby żółta masa zdjęta panicznym strachem rozpłynęła się w przyległych ulicach. Zdążyli tylko zabrać z sobą ciała zabitych i rannych. Policjanci stali się panami sytuacji.
Tego ranka kapitan Smyth powtarzał jak zwykle stereotypowo zapytanie apelu. Padały odpowiedzi jasne i krótkie. Gdy kapitan wymieniał nazwisko któregoś z nieobecnych, odpowiadał za niego sąsiad.
— Nie wrócił...
Kapitan stawiał czarny krzyżyk przy jego nazwisku.
Gdzie znajdowali się ci nieszczęśliwi? Jakie cierpienia, jakie tortury zgotowano im w piekle podziemnego miasta?
Policjanci zdawali się rozumieć bieg myśli szefa. Bez słowa z zaciśniętymi pięściami przysięgali w duchu zemstę swym wrogom.

Tajemnice piekieł

Tegoż popołudnia, gdy Simpson, odpocząwszy, po przeżyciach nocnych, wrócił do swego biura dowiedział się, że biała ludność San Francisko powiadomiona jest już o zniknięciu trojga dziewcząt.
Ulice Chińskiego Miasta zaległa martwa cisza. Od czasu do czasu tylko jakaś skulona postać przemykała się w cieniu domów. Dzielnica Chińska wyglądała jak miasto w czasie oblężenia. Chińczycy rozumieli, że grozi im krwawy odwet. I w ciszy przygotowywali się do otwarcia ataku.
Przed 18 posterunkiem stał szwadron policji miejskiej. Szef policji oczekiwał Smytha w jego biurze.
— Smyth — rzekł, przywitawszy się z nim serdecznie. Dziś staraliśmy się nawiązać kontakt z tymi demonami. Chcieliśmy, aby oddali nam porwane dziewczęta. Nie można jednak znaleźć nikogo, ktoby chciał z nami o tym mówić. Musimy więc nauczyć ich rozumu. Oto odezwy, które należy porozlepiać gęsto w chińskiej dzielnicy.
Rozwinął odezwę o podwójnym tekście — angielskim i chińskim.

„Prezydent Miasta San Francisko w porozumieniu z gubernatorem Stanu oraz Rządem Kalifornijskim ogłasza stan oblężenia na terenie Chińskiego Miasta San Francisko z uwagi na wielką ilość popełnionych ostatnio w tej dzielnicy morderstw. Bezpieczeństwo obywateli amerykańskich zostało zagrożone i obowiązkiem naszym jest temu zapobiec. Każdy Chińczyk przy którym policja znajdzie broń, będzie natychmiast rozstrzelany. Zakazane są zebrania liczące ponad trzy osoby. Zakazane są również wszelkie uroczystości związane z proklamowaniem przez kapłanów Święta Buddy, Błękitnych Mieczów.
Domy znajdujące się w tak zwanym Podziemnym Mieście zostaną natychmiast zniszczone. Mieszkańcy podziemnego miasta muszą je opuścić w przeciągu dwunastu godzin.
Prezydent Miasta.
Szef Policji.
m. San Francisko.

Na rozkaz szefa policji do walki z Chińczykami wciągnięci zostali również i cowboye, którzy od czasu do czasu odwiedzali miasto. Byli to chłopcy wspaniale zbudowani, spaleni przez słońce i wichry. Na swych ognistych koniach przebiegali miasto w galopie, biorąc na cel każdego ukazującego się w oknach domów Chińczyka. Ulice opustoszały. Na murach domów pojawiły się afisze. Kilka cichych sylwetek zatrzymywało się od czasu do czasu przed nimi i znikało bezszelestnie....
Podczas gdy rozgrywał się już pierwszy akt nieubłaganej walki na ulicach miasta, w gabinecie Smytha toczyła się ważna rozmowa pomiędzy komendantem policji a detektywem Flattem.
— Drogi kapitanie — rzekł detektyw — nie pochwalam pańskich metod. Z Chińczykami niewiele wskóra się gwałtem.
— A więc czym? Może przebiegłością? — zapytał ironicznie kapitan Smyth. — Możeby mi pan wskazał kogoś, kto mógłby skutecznie walczyć tą bronią z żółtymi diabłami? Ja osobiście nie znam nikogo. Może jeden jedyny Sherlock Holmes... Albo ten sławny europejski gentleman włamywacz Raffles....
Detektyw Flatt spostrzegł, że poszedł za daleko.
— Zostawmy lepiej Rafflesa w spokoju... Po pierwsze nie ma go w Ameryce a powtóre policja amerykańska stoi o wiele wyżej od policji angielskiej... Chciałbym jednak wyjaśnić panu moje stanowisko. To cośmy zrobili dotychczas możnaby przyrównać do wsadzenia kija w gniazdo os. Wywołało to tylko rozdrażnienie i chęć odwetu u złośliwych istotek.
Powinniśmy do tego zabrać się inaczej. Teraz pozostałoby jedynie albo zniszczyć wszystkie przejścia, albo też opanować podziemne miasto. Możemy przedostać się tam bez trudu: Dynamit usunie nam przeszkody i utoruje nam drogę. Gdy tylko rany moje na to mi pozwolą, jestem do pańskiej dyspozycji. Jako nagrodę zastrzegam sobie skórę słynnego syna Buddy...
Obydwaj mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie ręce. Kapitan Smyth wezwał swych ludzi, dobrał jeszcze dziesięciu strażaków i wraz z nimi postanowił zapuścić się w labirynt Chińskiego Miasta.
Przeszli przez opustoszałą chińską dzielnicę i znaleźli się w składzie herbaty. Nic się tu nie zmieniło... Smyth nie wróżył z tego nic dobrego. Klapa pozostała otwarta tak jak ją policjanci zostawili. Zeszli w głąb studni. W centralnej jaskini czekała ich pierwsza niespodzianka. Tylko jedno z przejść pozostało otwarte. Wszystkie inne zostały zamurowane, tak, że nie można ich było odróżnić od ścian. Otwarte przejście prowadziło do kanału... Jasnym było, że Chińczycy chcieli, aby policja zapuściła się w ten właśnie korytarz.
— Naprzód, chłopcy! — rzekł kapitan po chwili.
Cały oddział ruszył powoli. Wbrew oczekiwaniom nie zdarzyło się nic niezwykłego. Bez przeszkód przebyli kanał i dotarli do miejsca, w którym stał obracający się słup z ostrzami. W tym miejscu strażacy rozpoczęli swą akcję. Zakopali w ziemi coś w rodzaju sporej kotwicy, do której przymocowany był dość długi łańcuch. Wolny koniec tego łańcucha zarzucono na słup w ten sposób, że jedno z ogniw jego zahaczyło się o ostrze noża. Po kilku obrotach słupa łańcuch okręcił się kilkakrotnie do kola niego i wytężył się — tworząc coś w rodzaju hamulca. Słup wirujący zatrzymał się i oddział Smytha przeszedł swobodnie na drugą stronę. Tuż za słupem znajdowały się okute żelazem drzwi. Napróżno szukano zamka. Nigdzie w gładkiej powierzchni nie widać było śladu otworu. Strażacy podłożyli dynamit tuż pod samymi drzwiami.
Dat się słyszeć huk eksplozji. Mimo siły wybuchu drzwi nie ustąpiły. Dopiero za trzecim wybuchem otworzyła się przed nimi wolna droga. Nowe przejście różniło się od poprzednich. Ściany tworzyły wielkie polerowane bloki kamienne, w których odbijało się słabe światełko latarki.
Korytarz ten po dziesięciu metrach rozszerzał się, tworząc rodzaj sporej izby. Nigdzie nie widać było śladu dalszego przejścia. W ścianach zarysowały się tylko linie połączeń kamiennych bloków.
— Do diabła — zaklął Smyth — Wygląda mi to na zasadzkę. Trzeba, zdaję się, będzie wracać czemprędzej tą samą drogą.
Nagle kapitan zamilkł... Od strony sufitu dał się słyszeć lekki szmer. Natychmiast skierowano w tę stronę wszystkie latarnie. Sufit tworzyła olbrzymia bryła metalowa, na której wyrzeźbione były być może jedynie w celach ornamentacyjnych, niekończące się ilości szeroko rozwartych ludzkich oczu. Oczy te skośne i okrutne spoglądały wszystkie w punkt centralnej bryły, gdzie widniał niewielki kilkucentymetrowy otwór. W świetle latarni wszystkie te oczy lśniły się niesamowitym prawie ludzkim blaskiem...
Smyth chwycił za rewolwer i wystrzelił w kierunku szczeliny centralnej. Odpowiedział mu ironiczny śmiech. W tej samej chwili jakiś głuchy dźwięk dał się słyszeć w miejscu, przez które się tu przedostali.
Zanim Smyth oraz jego ludzie zdążyli się zorientować, olbrzymia płyta granitowa, kierowana widocznie niewidzialnym mechanizmem, zwaliła się w przejściu i zamknęła korytarz. Kapitan Smyth oraz jego ludzie zostali odcięci. Napróżno strażacy usiłowali zwalczyć tę przeszkodę siekierami i kilofami. Bryła posiadała niezwykłą grubość a doskonale wypolerowana jej powierzchnia nie pozostawiała ani jednego punktu zaczepienia.
Po raz wtóry ozwał się diabelski śmiech. Przerażeni ludzie spojrzeli do góry: ze skośnych oczu poczęły się nagle wysuwać długie ostre noże. Zadrżeli.
Nie na tym jednak był koniec: szczęknęły niewidziane bloki, zaskowytały dźwigi i cały ciężki metalowy sufit począł się spuszczać powoli na głowy policjantów.
Smyth przeżywał okropne chwile. Zacisnął zęby, przyzywając na pomoc całą swą odwagę i przytomność umysłu. Z góry ozwał się ponury monotonny odgłos, miarowo wypowiadanych słów:
— Nasz wielki Budda, Budda Błękitnych Mieczy, zgniecie białych jak stado moskitów... Kapłani sekty Błękitnych Mieczy są jego narzędziem. Krew białych diabłów będzie najmilszą dla niego ofiarą.
— Naprzód, chłopcy! — ozwał się nagle spokojny głos Smytha. — Przedstawienie jest tak piękne, tak pełne dramatycznego napięcia, że zatraca się różnica pomiędzy fantazją a rzeczywistością... Ciekaw jestem, co nam tu jeszcze wymyślą nowego...
W tej samej chwili ozwał się głos jednego z policjantów.
— Kapitanie, coś pada na nasze głowy...!
Smyth uczuł, jakąś ciepłą kroplę na swej twarzy.
— Chłopcy! — zawołał — to oliwa... Te psy chcą nas ugotować żywcem we wrzątku... Nie traćmy nadziei! Mamy jeszcze sporo dynamitu.
Zbliżył się do granitowej płyty zasłaniając otwór, i obejrzał ją starannie. Okrzyk tryumfu wybiegł na jego usta.
— Mam! — zawołał, wskazując na wyraźniejszą szczelinę w murze.
Krople oliwy stawały się coraz gorętsze. Nie było chwili do stracenia. Trzy płaskie ładunki wpuszczono szybko w szczelinę pomiędzy blokami i zapalono lont... Wszyscy ludzie zbili się w przeciwległym kącie.
Odłamki granitu wytrysnęły w powietrze. Wielu z policjantów otrzymało dość silne uderzenie w głowę. Cel jednak został osiągnięty.
Powstała wielka wyrwa, umożliwiająca przejście na korytarz. Kapitan przedarł się przez nią pierwszy, za jego przykładem poszli ludzie.
Sufit obniżał się powoli a nieubłagalnie tak, że znajdował się już zaledwie o kilka centymetrów od ludzkich głów.
Nowa galeria kończyła się tak, jak i poprzednia, kwadratową platformą. Na jednej ze ścian stała bambusowa drabina, prowadząca do niewielkiego kwadratowego otworu. Z otworu tego dochodził odgłos maszyn. Kapitan Smyth pewien był, że drabina prowadziła do sali znajdującej się nad miejscem, z którego umknęli szczęśliwie.
Z rewolwerem w ręce szybko wspiął się na górę. Za nim w milczeniu ruszyli policjanci. Smyth zniknął w czeluści otworu. Dały się słyszeć strzały rewolwerowe.
— Szybko, przyjaciele — szybko! — zabrzmiał donośny jego głos. — Oto maszyny, które miały nas zamordować...
Znajdowali się w pokoju, gdzie nagromadzony był szereg maszyn, bloków i łańcuchów. Maszyny te służyły niewątpliwie do wprawienia w ruch olbrzymiego bloku metalowego, który najeżony nożami miał się spuścić nieubłagalnie na ich głowy. Pomiędzy maszynami tłoczyło się trwożliwie pięćdziesięciu Chińczyków. Kapitan Smyth zastał ich całkiem nieprzygotowanych do oporu. Na widok sześciu ich towarzyszy, którzy padli pod gradem kul białego człowieka, reszta cofnęła się z przerażeniem. Kilka świec rzucało ponure światło na całą tą scenę. Niektórzy z Chińczyków rzucili się do drzwi, ukrytych za maszynami.
— Strzelać — zakomenderował kapitan Smyth.
Grad kul posypał się w kierunku żółtych. Kilku z nich opadło na bronzową płytę, która opuściła się już na dwa metry. Pozostali jak szczury rozbiegli się po różnych galeriach. Policjanci zajęli się ofiarami. Podnieśli rannych zostawiając na miejscu około dwunastu zabitych. Szesnastu bandytów związano i po drabince zniesiono do centralnej jaskini, aby ich zabrać z sobą w powrotnej drodze. Obejrzawszy dokładnie raz jeszcze halę maszyn, policjanci spostrzegli, że oprócz kilku wąziutkich galeryjek biegnie z niej korytarz normalnej wysokości. Postanowili więc iść dalej tym korytarzem. Posuwali się naprzód w ciemnościach. W pewnym momencie korytarz ten rozdzielał się na pięć nowych galeryjek. Nie chcąc dzielić się, kapitan Smyth postanowił obrać jedną z nich, która wydawała mu się szersza od innych. Tym razem nie natrafiono na żadne przeszkody. Zwykłe drewniane drzwi ustąpiły po naciśnięciu klamki. Znaleźli się nagle w wilgotnej, pełnej dusznych oparów, jaskini. Głośne przekleństwo wybiegło mimowoli na usta kapitana Smytha. W jaskini tej znajdowało się aż dwanaście drzwi. Nie były to jednak drzwi opancerzone, lecz zwykle drewniane drzwi, ozdobione niezwykle piękną chińską ornamentacją. Pięć z nich zamykało korytarze zstępujące w głąb ziemi. Dopiero szóste drzwi kryły za sobą schody wznoszące się do góry. Na kamiennych stopniach widniały jeszcze świeże ślady stóp. Smyth postanowił obrać tę właśnie drogę.
I znów powtórzyła się ta sama historia. Znów znaleźli się na korytarzu, na który wychodziło kilkanaście drzwi. Które otworzyć? — zadawał sobie pytanie kapitan Smyth. Przykry zapach palonego tłuszczu drapał ich nozdrza. Smyth zdecydował się otworzyć te drzwi, z których szczeliny padała skąpa smuga światła. Otworzył je nagłym ruchem: mężczyźni i kobiety leżące na brudnych matach zerwali się z okrzykiem przerażenia. Migocące lampki zawieszone były na ścianach, wzdłuż których leżeli nieruchomo palacze opium. Zapach zgniłych ryb i zjełczałego tłuszczu zatruwał powietrze.
— Ręce do góry! Niech nikt nie śmie się ruszyć ze swego miejsca... Zbliżać się do mnie pokolei wraz z papierami!
Przerażenie żółtych nie miało granic. Drżącymi dłońmi wyjmowali kolejno z swych watowanych ubrań brudne dokumenty. Smyth obejrzał je stwierdzając jednocześnie ze zdumieniem, że wszystkie były w porządku.
— Oczywista — mruknął do siebie — nic łatwiejszego. Mają widocznie fabrykę fałszywych paszportów... Przy tak świetnej organizacji.
— Gdzie mieszkacie? — krzyknął zwracając się w stronę żółtych. — Kto jest właścicielem tego domu?
— To Hill Street, dobry panie — odparł jeden z Chińczyków, zginając się pokornie.
— Hill Street, właścicielem być Czu-Hang-Lin.... Mieszka na trzecim piętrze.
— Jakże to? — odparł Smyth. — Więc ten dom wychodzi na Hill Street?
Spostrzegł, że Chińczycy spoglądają na niego ze zdumieniem. Nie mogli sobie wyobrazić, że ktoś mógł dotrzeć do tego miejsca, przedzierając się przez podziemne korytarze Miasta Wiecznej Nocy. Wyobrażali sobie, że policjant przyszedł tu prosto z ulicy.
— My być biedni ludzie... Biedni Chińczycy. My nie mieć pieniędzy, kapitanie... My mieszkać w piwnicach... Właściciel — bogaty człowiek lecz nie mieć serca dla biednych ludzi...
Smyth obrzucił całą tę wielką izbę badawczym spojrzeniem. Nie zauważył nic podejrzanego. Wraz ze swymi ludźmi obrał drogę prowadzącą na powierzchnię ziemi, nie raczywszy obdarzyć Chińczyków ani jednym słowem wyjaśnienia. Około dwunastu pięter dzieliło ich od poziomu ulicy. Był to więc rodzaj drapacza nieba, zbudowanego w odwrotnym kierunku.
Wyszedłszy na powierzchnię zauważyli z nie małym zdziwieniem, że zaledwie dwa domy dzieliły ich od składu herbaty, przez które weszli do głębin.
Podziemne Miasto chińskie pozostało dla nich w dalszym ciągu nierozwiązaną zagadką.

Raffles rozpoczyna grę

Raffles szybko wracał do zdrowia po swym upadku. Z zaciekawieniem śledził w gazetach przebieg ostatnich wydarzeń w dzielnicy chińskiej.
— Ostatnia przygoda — rzekł do swego sekretarza i przyjaciela — przyczyni się niewątpliwie do mego celu. Goddam: ci bandyci o skośnych oczach przygotowują mi pracę bardziej jeszcze ciekawą, niż opróżnienie w jasny dzień pancernej kasy Banku Angielskiego. Muszę dokonać tego, czego nie potrafiła dokonać policja amerykańska, niewiele wyżej stojąca od policji angielskiej... Muszę oswobodzić trzy dziewczyny, uprowadzone przez tych łotrów!
Popołudniu wyszedł z hotelu wraz ze swym przyjacielem i poczynił cały szereg zakupów.
W kilka godzin później w przebraniu chińskiego robotnika opuścił hotel, udając się prosto do Chińskiego Miasta.
Zamierzał odwiedzić tam herbaciarnię swego dawnego przyjaciela Szu-Wana. Adres jego ustalił w czasie swej przymusowej bezczynności.
Szu-Wan znany był dobrze mieszkańcom San-Francisko jako antykwariusz.
Raffles znał go z tych czasów, kiedy brat jego został uwięziony w Anglii za wielką aferę oszukańczą. Został skazany wówczas na dwanaście lat więzienia i na wysoką karę pieniężną. Szu-Wan, który uwielbiał swego brata, zwrócił się do Rafflesa, ofiarując mu pól milion a dolarów za uwolnienie brata. Lister odmówił, uważając karę za słuszną. Wybierając się obecnie do Szu-Wana, Lister jeszcze raz rozważał całą tę historię. Miał nadzieję, że przy jego pomocy uda mu się rozwiązać tajemnicę Podziemnego Miasta i uwolnić białe dziewczęta.
Trzeba przyznać, że Raffles był przebrany doskonale. Musiał zachować daleko idące środki ostrożności, aby nie pochwyciły go patrole policyjne. Odnalazł w końcu sklep Szu-Wana.
— Czego chcesz tutaj, psie? — zerwał się na jego widok właściciel. — Chcesz ukraść jakiś z moich bronzów? Precz stąd, przeklęty kulisie!...
— Bądźże grzeczniejszy, Szu-Wan, — odparł Raffles, podnosząc swą chińską perukę.
Chińczyk aż podskoczył z przerażenia:
— Czy mnie poznajesz? — zapytał Raffles.
Szu-Wan uderzył w dłonie i zawołał.
— Co za zaszczyt dla mnie... Co za honor! Zlituj się pan, nie karz mnie za nieprzyjemne słowa, które twój nędzny sługa ośmielił się wypowiedzieć wobec ciebie...
Stary Chińczyk ukłonił się głęboko.
— Chcę z tobą porozmawiać w tajemnicy, Szu-Wan. — rzekł lord Lister. — Czy jesteś sam?
Szu-Wan podniósł palec do ust i rzeki doskonałą angielszczyzną.
— Niechże pan idzie za mną do mego prywatnego mieszkania.
Zamknął starannie drzwi swego sklepu i skierował się w stronę małych schodów, prowadzących na pierwsze piętro.
Raffles zdziwił się na widok bezcennych mebli z bogato rzeźbionego hebanu, starych jedwabnych dywanów i artystycznych posągów z kości słoniowej. Szu-Wan musiał posiadać niezmierzone bogactwo.
Chińczyk obserwował bacznie Rafflesa. Bystremu jego oku nie uszedł wyraz zdumienia, z jakim Raffles podziwiał te przedmioty. Podziw Rafflesa świadczył o jego dobrym smaku i o dużym znawstwie.
— Wielki Mandarynie — rzekł, wszystko co tutaj widzisz, stanowi twoją własność. Więcej nawet, wszystkie bronzy z mego sklepu, połowa mego majątku będzie należała do ciebie, jeśli zechcesz zająć się sprawą uwolnienia mego brata...
Lekki uśmiech pojawił się na ustach lorda Listera.
— Szu-Wan, nie pragnę ani twego złota, ani twych dzieł sztuki. Nie wiedziałbym poprostu co mam z nimi zrobić, bo sam ich mam aż za dużo. Istnieje jednak sposób porozumienia się. Chętnie uwolnię twego brata i w tej sprawie jedynie przybyłem do San Francisko. Brat twój otrzymał dwanaście lat więzienia, z których odsiedział zaledwie rok jeden. Wszystko zależy od odpowiedzi, którą od ciebie otrzymam.
— Oddałbym krew własną za wolność mego brata.
— Chciałem tu przyjść przed trzema dniami — ciągnął dalej Raffles obojętnym tonem — przytrafiła mi się całkiem niezwykła przygoda. Przyjechałem tu specjalnie po to, aby odnaleźć pewne perfumy, które miałem kiedyś w Chinach... Mówię o Czarnych Perfumach.
— Czarne Perfumy? Przypadek rządzi wszystkim — odparł żywo Szu-Wan. Na Święto Błękitnego Miecza otrzymałem z Nankinu mały flakonik Czarnych Perfum. Jeśli w ten sposób mogę okupić wolność mego brata, daję je panu z ochotą. Oto one!
Podszedł do czarnej hebanowej komody, wysunął z niej małą szufladkę i wyjął malutki kryształowy flakonik. Przez przezroczyste ścianki widać było czarny jak atrament płyn.
— Oto Czarne Perfumy, — rzekł do siebie Raffles, spoglądając na flakonik, którego zawartość mierzyła najwyżej około dwudziestu kropel. Następnie zamknął pudełeczko i włożył je do kieszeni.
— Kiedy mam się spodziewać mego brata? — zapytał Szu-Wan, składając ręce.
— Nie tak prędko... — odparł Raffles z uśmiechem. Cena nie została jeszcze zapłacona, mój drogi przyjacielu. To zaledwie połowa.
Wyraz obawy i zdziwienia odmalował się na twarzy Chińczyka.
— Słyszałeś prawdopodobnie, Szu-Wan — rzekł Raffles, spoglądając nań surowym wzrokiem — że trzy białe kobiety zostały porwane przez twych przyjaciół z Podziemnego Miasta.
Szu-Wan podskoczył. Wargi jego zadrżały:
— Wielki Mandarynie — rzekł głosem pełnym wahania. — Jeśli żąda pan ode mnie pomocy przy uwolnieniu tych dziewcząt, nie leży to w mojej władzy. Wiem, że te trzy kobiety znajdują się w mocy kapłanów sekty Błękitnego Miecza. Miały być one zabite na ofiarę w dniu Święta. Żaden biały nie może być wówczas obecny w świątyni. Gdyby go schwytano, przypłaciłby to życiem. My sami możemy zaledwie stanąć w przedsionku świątyni. Tylko kapłani mają prawo wejść do świętego miejsca!
— Znasz chyba drogę do świątyni, Szu-Wanie?
— Znam, ponieważ często zanoszę im święte przedmioty i esencję. Dziś nawet oczekują, abym przyniósł im flakon Czarnych Perfum.
Stary Chińczyk upadł na kolana.
— Panie mój — jęknął. — Wiem, że jest pan jedynym człowiekiem mogącym uwolnić mego brata... Nie staraj się dotrzeć do świątyni Buddy! Nie wrócisz z niej żywy! Będziesz bezsilny wobec kapłanów Buddy!
Raffles uśmiechnął się wzruszając ramionami.
Strzepnął popiół ze swego papierosa:
— Nie psuj sobie tym głowy, Szu-Wan, — nie wierzę w nadprzyrodzone moce. Nie obawiam się walki człowieka z człowiekiem. Ci ludzie są dlatego potężni, że nikt nie śmie ich zaatakować.
— Życie moje należy do Wielkiego Mandaryna — rzekł. Idzie mi tylko o uwolnienie mego brata. Gotów jestem zaprowadzić pana do świątyni. Musimy o tym pomówić poważnie.
Po krótkiej rozmowie Raffles wrócił do swego hotelu. Umówił się z Szu-Wanem, że spotkają się jeszcze tej nocy.
W hotelu pokazał Charleyowi flaszeczkę perfum.
— Widzisz — rzekł — wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, aby je zdobyć. Zwykle tak w życiu bywa. Rzeczy najtrudniejsze osiągamy z łatwością, podczas gdy te, które trzymamy już w ręce, tracimy niespodziewanie.
— Co się kryje w tym flakoniku? — zapytał Charley, obserwując go w milczeniu.
— Moc potężniejsza, niż wszelkie przekleństwa Buddy — rzekł Raffles z uśmiechem — Rzecz, którą nasi biali kapłani — nasi chemicy — dopiero co odkryli. Jest to powietrze w płynie. Wierzę, że z pomocą tego środka uda mi się zwalczyć wszystkich kapłanów Buddy.
— Mówisz samymi zagadkami — rzekł Charley — Co z tym zrobisz?
— Mam zamiar wszcząć walkę z sektą Błękitnego Miecza!
Napróżno Charley starał się namówić Rafflesa, aby zabrał go ze sobą.
Raffles postanowił działać sam i zgodził się, jedynie aby Charley odprowadził go do sklepu Szu-Wana.
Syn Nieba oczekiwał jego przybycia. Gdy tylko wszedł, zamknął za nim starannie drzwi na ciężkie zasuwy. Otworzył wysoką szafę z rzeźbionego cedrowego drzewa i wyjął wspaniały strój z błękitnego jedwabiu. Prócz tego wyjął dwie koszulki z delikatnie kutych pierścieni metalowych.
— Przyda się — rzekł wskazując na nie — żaden nóż nie przebije tej siatki. Pochodzą z okresu Cesarza Tai-Fu....
Lister z zainteresowaniem przyjrzał się delikatnej, prawie pajęczej a jednak niezwykle mocnej robocie. Szu-Wan zdjął swe kimono i wciągnął na siebie koszulkę.
— A teraz niech pan spróbuje mnie zranić — rzekł wręczając Rafflesowi krótki miecz.
Istotnie, cienkie ostrze ześlizgnęło się tylko po powierzchni metalowej. Koszulka mogła stanowić również i zabezpieczenie przed kulą rewolwerową, wystrzeloną w znacznej odległości. Raffles bez słowa wciągnął na siebie koszulkę.
— Niech pan to również włoży na siebie — rzekł Szu-Wan, rozkładając na poręczy krzesła wspaniałą błękitną szatę. — Jest to strój wysokiego dostojnika. Nie wpuszczonoby nas do świątyni w żadnym innym stroju. Ten kielich z bronzu zaniesie pan w ofierze Buddzie.
Kącikiem oka spojrzał na Rafflesa, który do obydwuch kieszeni wpakował dwa potężne rewolwery.
— Hm... Będzie pan nieźle uzbrojony.
— Zawsze to lepiej, niż być wcale nieprzygotowanym do obrony — odparł Raffles, wkładając do prawej kieszeni flakonik z płynnym powietrzem.
Szu-Wan przygotował dwie maski, noszące na sobie znak Błękitnego Miecza.
— Nie wypowie pan ani jednego słowa, ani nie zdejmie pan maski przez cały czas pobytu w świątyni — rzekł Szu-Wan.
Raffles skinął głową. Dźwigając pod pachą wielką kasetę, zawierającą pachnidła dla kapłanów, Szu-Wan otworzył drzwi, prowadzące do piwnicy. Zapalił papierową latarnię, na której również widniał znak Błękitnego Miecza. Następnie zapuścił się w podziemia. Raffles poszedł jego śladem.
Dość długo posuwali się podziemnymi korytarzami zmieniając nieustannie kierunek. Raffles zauważył, że od czasu do czasu Szu-Wan nachylał swą latarnię ku ziemi.
— Czego tam szukasz? — zapytał cicho.
Chińczyk wskazał na czworokątny kamień pokryty jakimiś tajemniczymi znakami.
— Wielki Mandarynie — rzekł cichym głosem. — Bez tych liter nie znaleźlibyśmy nigdy drogi wśród czterech tysięcy korytarzy, które biegną pod Złotym Wzgórzem. Jest pan pierwszym białym, który przeniknął do wnętrza Podziemnego Miasta.
Lister pochylił się i wskazał na znak krzyża, przecięty dwiema falistymi liniami.
— Co to znaczy? — zapytał.
— Te litery wskazują na Hill Street.
— Doskonale — mruknął Tajemniczy Nieznajomy.
Spojrzał raz jeszcze na znak, chcąc go sobie dokładnie wbić w pamięć. W milczeniu posuwali się naprzód. Od czasu do czasu wymijali Chińczyków sunących równie cicho jak oni. Raffles spostrzegł, że nagie korytarze poczęły się rozszerzać. Coraz częściej mijali spore grupki przechodniów.
Szu-Wan wskazał na widniejące zdala światło.
— Zbliżamy się do Miasta Wiecznej Nocy. Spotkamy tam przewodnika, który nas zaprowadzi do świątyni Buddy. Nikt prócz kapłanów i wtajemniczonych przez nich przewodników nie zna drogi do świątyni. Droga ta pełna jest niebezpieczeństw. Ponieważ jednak mamy maski wskazujące na nasze wysokie stanowisko, zamiast zwykłych dwunastu pytań, postawią nam tylko jedno. Oczywista, że odpowiem na nie zamiast pana.
Wkroczyli na szeroką ludną ulicę miasta. Przechadzały się po niej milczące tłumy. Latarnie z przetłuszczonego papieru z wymalowanym na nich Błękitnym Mieczem lśniły z daleka. Kupcy zaofiarowywali swój towar przechodniom i nic nie odróżniało tego miasta od innych miast Państwa Środka. Skręcili w boczną uliczkę, która kończyła się ślepo stojącym w poprzek domem. W domu tym znajdowała się herbaciarnia do której weszli Raffles i Szu-Wan. W milczeniu usiedli przy stoliku. Zjawił się przed nimi kelner i bez słowa przyniósł na tacce z czarnej laki dwie filiżanki herbaty.
— Kawalerowie Świątyni — rzekł cicho do kelnera Szu-Wang.
Kelner ukłonił się i znikł. Po kilku chwilach zjawił się przed nimi jakiś starzec i podniósł rękę do góry, ruchem, który widocznie był dobrze znany Szu-Wanowi. Szu-Wan rzucił dwa dolary na stół i zaczął przygotowywać się do odejścia.

Uroczystości w świątyni Błękitnego Miecza

Pierwszy szedł przewodnik. Skierowali się w stronę wnętrza domu.
W skalnej ścianie znajdowały się małe drzwi z kutego bronzu, na których widniały dziwne kabalistyczne znaki. Mniej więcej co sto kroków korytarz rozwidlał się i mała grupka zagłębiała się w coraz to nową galerię. Raffles obdarzony niezwykłym darem obserwacyjnym, starał się zapamiętać drogę. Próżno jednak nadwyrężał pamięć: Po pół godzinie zrezygnował w zupełności. Z oddali dochodził ich odgłos podziemnego wodospadu. W pewnej chwili korytarz, którym szli doprowadził ich do sklepionego podziemia, liczącego około dziesięciu metrów szerokości i dwudziestu metrów wysokości. W głębi tego podziemia zgóry na dół spływała potokami czarna hucząca woda. Przewodnik zbliżył się do małego gongu zawieszonego na bocznej ścianie i uderzył weń pewną ilość razy. Dźwięk gongu gubił się w przepaścistej dali. Nagle stała się rzecz dziwna. Szum spadającej wody ucichł stopniowo. Raffles zorientował się, że wody ubywało, aż w końcu groźny wodospad zamienił się w wąską strugę. Gdy wreszcie i struga ta przestała ciec, ujrzał przerzucony przez głęboką przepaść mały, wdzięcznie wygięty most, ozdobiony figurami Buddy. Most ten prowadził do okutych bronzem drzwi.
Gdy Szu-Wan i Raffles przebyli mostek, drzwi otworzyły się same.
— Jesteśmy teraz w mocy kapłanów Błękitnego Miecza.
Drzwi zamknęły się i Raffles znów usłyszał za sobą grzmiący łoskot wodospadu.
Weszli do wielkiego hallu oświetlonego niezliczoną ilością papierowych latarń. W podwójnym szeregu stali w niej wojownicy chińscy, jak gdyby żywcem przeniesieni ze starych obrazów. Twarze ich zakryte były potwornymi maskami. Pomiędzy tymi dwoma szeregami stał z błękitnym mieczem w ręce Wódz.
— Kim jesteś? — zapytał wódz krótko.
— Szu-Wan, — Rycerz Świątyni.
— Znam cię. Kim jest twój towarzysz?
— Mój bratanek. Syn mego brata i białej kobiety z Londynu.
Wódz opuścił miecz.
— Możecie wejść, — rzekł.
Wstąpili w tajemnicze wnętrze, prowadzące ich prosto do świątyni Buddy.
— Czeka nas jeszcze jedno niebezpieczeństwo — rzekł szeptem Szu-Wan — Tam, w głębi tego oświetlonego korytarza... Nie wiem, czy zdołamy przejść.
Jakkolwiek Raffles nie należał do ludzi tchórzliwych, na widok wielkiej klatki z żelaznymi prętami zadrżał. W klatce znajdował się wspaniały królewski tygrys. Zwierzę zbliżyło się do drzwi, przeciągając się leniwie.
— Tygrys rozróżnia po zapachu białych od żółtych — szepnął Szu-Wan. — Żółtych nie rusza.
— Czy trzeba wejść do klatki? — zapytał spokojnie Raffles.
Szu-Wan skinął twierdząco głową.
— Trzeba otworzyć drzwiczki od klatki i wyjść przez drzwi znajdujące się po drugiej stronie. Innej drogi nie ma. Zawróćmy lepiej, milordzie.
Raffles pozostał na miejscu. Sięgnął do kieszeni swego europejskiego ubrania, które zachował pod szeroką chińską szatą. Wyjął z niej mały kryształowy rozpylacz i z dużą ostrożnością przelał doń parę kropel płynu. Ukończywszy te przygotowania, wszedł spokojnie do klatki. Tygrys rzucił się ku niemu z obnażonymi kłami. Raffles w mgnieniu oka nacisnął rozpylacz i wypróżnił całą zawartość flakonika prosto w paszczę dzikiego zwierzęcia. Zwierzę cofnęło się przerażone. Usiadło na tylnych nogach i jak kot poczęło lizać łapę. Płyn miał widać smak przyjemny gdyż tygrys oblizywał się z przyjemnością. Raffles skrzyżowawszy ręce nie spuszczał oka z groźnego zwierzęcia. Płyn począł działać. Tygrys schylił głowę i ziewnął przeraźliwie. W chwilę po tym legł ciężko na ziemi.
— Otwórz drzwi — szepnął Raffles do Szu-Wana, który drżąc spełnił rozkaz.
Długim i krętym korytarzem wydostali się do jasno oświetlonej sali ozdobionej złotem i jedwabiem. Po bokach tej sali znajdowały się wybite szkarłatem nisze. W każdej niszy sterczała przedziwnie spreparowana lśniąca czaszka ludzka. Kość czołowa tych czaszek przedziurawiona była w barbarzyński sposób.
— To ofiary Błękitnego miecza — wyjaśnił Szu-Wan niepewnym głosem.
Raffles drgnął. Nie było jednak czasu na oburzanie się nad barbarzyństwem żółtych. Przeszli do olbrzymiej wysokiej sali, wyłożonej złocistym dywanem. Wspaniałe kadzidła rozsiewały dokoła odurzającą woń. Około dwunastu wiernych siedziała na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Szu-Wan dał znak Rafflesowi, że teraz należy zdjąć maskę. Rozpoczynała się prawdziwa tragedia. Drżącą ręką stary Chińczyk złożył obydwie maski własną i Rafflesa, na dymiącym kadzidłem ołtarzu.
— Uwaga — szepnął, udając, że czyta modlitwy z długich błękitnych zwojów. — Jesteśmy w przedsionku świątyni Buddy. Dalej już wejść nam nie wolno. Za zasłoną z czerwonego aksamitu oraz za ołtarzem Ognia znajduje się posąg Buddy i Ołtarz Ofiar. Za tą zasłoną znajdują się ci, których krew ma dziś obmyć święty posąg Buddy...
Raffles spojrzał na zegarek. Widowisko krwawe miało się zacząć za dwie lub trzy minuty. Jeden z kapłanów gwałtownym ruchem ściągnął czerwoną zasłonę. Przed oczyma Rafflesa ukazał się olbrzymi złocony posąg Buddy. Na twarzy bóstwa malował się okrutny, złośliwy grymas. U jego stóp leżał Błękitny miecz.
Nagle do uszu Rafflesa doszedł cichy jęk kobiety. W mgnieniu oka Raffles powziął decyzję.
Cicho szepnął do Szu-Wana.
— Chodź za mną... Nałóż z powrotem swą maskę, aby cię nie poznano. Gwałtownym ruchem wstał i jednym skokiem znalazł się po za posągiem Buddy. Kapłani oniemieli z przerażenia. Raffles roztrącił ich i zbliżył się do ołtarza ofiarnego, gdzie stali już kapłani w strojach ofiarnych. Między nimi na płaskim kamieniu leżała kobieta, ze związanymi rękami i nogami. Silnym uderzeniem pięści lord przewrócił na ziemię najbliżej stojącego. Ostrym nożem przeciął więzy ofiary i zbliżył się do miejsca gdzie leżały dwie inne kobiety oraz pięciu policjantów z oddziału Smytha, którzy znikli w sposób niewytłomaczony. Raffles przeciął więzy jednego z policjantów i następnie podał mu swój nóż. Uwolniony policjant z szybkością błyskawicy przystąpił do przecinania więzów swych towarzyszy. Rozległ się ponury a donośny dźwięk gongu. Raffles zrozumiał niebezpieczeństwo. Oprócz pięćdziesięciu kapłanów, którzy w osłupieniu przyglądali się tej scenie, w każdej chwili należało się spodziewać napływu wiernych. Nie tracąc czasu, Raffles wyjął swą tubkę z płynnym powietrzem. Efekt tych przedziwnych kropelek był daleko bardziej groźny niż skutek kul rewolwerowych. Siła wybuchowa każdej kropli większa była od siły wybuchowej dynamitu.
Dała się słyszeć cala seria straszliwych detonacji. Za każdym razem, gdy kropla morderczego płynu padała na kamienną kolumnę, kolumna ta chwiała się i rozpadała się w gruzy. Potężna podstawa posągu Buddy drgnęła. Chińczycy cofali się w popłochu. W ciągu kilku sekund miejsce zostało opróżnione. Raffles zwrócił się do jednego z policjantów.
— Macie broń — rzekł wręczając mu rewolwer — poszukajcie noży... Będziecie eskortować kobiety. Naprzód, Szu-Wan! — rzekł zwracając do chińskiego kupca.
Nie było czasu na rozmowy. W milczeniu wskazał na znajdujące się w głębi sali drzwi. Grupka białych odważnie posunęła się we wskazanym przez Rafflesa kierunku. Jeden z policjantów oświetlił drogę.
— Wielki Mandarynie — rzekł cicho Chińczyk — nie znam tej drogi... To tajemne przejście kapłanów.
Szli naprzód ciemnym i wąskim korytarzem. Po upływie pól godziny usłyszeli za sobą jakieś okrzyki: nie ulegało wątpliwości, że był to pościg.
Znajdowali się w sklepionej sali. Dokoła sali tej w ścianach widniało kilkoro drzwi, ozdobionych chińskimi literami.
— Cóż to za napisy, Szu-Wan? — zapytał Raffles, zaniepokojony odgłosami zbliżającego się coraz bardziej pościgu.
— Nie znam ich.. Na jednych jest napis: drzwi Śmierci. Na drugich: drzwi Tysiąca Cierpień.
— Idziemy drzwiami Tysiąca Cierpień — szepnął rozkazująco Raffles do Szu-Wana.
Po bambusowej drabince uciekinierzy kolejno wdrapywali się na wysokość, na której znajdowały się wskazane drzwi. Gdy wszyscy znaleźli się już za drzwiami, Raffles raz jeszcze spojrzał na opuszczoną salę. Przednie straże pościgu znajdowały się już na szczeblach drabiny. Jednym gestem Raffles wylał zawartość flakonika z płynnym powietrzem na opuszczoną salę. Kamienne ściany drgnęły. Dał się słyszeć piekielny huk. Sklepienie sali zawaliło się, grzebiąc pod gruzami ścigających.
— Skończone — rzekł Raffles — pozbyliśmy się pościgu... Znałem kiedyś w Pekinie palarnię opium, która nosiła nazwę Bramy Tysiąca Cierpień. Było to jedyne miejsce w całym Pekinie, które nie miało pachnącej kwiatami nazwy. O ile mnie przeczucie nie myli, przejście to zaprowadzi nas do takiego samego lokalu...
Szu-Wan pochylony był właśnie nad jakimś czworokątnym kamieniem. Nagle podniósł twarz: pełen rozradowania uśmiech malował się na ustach.
— Hill Street — rzekł wskazując na znak znajdujący się na kamieniu.
Przeczucia Rafflesa spełniły się. Galeria kończyła się za drzwiami, za którymi istotnie znajdowała się palarnia opium. Jednym skokiem Raffles znalazł się w samym środku lokalu i chwycił za szyję grubego Chińczyka, który robił wrażenie właściciela.
— Wstać — krzyknął — Zatrzymuję was... Jesteście oskarżeni o nielegalny handel narkotykami.
Pchnął go przed sobą, torując nim drogę. Chińczyk widząc uniformy policjantów, sądził, że nagła rewizja nawiedziła jego lokal.
Podstęp powiódł się. Chińczyk instynktownie wskazywał policjantom i Rafflesowi właściwą drogę. Po pół godzinie dotarli do drzwi prowadzących do piwnicy jakiegoś domu. Raffles silnym uderzeniem pięści ogłuszył tłustego Chińczyka i skinął na pozostałych.
— Szu-Wan — rzekł do starego kupca — nie bój się zemsty. Jesteś pod moją opieką. Przyrzekam ci ponadto, że uwolnię twego brata.
— Wielki Mandarynie, cóż ja teraz pocznę — odparł płacząc stary Chińczyk — zemsta kapłanów dosięgnie mnie wszędzie.
— Nie bój się. Jedyny człowiek, który cię widział bez maski to dowódca straży w świątyni. Człowiek ten już nie żyje. Bądź zdrów, Szu-Wan... Za trzy miesiące brat twój przyniesie ci pozdrowienia ode mnie.
Znajdowali się w małym drewnianym domku, wychodzącym na Hill Street. Około godziny trzeciej nad ranem zbiegowie znaleźli się na powierzchni ziemi. Przeżycia ostatnich dni nadszarpnęły tak silnie nerwy kobiet że gdy tylko znalazły się na powietrzu, osunęły się bezwładnie na bruk ulicy. Policjanci wzięli je na ręce i zanieśli do lokalu 18 posterunku. Poranne wydania dzienników przyniosły radosną wieść o odnalezieniu trzech zaginionych dziewcząt. Gdy jednak poczęto szukać białego mężczyzny, przebranego za chińczyka, który po bohatersku wyswobodził uwięzionych, okazało się, że znikł w sposób niewytłomaczony. Raffles wyślizgnął się niepostrzeżony przez nikogo i około szóstej nad ranem wrócił do hotelu Cliffhouse, gdzie oczekiwał go niespokojny Charley.
Kapitan Smyth i jego ludzie nie wiedzieli oczywista, kim był tajemniczy zbawca. Kapitan Smyth głowił się nad tym napróżno wraz z Flattem gdy jeden z ocalonych policjantów zameldował, że posiada przy sobie broń, daną mu przez nieznajomego. Zdumienie odbiło się na twarzy detektywa, gdy przyjrzał się bliżej rewolwerowi.
— Co tam masz ciekawego, Flatt? — zapytał kapitan Smyth.
— Czytaj — odparł Flatt, wyciągając ku niemu rewolwer.

Lord Edward Lister, porucznik I Pułku Ułanów Jego Królewskiej Mości.

Smyth nie wiedział kto kryje się pod tym nazwiskiem,
— Nie domyślasz się kim jest lord Lister? — zapytał Flatt.
Smyth zamyślił się.
— John C. Raffles! — krzyknął głośno.
— Tak jest, kapitanie. To jest John C. Raffles. Czy pamiętasz jakżeś mi powiedział, że tylko John C. Raffles mógłby rozwiązać tę zagadkę? Muszę mu go odnieść osobiście.
— Poczekaj, idę z tobą. — odparł kapitan Smyth.
Nazajutrz rano Raffles znalazł w swym pokoju własny rewolwer, uwieńczony kwiatami, a tuż obok złoty posążek Buddy, wysadzany drogimi kamieniami umieszczony na marmurowej podstawce, na której wyryty był następujący napis:

„Magistrat Miasta San Francisko oraz jego mieszkańcy w dowód wdzięczności za dokonanie bohaterskiego czynu ofiarowują ten posążek lordowi Edwardowi Listerowi, alias Johnowi Rafflesowi, który wydarł ze szponów chińskich zbrodniarzy z Miasta Wiecznej Nocy osiem ofiar ludzkich.“


Koniec.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
——————————
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
Dotychczas ukazały się
w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
Czytajcie          emocjonujące i sensacyjne           Czytajcie
PRZYGODY LORDA LISTERA
Co tydzień ukazuje się jeden ze-
Cena 10 gr.   szyt stanowiący oddzielną całość   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56




  1. Przypis własny Wikiźródeł Niewyraźny druk.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku - brak właściwej linijki tekstu, zastąpionej powtórzeniem jednej z linijek następnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.